W miarę jak Sara mówiła, Katarzyna pochylała swą ostrzyżonągłowę, aż całkiem zniknęła w ramionach przyjaciółki. Echo słów Saryzapadło ciężko w jej duszę, rozdzierając niezabliźnioną ranę.

- Jesteś okrutna, Saro... - wyszeptała z boleścią. - Ja przecież tylkowąchałam kwiaty...

- Nie, nie, sama wiesz, że to nieprawda. Zawsze byłaś wobec mnie iinnych szczera. Bądź szczera i tym razem. Twoja wdzięczność dla tegorycerza prowadzi cię na niebezpieczną drogę, którą nie powinnaś iść.

Twoja prawdziwa droga prowadzi do wzgórz Owernii, do Michała i doMontsalvych!

Delikatnie przyciągnęła Katarzynę do siebie i pogłaskała ją pomokrym policzku.

- Nie miej żalu do swojej starej Sary, duszko. Wiesz, że oddałabymżycie i swoją część raju, abyś mogła być szczęśliwa. Wiesz, że kocham cięjak własne dziecko. Jednak - dodała drżącym głosem - wiesz także, żeoddałam kawałek serca temu dumnemu Arnoldowi, którego widziałampewnej nocy płaczącego jak dziecko nad swoim zmarnowanym życiem,nad swoją potępioną miłością... Pamiętasz?

- Przestań! Przestań mnie dręczyć! - powiedziała Katarzyna,wybuchając szlochem. - Wiesz dobrze, że żaden mężczyzna nigdy mi gonie zastąpi, że nigdy nie pokocham innego tak, jak jego kochałam... jakciągle go kocham.

Jej słowa były szczere. Pomimo to.. nie potrafiła zatrzeć w swejpamięci brzmienia tamtego głosu, spojrzenia tamtych błękitnych oczu. .

Na wieży wielki dzwon Marie Javelle wydzwonił północ. Saradelikatnie, lecz zdecydowanie poprowadziła Katarzynę do łóżka. Samotnybukiet róż został na stole. .

* * *

Rozterki sercowe nie były jednak w tej chwili najważniejsze inastępnego wieczoru Katarzyna już o nich nie myślała, gdyż zbliżała siępora działania. Pod koniec dnia oberżysta przyszedł na górę i z wielkimszacunkiem, lecz bez niepotrzebnych słów oznajmił Katarzynie, żeprzyjdzie po nią, gdy wybije północ.

- Dokąd pójdziemy? - zapytała.

- Niedaleko stąd, szlachetna pani. A dokładnie, w głąb dziedzińca,ale proszę, abyś czyniła możliwie jak najmniej hałasu. Nie wszyscymieszkańcy tej oberży nam sprzyjają. .

- Wiem. Chciałabym jednak spytać, czy wszyscy, na którychczekasz, już przybyli?

- Wszyscy, pani. Panowie de Lore i de Coetivy grają w szachy odwczoraj rana, a pan de Bueil właśnie przybył do miasta, ale udał się dozamku...

- A to dlaczego?

- Jest bratankiem wielkiego szambelana i chociaż służy królowejJolancie, jeszcze go tam przyjmują. Nie zapomnij, szlachetna pani, opółnocy!...

Reszta dnia minęła Katarzynie bardzo szybko. Wkrótce okaże się,jaki czeka ją los. Jeśli spisek się uda, to młody Karol Andegaweński możezastąpić pana La Tremoille'a u boku króla. Byłby to powrót do łask, prawodo życia z odsłoniętą twarzą. Ale jeśli spisek się nie powiedzie... czekawszystkich śmierć, niezależnie od płci i rangi.

Gdy rozległ się sygnał na gaszenie świateł, Katarzyna znowupodeszła do okna, ale go nie otworzyła. Wiedziała, że Piotr de Breze niepojawi się tej nocy pod jej oknem. Zobaczy go dopiero później. Zresztąbyła zbyt zdenerwowana, aby się tym martwić.

* * *

Wybiła północ, kiedy ciche skrobanie do drzwi postawiło ją na nogi.

Otworzywszy, zobaczyła na progu ciemną postać. Cały dom tonął wmroku, ogień w kuchni został przysypany popiołem, jak każdego wieczoru,ale rzucający mleczną poświatę księżyc oświetlał na dziedzińcu drewnianefilary galerii i postać oberżysty, który ze względu na okoliczności zamieniłbiały strój na kaftan z ciemnej wełny. Wszędzie panowała cisza.

Gospodarz bez słowa ujął Katarzynę za rękę i wyprowadził ją nadziedziniec. Szli wzdłuż zabudowań, unikając światła księżyca, aż doskały, na której wznosiła się twierdza. Gdzieniegdzie pojawiały się kępkiroślinności i wszędzie widać było ciemne groty.

- Tutaj dawno temu mieszkali jaskiniowcy - szepnął oberżysta,widząc, że Katarzyna zatrzymała się na chwilę, aby na nie popatrzeć. Niektóre z nich są jeszcze zamieszkane, inne, jak na przykład moja, służąjako piwnice lub schronienie.

To mówiąc, popchnął okrągłe wrota wykonane z wielkich, niedbaleociosanych drewnianych pali, które zamykały wejście do groty.

Przekroczywszy próg, oberżysta wziął ze skalnego wgłębienia lampęoliwną i zapalił ją. Oczom Katarzyny ukazała się wielka piwnica wykuta wskale kredowej, pełna różnej wielkości beczek. Wydobywał się z nich silnyzapach wina. W rogu na stole leżały narzędzia bednarskie, w stojącej obokkadzi moczyły się puste butelki. Całość wyglądała tak zwyczajnie, żeKatarzyna spojrzała na gospodarza ze zdziwieniem. Czyż tak miałowyglądać miejsce konspiracji?

Za całą odpowiedź imć Baranek uśmiechnął się, poszedł w głąbpiwnicy i przesunął beczkę, która nie wydawała się wiele ważyć,odsłaniając podłużny otwór.

- Przejdź tędy, szlachetna pani - powiedział oberżysta. - Ja przesunębeczkę na swoje miejsce. To wejście musi być ukryte. Znajdujemy się podśrodkowym zamkiem. Nad naszymi głowami śpi król.

Katarzyna weszła bez wahania do małego, oświetlonego pochodniąkorytarza, na którego końcu znajdowało się inne pomieszczenie.

Korytarzyk mierzył zaledwie kilka kroków. Po ich przejściu Katarzyna i jejprzewodnik znaleźli się u wejścia do olbrzymiej groty, gdzie wznosiły się iginęły w cieniu sklepień schody wykute w kredowej skale. Tu także byłokilka beczek, ale przewróconych, a na nich siedziało czterech mężczyzn.

Nie odzywali się ani słowem. Nieruchomi niczym posągi, wydawalisię na coś czekać, skupieni wokół lampy. Wszyscy odwrócili się na widokprzybywających.

Poza Piotrem de Brezem Katarzyna rozpoznała rude włosy i smutnątwarz Ambrożego de Lore'a, elegancką i szczupłą sylwetkę Jana de Bueila,barczystego, o stanowczym wyrazie twarzy Bretończyka, Pregenta deCoetivy'ego, a kiedy powstali, ukłoniła się im uprzejmie. Piotr ujął ją zarękę i podprowadził bliżej mężczyzn. Przywitał ją Jan de Bueil, poleciwszyuprzednio oberżyście, aby czuwał na zewnątrz.

- Jesteśmy szczęśliwi, pani, że cię widzimy, i jeszcze bardziejszczęśliwi, iż możemy ci pogratulować. Obecność pana de La Tremoille'aw Chinon stanowi oczywisty dowód pani sukcesu. Jesteśmy ci bardzowdzięczni...

- Nie dziękuj mi, panie de Bueil. Zrobiłam to dla was, to pewne, i dladobra królestwa, ale również dla siebie samej oraz po to, by pomścić megoukochanego małżonka. Pomóżcie mi w tej zemście, a będziemy kwita.

To mówiąc, wysunęła delikatnie dłoń z ręki Piotra i podchodząc dopozostałych mężczyzn, dodała:- Wierzcie, że idzie tu o honor... i o życie Montsalvych, panowie.

Aby nazwisko, które noszę, mogło nadal istnieć, La Tremoille musiumrzeć!

- Stanie się podług pani życzenia - uciął krótko Coetivy. - Ale, doczarta, jak ci się udało sprowadzić tutaj tego wieprza? Wiem, że trudno jestodmówić czegoś kobiecie tak pięknej jak ty, ale widzę, że dysponujeszsilniejszą bronią, niż sądziliśmy.

W lekko schlebiającym tonie, jakim przemówił bretoński szlachcic,dało się wyczuć wiele niedomówień. Katarzyna nie dała się na to nabrać.

Ucięła sucho:- Rzeczywiście, nie uważam siebie za całkiem głupią, panie, ale nieposłużyłam się bronią, do jakiej czynisz aluzje... lecz po prostuprzypomniałam sobie historię, którą opowiedział mi niegdyś mój małżonekArnold de Montsalvy.

Nazwisko nieszczęśnika wywołało odpowiedni skutek. Coetivyzaczerwienił się zawstydzony swoimi myślami i bez wykrętów powiedział:- Wybacz mi, pani. Nie zasługujesz na takie aluzje.

Uśmiechnęła się do niego, nie odpowiadając, a następnie usiadła nabeczce, którą jej podsunięto, i powtórzyła swoją ostatnią rozmowę z panemde La Tremoille'em. Słuchali z wypiekami na twarzach, jak dzieci, którymopowiada się niezwykłą historię. Słowo „skarb" wywołało jak zwyklewielkie wrażenie. Przywodziło na myśl pełne tajemniczości cienietemplariuszy, ich niepokojące i fantastyczne sylwetki i nieodłączne z nimikolory i tajemnice Wschodu. Katarzyna spostrzegła z lekkimrozbawieniem, jak ich rozmarzone oczy błyszczą coraz silniej...

- Chciałbym się dowiedzieć, czy te napisy istnieją naprawdę - rzuciłw końcu Ambroży de Lore.

- Mój małżonek widział je, panie - powiedziała łagodnie Katarzyna.

W tej chwili spod kredowego sklepienia doszedł do uszu zebranychdonośny głos:- Ja również je widziałem, ale, do czarta, chciałbym wiedzieć, cooznaczają!

Na schodach ginących w czeluściach groty ukazało się dwóchmężczyzn w zbroi. Ten, który szedł pierwszy, z odkrytą głową, byłczłowiekiem już starszym, lecz dobrze zbudowanym. Katarzynarozpoznała siwe włosy, wielką twarz i grube rysy oraz inkwizytorskiespojrzenie Raoula de Gaucourta, obecnie namiestnika Chinon, któregopoznała jako gubernatora Orleanu. Już prawie od sześćdziesięciu latGaucourt zawsze walczył z Anglikami, którzy po oblężeniu Harfleur,mężnie bronionego przez niego w roku 1415, więzili go przez dziesięć lat.

Był to Berryjczyk powolny i ciężki jak woły z jego pól, uparty i waleczny,lecz niepozbawiony bystrości. Wierny królowi aż do zaślepienia,prostolinijny. Początkowo Joanna d'Arc wzbudzała w nim nieufność i walczył przeciw niej, ale miał zbyt wiele wrodzonej uczciwości, aby nieprzyznać się do pomyłki. Jego obecność tej nocy w piwnicy imć Barankabyła tego najlepszym dowodem.

Człowiek idący za nim był o wiele młodszy i chudszy. Jegofizjonomia nie wyróżniała się niczym szczególnym i mógłby przejśćniepostrzeżenie, gdyby nie zacięte spojrzenie szarych oczu. Był toprzyboczny namiestnika. Nazywał się Olivier Fretard. Idąc trzy kroki zaswoim panem, niósł pod pachą jego hełm i nie patrzył na zgromadzonych.

Katarzyna miała jednak wrażenie, że bacznie ich obserwuje.

Raoul de Gaucourt gestem pozdrowił zebranych i stanął przedKatarzyną. Po jego kamiennej twarzy przesunął się cień uśmiechu.

- Z większą przyjemnością witam cię w Chinon, pani de Montsalvy,niż witałem cię w Orleanie jako panią de Brazey - rzekł bez wstępu. - Dolicha, nigdy bym nie pomyślał, że to z miłości do Montsalvy'egowpakowałaś się w to gniazdo os! A twój szlachetny małżonek robiłwszystko, żeby cię powieszono.

Katarzyna mimo woli zaczerwieniła się. To była prawda. Bezinterwencji Dziewicy, która uratowała ją w drodze na szafot, niechybnieskończyłaby na szubienicy z wyroku sądu, któremu przewodniczyliGaucourt i Arnold. Zaślepiony nienawiścią Arnold marzył tylko o tym, abysię jej pozbyć... Ale te straszne wspomnienia nie pozostawiły żadnejgoryczy... To, co pozostało, to była... tak, to była odrobina żalu...

Bez zmrużenia oka wytrzymała spojrzenie starego namiestnika.

- Czy uwierzysz mi, panie, kiedy powiem, że żal mi tamtychczasów? Ten, który został moim ukochanym małżonkiem, żył i był w pełnisił, nawet jeśli używał ich przeciw mnie. Jakże mogłabym tego nieżałować?

Spojrzenie, jakim zmierzył ją Gaucourt, złagodniało. Naglepochwycił jej dłoń, uniósł do ust, ucałował i puścił gwałtownie.

- No, no - mruknął. - Jesteś go, pani, godna. I wykonałaś dobrąrobotę, ale koniec z uprzejmościami. Teraz, panowie, musimy omówićnaszą akcję. Nie ma wiele czasu. La Tremoille nie lubi tego zamku i niepozostanie w nim długo. Jeśli się zgodzicie, jutro w nocy przystąpimy dodziałania.

- Czy nie musimy czekać na rozkazy konetabla? - zaoponował Breze.

- Rozkazy? Jakie rozkazy? - mruknął Gaucourt. - Mamy robotę dowykonania i trzeba zrobić to szybko. No, a gdzie się podział imć Baranek?

Chyba znajdzie się jeszcze trochę wina w jego piwnicy. Umieram zpragnienia.

- Jest na zewnątrz na czatach - powiedział Jan de Bueil.

Ledwo co skończył zdanie, gdy pojawił się imć Baranek we własnejosobie z lampą oliwną w ręce, prowadząc dwóch zdrożonych ludzi.

Na ich widok z ust Katarzyny wyrwał się okrzyk radości, gdyż wjednym rozpoznała Tristana Eremitę. Powitał ich Pregent de Coetivy.

- Ach! Eremita! Rosnivinen! Czekaliśmy na was. Sądzę, żeprzynosicie rozkazy od konetabla?

- Rzeczywiście - odpowiedział Tristan. - Oto pan Jan de Rosnivinen,który będzie go reprezentował przy realizacji zadania. Ponieważ, rzeczjasna, nie ma mowy, aby przybył osobiście. Wiecie wszyscy, w jakiej jestzażyłości z królem. Nie wolno, aby nasz pan sądził, że to zemsta, musimyśleć, że to działanie w imię dobra publicznego.

Mówiąc to, podszedł do Katarzyny i skłonił się z szacunkiem.

- Pan konetabl zobowiązał mnie, pani, do ucałowania w jego imieniutej pięknej dłoni. Jest ci głęboko wdzięczny i ma nadzieję, że zechcesz wprzyszłości zaliczyć go do grona swoich najbardziej oddanych sług.

Ta krótka przemowa miała nadzwyczajny skutek. Katarzyna poczułanatychmiast, że zmienia się wokół niej atmosfera. Do tej pory, pomimomiłych słów, nie czuła się swobodnie pośród tych mężczyzn. Odnosiławrażenie, że okazywali jej szacunek ze względu na Arnolda. Jej zachowanie musiało się wydawać tym mężczyznom zbyt dziwne, zbyt dalekie odpanujących zwyczajów. Myśleli bez wątpienia, że powinna komuś zlecićwykonanie zemsty i czekać, oddając się modlitwom i medytacjom wklasztorze. Ale ona była gotowa grać do końca rolę, jaką sobiewyznaczyła. Cóż znaczyły dla niej ludzkie sądy?