Zaczęła się śmiać i uniosła się nieco, aby mu pomóc. Nagle śmiech zamarłjednak na jej ustach, zmienił się w okrzyk przerażenia. Obok nich stałmężczyzna z obnażonym mieczem w dłoni. Rozpoznała krótką brodęBernarda d'Armagnaca!

- Wstawaj, Piotrze de Breze, odpowiesz mi za to!

- Za co? - zapytał młodzieniec, podparłszy się na łokciu.

- O ile wiem, Katarzyna nie jest ani twoją żoną, ani siostrą.

- Za to, żeś uwłaczał honorowi Arnolda de Montsalvy'ego, mojegotowarzysza broni, mojego przyjaciela! W czasie jego nieobecności pilnujętego, co jest jego własnością.

- Własności umarłego? - zapytał pogardliwie de Breze.

- Katarzyna jest wolna, zostanie moją żoną, zostaw nas w spokoju.

Katarzyna odgadła, że Gaskończyk ma ochotę powiedzieć wszystko,wykrzyczeć prawdę. Przestraszyła się i szepnęła błagalnie:- Bernardzie, litości!

Zawahał się, po czym rzucił ostro:- Nie wiesz, co mówisz, panie! Chwyć za broń, jeśli nie chcesz,abym nazwał cię tchórzem!

- Bernardzie - powtórzyła wystraszona Katarzyna. - Nie maszprawa... Zabraniam ci!

Złapała Piotra za szyję, nieświadoma swej nagości, szalona zprzestrachu, że poleje się krew. Ale odsunął ją stanowczo.

- Zostaw mnie, Katarzyno! To nie twoja sprawa. Zostałemznieważony!

- Zabraniam wam się bić się! Mogę się kochać, z kim mi się podoba!

- Chciałbym, pani - ryknął Bernard z wściekłością - aby La Hire lubXaintrailles zobaczyli cię w takim stanie, na wpół rozebraną jak jakąśrozpustnicę, uczepioną samca, o którego życie się obawia! Udusiliby cięod razu. Lepiej wyglądałaś na stosie w Montsalvy.

- Za taką obelgę zabiję cię, Pardiac! - wrzasnął Piotr z wściekłością,podnosząc z trawy miecz. - Broń się!

Przy pierwszym uderzeniu mieczy posypały się iskry. Drżąca i choraze wstydu Katarzyna wycofała się pod drzewa i machinalnie zaczęłapoprawiać toaletę. W tej chwili nienawidziła samej siebie, zawstydzonasłowami Bernarda.

Walka była zaciekła. Wydawało się, że siły są równe, Piotr de Brezebył wyższy i potężniejszy, lecz Kadet Bernard dotrzymywał mu krokudzięki zadziwiającej wprost zręczności. Atakował i wycofywał się zszybkością węża. Ciężki miecz wydawał się przedłużeniem chudegoramienia. Słychać było szybkie oddechy walczących.

Wsparta o chropowaty pień Katarzyna starała się uspokoić bicieserca. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby Piotr został zabity, lecz gdyby śmierćdosięgła Bernarda, czułaby się, jakby to zginął Arnold. W każdym razie,jeśli któryś z nich zginie, ona będzie zhańbiona i zostanie przepędzona zdworu. Cały ciężar jej winy spadnie na syna. Michał zapłaci za błędy swejmatki.

Załamała ręce, wstrzymując szloch.

- Panie Boże, zlituj się nade mną! - szepnęła błagalnie. - Zrób coś,aby powstrzymać tę walkę.

Od strony słabo oświetlonego o tej porze zamku nie dochodził żadendźwięk. Szczęk mieczy zdawał się wypełniać powietrze. Dźwięczał wuszach przerażonej Katarzyny niczym dzwon katedralny. Jak takipotworny hałas mógł nie zainteresować ciekawskich, chociażby straży?

Nagle rozległ się cichy krzyk, któremu zawtórowała Katarzyna.

Zraniony w ramię Piotr osunął się na ziemię. Kadet Bernard cofnął się iopuścił miecz. Katarzyna rzuciła się w stronę rannego. Strugi krwi płynęłyz rany, a grymas bólu wykrzywiał piękną twarz młodzieńca.

- Zabiłeś go, panie! - szepnęła zrozpaczona. - On umrze.

Ale Piotr uniósł się na ramieniu i próbował się uśmiechnąć.

- Nie, Katarzyno!... Nie zabił mnie. Wracaj szybko do zamku i niemów nikomu o tym, co tu zaszło.

- Nie zostawię cię, panie.

- Ależ tak! Nie ma powodu do obaw... On mi pomoże - dodał,wskazując ruchem głowy przeciwnika.

- Dlaczego miałby ci pomóc, skoro pragnie wyłącznie twojejśmierci?

W ciemności błysnęły wilcze zęby Gaskończyka, który spokojnieoczyścił miecz i wsadził go do pochwy.

- Zaprawdę, moja droga, nic nie wiesz o mężczyznach. Uważasz, żemógłbym go zabić? Masz mnie za rzeźnika? Twój zalotnik, pani, dostałlekcję, na jaką zasłużył. Mam nadzieję, że nauczy go to rozumu, ot iwszystko! Wracaj do siebie i milcz. Zajmę się nim.

Pochylił się już, aby pomóc rannemu we wstawaniu, ale Piotrpowstrzymał go ruchem dłoni.

- W takim razie odmawiam. Nigdy z niej nie zrezygnuję, panieBernardzie. Tak więc, będziesz musiał mnie zabić.

- No więc zabiję cię później! Kiedy wyzdrowiejesz - powiedziałspokojnie Bernard. - Wracaj teraz do siebie, Katarzyno - dodał krótko - ipozwól mi działać. Życzę ci dobrej nocy.

Oddaliła się posłusznie, ujarzmiona rozkazującym tonem jego głosu,opuściła ogród, przeszła przez wysoką, jeszcze otwartą bramę prowadzącąna dziedziniec zamku, nie wiedząc nawet, w którą stronę idzie. Płonęła zewstydu i poniżenia. Prowadził ją instynkt. Kiedy doszła do swej komnaty,zobaczyła, że na progu stoi Sara. Na ten widok wstyd zamienił się w złość.

Obrzuciła Cygankę wściekłym spojrzeniem.

- Kto przysłał Kadeta Bernarda do sadu? To ty? Sara wzruszyłaramionami.

- Czyś ty oszalała? Nawet nie wiedziałam, że wrócił. Widzę, że tenBreze zawrócił ci w głowie. Tracisz zdrowy rozsądek...

- Zachowaj dla siebie te uwagi. Tak, próbowano go dzisiaj zabić.

Kadet Bernard pojedynkował się z nim... zranił go. Ale wszyscy tracicieczas, bo nie uda się wam nas rozdzielić! Kocham go, słyszysz? Kocham goi będę jego, kiedy tylko zechcę. A im szybciej, tym lepiej!

- Zgadzam się z tobą - rzuciła chłodno Sara. - Zachowujesz siędokładnie jak kotka w rui. Potrzebujesz mężczyzny, to go bierz! Ale niewierzę nic a nic w twoją miłość do niego. Udajesz sama przed sobą,Katarzyno. Wiesz dobrze, że się okłamujesz.

Obróciwszy się na pięcie, Sara weszła do małego pokoiku, staranniezamykając za sobą drzwi. Zaskoczona jej gwałtownym wyjściemKatarzyna patrzyła na zamknięte drzwi z osłupieniem. Poczuła ucisk wgardle. Miała dziecinną ochotę zapłakać, znaleźć schronienie w ramionachstarej przyjaciółki. Ta waśń, która je rozdzieliła, była dla niej bardziejbolesna, niż chciała to przyznać. Wykorzystała do obrony dumę i nagleokazało się, że duma ta jest bardzo krucha. Przez te wszystkie lata łączyłoje tyle uczucia, tyle przyjaźni, tak wiele wspólnie doświadczyły! Sarazastąpiła jej matkę. Katarzynie wydawało się, że straciła cząstkę siebie.

Zrobiła kilka kroków w stronę drzwi, podniosła rękę, aby zastukać,ale przypomniała sobie rannego Piotra, usłyszała jego słowa miłości. Jeżelipozwoli Sarze, ta bez wahania wyrwie ją z rąk młodzieńca. A Katarzynanie chciała stracić tego już nieoczekiwanego i tak kruchego szczęścia. Jejręka opadła powoli wzdłuż sukni. Jutro pójdzie do Piotra, sama będzie sięnim opiekować, nawet jeśli wszyscy dojrzą w tym przepowiednięprzyszłego związku. A poza tym, któż mógłby jej przeszkodzić stać siępanią de Breze? Piotr błagał, aby się zgodziła, a ona miała na to ochotę.

Przekonana o swej racji osunęła się na łoże.

Rozdział trzynasty

Z otwartymi oczami

Było już późne popołudnie, kiedy Katarzyna opuściła swoją komnatęi skierowała swe kroki do wieży Wielobocznej, gdzie miał swoją kwateręPiotr de Breze. Zasłaniając się migreną, wymówiła się ze spaceru do sadu,gdzie królowa Maria wraz z damami dworu zamierzały spędzić paręgodzin na słuchaniu pieśni minstrela i wygrzewaniu się w słońcu.

Prawdę powiedziawszy, migrena nie była całkiem udawana. Odsamego rana skronie Katarzyny ściskała metalowa obręcz. Młoda kobietaspała bardzo źle i z trudem obudziła się późnym rankiem. Na próżnowzywała Sarę, nikt nie odpowiadał i kiedy zaniepokojona zdecydowała sięprzekroczyć próg zamkniętych drzwi, stwierdziła, że ubieralnia jest pusta.

Nie było nikogo, a na skrzyni leżał kawałek pergaminu.

Dotknęła go czubkiem palca z nagle ściśniętym sercem, jakbyobawiała się potwierdzenia tego, co odgadywała. Kilka słów nakreślonychniezręcznym pismem Sary wcale jej nie zaskoczyło: Wracam do Montsalvy... Nie jestem Ci już potrzebna. Przeszył ją tak silny ból, że musiała oprzeć się o mur i zamknąćoczy. Zza zamkniętych powiek spłynęły gorące łzy...

Czuła się samotna, opuszczona.. prawie wzgardzona! Wczorajmusiała znosić przepełnione pogardą spojrzenie księcia de Pardiaca, adzisiaj uciekła od niej Sara. Łączące je więzi jakby zostały nagleprzerwane... Więzi te, Katarzyna teraz to zrozumiała, miały swe korzeniegłęboko w sercu. Ich zerwanie pozbawiło ją części jej samej.

W pierwszej chwili chciała wybiec z komnaty, kazać ścigać Sarę isprowadzić ją siłą. Musiała odejść wczesnym rankiem, kiedy otwartobramy, a więc nie zaszła jeszcze daleko. Ale Katarzyna rozmyśliła się.

Miałaby wysłać pościg za tą wspaniałą kobietą jak za jakimś złoczyńcą?

Nie mogła jej tego zrobić. Jedynym rozwiązaniem było udać się samej najej poszukiwanie... Była na to zdecydowana.

W chwili kiedy kończyła się ubierać, do drzwi zapukał paź iklękając, wręczył jej wiadomość, która tym razem pochodziła od Piotra:Jeśli mnie kochasz chociaż trochę... przyjdź do mnie, Ukochana, dzisiaj po południu odeślę wszystkich... Przyjdź! Płonę z tęsknoty. Czekam na Ciebie... Nie odmawiaj. Słowa te rozpaliły jej oczy, jak pocałunki młodzieńca, które wczorajrozpaliły jej usta. Ogarnęła ją straszna chęć, aby biec do niego natychmiasti zapłakać w jego ramionach. Czar liściku zadziałał. Katarzyna straciłaochotę, aby ruszyć na poszukiwanie Sary i znajdowała dla siebie różneusprawiedliwienia. Przecież stara przyjaciółka nie poszła na koniec świata.

Udała się po prostu do Montsalvy... za jakiś czas wszystko się ułoży. Cowięcej, wyruszenie w ślad za Sarą znaczyłoby, że przywiązuje do tejucieczki dużą wagę. To samo uczucie, które wczoraj nie pozwoliło jejzastukać do drzwi, powstrzymało ją od osiodłania konia.

Prawdę powiedziawszy, Katarzyna starała się nie analizować swoichpoczynań. Podświadomie nie była z siebie dumna, ale im bardziej jejprawdziwa natura protestowała, tym bardziej ona sama umacniała się wbuncie. Uśmiech Piotra nałożył opaskę na jej oczy. Był zwiastunemczegoś, na co nie miała już nadziei: miłości, przyjemności, słodyczy,miłego życia w świecie bez cierpienia, wszystkiego, co było udziałemmłodości. Była niczym skowronek zachwycony połyskującym lustrem. Jejoczy nie chciały, nie mogły zobaczyć niczego innego...

Przy wejściu do wieży, gdzie mieszkał de Breze, ten sam paź czekał,aby zaprowadzić ją do pana. Pokłonił się głęboko, a następnie w milczeniuwywiązał się ze swej misji. Otworzył jakieś drzwi i oczarowana Katarzynaznalazła się w pomieszczeniu zalanym światłem zachodzącego słońca,gdzie Piotr leżał w łożu.

- Nareszcie! - wykrzyknął, wyciągając w jej stronę obie ręce,podczas gdy paź wycofał się dyskretnie, a młoda kobieta podeszła do łoża.

- Czekam już na ciebie, pani, tyle godzin!

- Zastanawiałam się, czy przyjść - wyszeptała wzruszona jegowidokiem w tym łożu.

Nigdy jeszcze nie wydawał się jej tak piękny, bardziej pociągającyjak w tej chwili. Jego mocna pierś rysowała się na tle poduszek zczerwonego jedwabiu. Opatrunek zasłaniał lewe ramię, lecz Piotr niewydawał się bardzo cierpieć. Twarz miał może trochę bladą, lecz oczybłyszczały. Ręce, którymi trzymał dłonie Katarzyny, były gorące, ale napewno nie tylko z powodu gorączki.

- Zastanawiałaś się, pani? - szepnął z wyrzutem, starając sięprzyciągnąć ją do siebie. - Dlaczego?

Opierała się opanowana nagłym zażenowaniem. Obecność wkomnacie mężczyzny wydała się jej nagle nie na miejscu.

- Bo nie powinno mnie tu być! Pomyśl, panie, co by się stało, gdybyktoś mnie tutaj zobaczył. Po tym, co się zdarzyło wczoraj...

- Wczoraj nic się nie zdarzyło. Zwichnąłem sobie ramię, spadając zeschodów. Trochę gorączkuję, więc zostałem u siebie. Cóż w tymniezwykłego? Przyszłaś, pani, w swej anielskiej dobroci, aby dowiedziećsię, jak się czuję. Cóż bardziej normalnego?

- A... Kadet Bernard?

- Poluje z królem, który, jak zapewne wiesz, ściga dzika od samegorana. A poza tym, czy sądzisz, pani, że pozwolę, aby cię straszył? Usiądźtutaj. Jesteś zbyt daleko... Zdejmij welon, kryjący twą uroczą twarz.

Posłuchała, uśmiechając się, wzruszona wymaganiamirozpieszczonego dziecka, które tak mocno kontrastowało z jego wspaniałąsylwetką mężczyzny.

- Dobrze - powiedziała. - Ale zostanę tylko przez chwilę. Królwkrótce powróci, a Kadet Bernard wraz z nim.

- Nie chcę więcej słyszeć tego imienia, Katarzyno! - wykrzyknąłczerwony ze złości młodzieniec. - Jesteś wolna i nie ma powodu, abywtrącał się do nas. Potraktował cię niegodnie. Jeszcze się z nim policzę.

Moja słodka przyjaciółko, pozwól mi się tobą opiekować.