- Słusznie - podchwyciła Katarzyna, ześlizgując się z gałęzi na gałąź.

- Lecz czy zdołamy odnaleźć dobry kierunek?

- Zaufaj mi, pani. Tak się składa, że znam tę okolicę, w młodościbowiem przebywałem przez kilka miesięcy w opactwie w Aurillac. Proszęiść za mną. Kierując się słońcem, musimy dotrzeć do przeorstwa w Vezac,gdzie znajdziemy odpoczynek, a jak zapadnie noc, ruszymy w dalsządrogę.

Pierwsze nieśmiałe promienie słońca dodały otuchy obydwukobietom. Kiedy znalazły się pod drzewem, które posłużyło im zakryjówkę, Katarzyna wybuchnęła śmiechem, przyglądając się ichniezwykłym kostiumom.

- Wiesz, do czego jesteśmy podobne? - powiedziała do Sary. - DoGedeona, papugi, którą podarował mi książę Filip w Dijon.

- To całkiem możliwe - odparła z niezadowoleniem Cyganka. - Iwierz mi, że sama wolałabym być teraz Gedeonem i grzać się przykominku u wuja Mateusza!

Ruszono więc w drogę i wkrótce przewidywania brata Stefana sięspełniły. Las się skończył, a ich oczom ukazała się niewysoka dzwonnicaprzeorstwa w Vezac wyłaniająca się z porannej mgły nad doliną.

* * *

O świcie dnia następnego Katarzyna, Sara i brat Stefan dotarli dobram Aurillac na chwilę przed ich otwarciem. Z murów rozległo się granierogu, do którego wkrótce dołączyło walenie młotków kotlarzy. Pomimorześkiego, czystego powietrza czuło się mdlące wyziewy z okolicznychgarbarni. Nad brzegiem Jordany stało mnóstwo mężczyzn, którzy pochylalisię nad piwnymi, pochyłymi stołami, przez które lała się lodowata woda.

- Woda w tej rzece niesie złoto - wyjaśnił brat Stefan. - Ci ludzieprzepuszczają ją przez gęste sita, na których zatrzymują się kawałeczkidrogocennego kruszcu. Proszę zauważyć, że są nadzorowani.

W istocie, uzbrojeni strażnicy nie spuszczali oczu ze zbieraczy złota.

Stali w pobliżu robotników, opierając się na pikach. Zbieracze byli chudzii odziani w nędzne, dziurawe łachy, spod których przeświecały zsiniałe odmrozu ciała. Strażnicy i zbieracze stanowili takie przeciwieństwo, że toKatarzynę wprost uderzyło. Szczególnie jeden ze zbieraczy zwrócił jejuwagę. Był stary, zgarbiony i ledwo trzymał się na nogach, a jegopowykręcane reumatyzmem palce wczepiały się rozpaczliwie w sito. Drżałz zimna i wyczerpania, co zdawało się szczególnie bawić jednego zestrażników. Kiedy stary próbował wyjść na brzeg, wymierzył mu ciosrękojeścią lancy. Stary stracił równowagę, zachwiał się i upadł. Wywołałoto wybuch śmiechu wśród wszystkich strażników.

Widząc to, Katarzyna zapałała gniewem. Jej dłoń zacisnęła sięnerwowo na rękojeści sztyletu Arnolda. Zanim brat Stefan zauważył, co sięświęci, wyciągnęła broń zza pasa i rzuciła się na człowieka z lancą, niezdając sobie sprawy z własnej słabości ani z przewagi przeciwnika.

Zaskoczenie było całkowite. Ostrze sztyletu przeszyło ramię strażnika,który zawył i tracąc równowagę, runął na ziemię, a Katarzyna, jakwściekła lwica, opadła na niego.

- Ty łotrze! Nie pozwolę, abyś zabijał starców! - krzyczała, ciągleuderzając na oślep, a strażnik kwiczał jak zarzynana świnia i nawet się niebronił.

Gniew dodawał Katarzynie sił. Tymczasem kompani strażnika,widząc, co się dzieje, opadli na nią gromadą jak rój much.

- Dalejże, na Szkota! - zawył jeden z nich. - Bij! Zabij!

Ten krzyk uratował Katarzynę, gdyż z drugiego brzegu odpowiedziałinny głos:- Naprzód! W imię świętego Andrzeja!

I do spienionej wody rzuciła się grupa jeźdźców, która zewzniesionymi szpadami zaatakowała strażników.

Katarzyna poczuła nagle, że ręce, które ją trzymały, słabną. Wstała.

Jej własne dłonie były pełne krwi, a człowiek, którego napadła, nie dawałznaków życia. Leżał nieruchomo w śniegu zmieszanym z błotem i miałotwarte oczy. Katarzyna zrozumiała, że go zabiła, lecz nie poczuła aniwyrzutów sumienia, ani obrzydzenia. Z zimną krwią zanurzyła sztylet wnurtach Jordany, po czym zatknęła go spokojnie za pasek. Wokół niejtrwała walka pomiędzy strażnikami z Aurillac a jej nieoczekiwanymiwybawicielami, wśród których rozpoznała Waltera, walczącego ramię wramię z wielkim Szkotem. Wokół nich wymachiwało szpadami kilkunastuludzi: był to Maclaren i jego rycerze. Serce kobiety wypełniło się radością.

- Bogu niech będą dzięki! Odnalazł ich!

Idąc wzdłuż brzegu, dotarła do Sary i brata Stefana, którzy schronilisię za zburzonym po części murem. Sara rzuciła się na przyjaciółkę jaklwica, która odnalazła swoje małe, wyściskała ją, po czym wymierzyła jejsiarczysty policzek.

- Chyba oszalałaś! Chcesz, żebym przez ciebie umarła?

Katarzyna zachwiała się od uderzenia i chwyciła się za piekącypoliczek, lecz Sara już była u jej stóp, błagając o przebaczenie i wylewającmorze łez. Katarzyna pomogła jej wstać, przycisnęła biedną kobietę doserca i łagodnie gładziła po głowie. Wtedy jej spojrzenie napotkało wzrokmnicha.

- Ojcze, zabiłam człowieka... i wcale tego nie żałuję!

- A kto by go żałował? - westchnął brat Stefan. - Odprawię mszę zaduszę tego nieszczęśnika. Szczerze jednak wątpię, czy mu to pomoże... Atobie, moje dziecko, daję rozgrzeszenie!

Tymczasem bitwa dobiegała końca. Strażnicy leżeli pokotem naśniegu zabici lub ranni, a Maclaren zwoływał swoich ludzi. Walterzeskoczył z konia i z promiennym uśmiechem zbliżył się do Katarzyny.

- Nic ci się nie stało, pani? Co za szczęście! Ty żyjesz! Dając upustradości, chwycił ją za ramiona i potrząsnął, nie zdając sobie sprawy zeswej siły i walcząc z okrutną ochotą, aby przycisnąć ją do siebie izmiażdżyć jej usta pocałunkiem. Nagle Katarzyna poczuła, że miękną jejkolana i że całe jej ciało sztywnieje, a ramię przeszył dojmujący ból.

Zakręciło jej się w głowie i pociemniało w oczach. W uszach słyszałabrzęczenie.

- Ty zakuta pało! - usłyszała jak przez mgłę. - Nie widzisz, że jestranna?

Katarzyna poczuła, że olbrzym rozluźnił uścisk i w tej chwili straciławszelkie czucie. W wirze walki nawet nie zwróciła uwagi na dźgnięcie wramię.

Walter wziął ją na ręce i ostrożnie ułożył na swym rumaku, aMaclaren poprawiając się w strzemionach, rzucił:- Musimy uciekać! Za chwilę będziemy mieć na karku wszystkichludzi przeora! W drogę!

- Ależ ona potrzebuje opieki! - krzyknęła Sara.

- Zajmiemy się nią później. A teraz wskakujcie na konie!

Dwaj potężni Szkoci pomogli Sarze i bratu Stefanowi i wkrótce całagrupa ruszyła z kopyta, ścigana złorzeczeniami nadciągającej odsieczyprzeora. Wokół zbiegów śmigały strzały i pociski kuszy, wszelako nieczyniąc krzywdy żadnemu. Odpowiedział im srogi śmiech Kennedy'ego.

- Żołnierze przeora nie są warci złamanego szeląga! Jedno, copotrafią robić, to klepać różańce i tarzać się w rozpuście z dziewkami!

Rana Katarzyny okazała się niegroźna; głęboka na jeden cal,krwawiła obficie, lecz nie była bolesna. Co prawda zesztywniałe ramięciążyło jak ołów, lecz Katarzyna szybko odzyskała przytomność. Gdygrupa odjechała dosyć daleko, Maclaren zarządził postój. Podczas gdy jegoludzie zajęli się jedzeniem i piciem, Sara zabrała Katarzynę w ustronnemiejsce i tam ją opatrzyła, sporządzając bandaże z podartej koszuli, którąwyjęła z zawiniątka, smarując ranę przyjaciółki balsamem z baraniegosadła i jałowca, który dostała od jednego ze Szkotów. Potem obie kobietyposiliły się nieco chlebem i serem, popijając winem, zanim Maclaren dałsygnał do wymarszu. Katarzyna czuła ogromne znużenie. Trudy nocnegomarszu i stoczona bitwa dawały o sobie znać.

Tym razem Maclaren kazał jej wsiąść na swojego konia pomimosprzeciwu Waltera.

- Nie utrzyma się za tobą! Nie widzisz, że pada ze zmęczenia?

- To ją przywiążę! Czy zapomniałeś, kto tu rozkazuje?

Chcąc nie chcąc, Walter musiał przystać na takie rozwiązanie.

Maclaren należał do tych ludzi, którym nie sposób się sprzeciwić i którzyzmierzają prosto do celu, nie troszcząc się o skutki. Mocno przywiązawszydo siebie słaniającą się kobietę, stanął na czele zastępu i wkrótce jegoSzkoci i czterech zbiegów zagłębili się w groźne ostępy MasywuCentralnego.

Oparta o plecy Maclarena Katarzyna pozwalała się unosić jegowierzchowcowi. Wkrótce otoczyły ich skaliste góry z wygasłymiwulkanami i głębokie, bezludne doliny, w których panowała głęboka cisza.

Tylko z rzadka można było w nich dostrzec jakąś chatę, przeważnieszczelnie zamkniętą przed mrozem. Zwykle o obecności ludzi świadczyłynietrwałe arabeski popielatego dymu snujące się tuż nad powierzchniąśniegu. Większość chat była wykuta w zastygłej czarnej lawie, a w środkutłoczyli się ich mieszkańcy wraz z rudymi krowami o skręconej sierści,które z nadejściem lata rozchodziły się po soczystych dolinach, znaczączieleń traw swym ognistym ubarwieniem..

Katarzyna pomyślała, że ta surowa kraina jest piękna nawet podpłaszczem śniegu, który tylko podkreślał jej dzikie oblicze.

Pomimo niewielkiej gorączki i tępego bólu w ramieniu jej ciałopopadało powoli w dziwny błogostan. Mężczyzna, do którego byłaprzywiązana, przekazywał jej swoje ciepło, a jego szerokie plecyzasłaniały ją skutecznie od przenikliwego wiatru. Oparłszy się wygodnie,zamknęła oczy. Ogarnęło ją dziwne uczucie więzi z jeźdźcem, ale nie zpowodu skórzanych lejców, którymi była do niego przywiązana. Aprzecież nigdy dotąd nie miała okazji przyjrzeć się temu człowiekowi.

Zasklepiona od dawna w swoim bólu, zamknięta w fortecy, nie dostrzegałażadnych mężczyzn, a zwłaszcza nieznajomych, którzy z rzadka pojawialisię w Carlat.

I oto, w tym męskim przebraniu, obudziła się w niej na nowokobieca natura. Pomimo ogromnej, nieuleczalnej miłości do Arnolda,wypełniającej jej serce aż po brzegi, nie mogła nie zauważyć, że Maclarenbył mężczyzną wielkiej urody - wysokim, szczupłym i tak zwinnym jakostrze szpady. Jego wąska twarz o profilu przypominającym drapieżnegoptaka i kwadratowa szczęka pozwalały domyślać się nieprzejednanegouporu. Głęboko osadzone pod czarnymi brwiami błękitne oczy były zimnei drwiące.

Kiedy przed chwilą chwycił Katarzynę wpół, aby posadzić ją nakoniu, spojrzał na nią przeciągle. Jego wzrok przeszył kobietę jak ostrzesztyletu. Poczuła się dziwnie rozbrojona. Jego oczy zdawały się mówić, żepozbawiona swych szat żałobnych pani de Montsalvy jest taką samąkobietą jak inne, kobietą z krwi i kości. Nie umiała zdecydować się, czy towrażenie było jej miłe, czy nie.

* * *

Z nadejściem wieczoru zatrzymano się w stodole u chłopa, który,przerażony tym niespodziewanym najściem, nie ośmielił się równieżodmówić ani czarnego chleba, ani koziego sera. Sara wybrała dla swej panimiejsce w pobliżu ogniska.

Wyczerpana, czując pulsowanie krwi w zranionym ramieniu i wskroniach, właśnie miała zasnąć, kiedy podszedł do niej Maclaren.

- Jesteś chora, pani - powiedział, przeszywając ją trudnym dowytrzymania spojrzeniem. - Musimy zająć się tą raną! Proszę mi jąpokazać!

- Zrobiłam wszystko, co należy! - zaatakowała Sara. - Teraz trzebaczekać, żeby się zagoiło.

- Widzę, że nigdy nie leczyłaś zranień od niedźwiedzich pazurów odparł Szkot, uśmiechając się nieznacznie. - Powtarzam, proszę mi topokazać!

- Zostaw ją w spokoju! - usłyszeli z tyłu ponury głos Waltera. - Nieważ się tknąć Katarzyny przeciwko jej woli!

Pomiędzy płomieniami ogniska i Maclarenem pojawiła się potężnasylwetka Normandczyka. Katarzyna odniosła wrażenie, że to jeden zniedźwiedzi, o których wspominał kapitan. Wyglądał groźnie z rękązaciśniętą na trzonku siekiery zatkniętej u pasa.

- Zaczynasz mnie denerwować, przyjacielu! - odpowiedział Maclareni dodał z pogardą: - Czy jesteś koniuszym pani Katarzyny, czy jejmamką?... Chcę tylko ją wyleczyć. Chyba że wolisz, aby jej ramięspokojnie zgniło?

- Bardzo mnie boli, Walterze - przerwała w porę Katarzyna. - Jeślipotrafi ulżyć memu cierpieniu, będę mu stokrotnie wdzięczna. Pomóż mi,Saro...

Walter nie odpowiedział, tylko, zgarbiwszy się, z kamienną twarząusunął się w najbardziej oddalony zakamarek stodoły. TymczasemKatarzyna z pomocą Sary wstała i obydwie zabrały się do odwijaniabandaża.

- Wy tam! Odwrócić się! - rzuciła Cyganka w stronę żołnierzy,którzy jeszcze nie spali.

Ostrożnie zdjęła z niej flanelową opończę, kolczugę, a następnie,kiedy Katarzyna została w samych getrach i koszuli, kazała jej usiąść iwprawnym ruchem rozerwała kołnierz, aby dostać się do rannegoramienia. Maclaren spokojnie przyglądał się temu z boku, bezczelnieślizgając się oczami po jej długich udach, krągłych biodrach i dochodzącaż do piersi, których zarys, pomimo zabandażowania surowym płótnem,mógłby niejednego mężczyznę zwalić z nóg. Kiedy była już gotowa,Maclaren bez słowa rozerwał założony przez Sarę opatrunek i przytknął dorany tlącą się żagiew z ogniska, a usłyszawszy syczenie, zmarszczył brwi;rana nie wyglądała pięknie. Była nabrzmiała i przybierała niezdrowy,sinawy odcień.