- Jeszcze trochę, a infekcja gotowa - mruknął. - Lecz zrobię, cotrzeba. To będzie bolało... Odwagi!

Oddalił się, aby zaraz wrócić z manierką z koziej skóry i z małątorbą, z której wyciągnął garść szarpi. Uklęknąwszy przy chorej, chwyciłza swój sztylet i jednym, szybkim jak błyskawica cięciem otworzył ranę.

Katarzyna nie zdążyła nawet krzyknąć. Kątem oka zauważyła tylko cienkąstrużkę krwi spływającą z ramienia.

Wtedy Szkot nasączył tampon w płynie z manierki i bezceremonialnie zaczął czyścić nim ranę.

- Uprzedzam, że będzie piekło - powiedział.

Rzeczywiście, piekło tak mocno, że Katarzyna musiała zacisnąćzęby. Powstrzymała gwałtownie krzyk, lecz z oczu trysnęły jej łzy. Jedna znich upadła na dłoń Maclarena. Kapitan spojrzał na swą ofiarę znieoczekiwaną łagodnością i uśmiechnął się.

- Skończone! Jesteś pani bardzo dzielna.

- Co to za medykament? - spytała rozogniona Sara.

- Maurowie nazywają go tchnieniem Boga i leczą nim swoichchorych. Zauważono, że zapobiega zakażeniom trudno gojących się ran.

Mówiąc, zakładał świeże bandaże. Jego ręce były teraz bardzodelikatne, tak że Katarzyna zapomniała o bólu. Ręka kapitana jakbymachinalnie dotknęła jej pleców, zatrzymując się na nich w przelotnejpieszczocie, która wprawiła jej ciało w nieoczekiwane drżenie.

Pomieszanie gniewu i wstydu zabarwiło jej policzki na czerwono, ajednocześnie ta bezczelna męska dłoń obudziła w niej świadomość z dzikąsiłą zdławionej młodości. Sądziła, że jej zmysły na zawsze pozostaną wuśpieniu, ponieważ serce umarło, a tymczasem ta ulotna chwila wyrwała jąbrutalnie z dotychczasowego odrętwienia. Odwróciła głowę, aby nienapotkać wzroku, który natarczywie szukał jej oczu, i nerwowo poprawiłakoszulę.

- Dzięki ci, panie! Już prawie nie boli. A teraz, jeśli pozwolisz, udamsię na spoczynek.

Jan Maclaren opuścił ręce i skłoniwszy się, odszedł bez słowa,ścigany podejrzliwym spojrzeniem Sary. Katarzyna czerwona aż po czubekgłowy - pośpiesznie ubrała się i ułożyła na słomie. Chciała zamknąć oczy,kiedy pochyliła się nad nią Cyganka z wypiekami na twarzy iszelmowskimi ognikami w źrenicach.

- Moja duszko - zaczęła cichym szeptem - nie wystarczy chciećumrzeć, aby wszystko w tobie umarło.. Zobaczysz, życie przyniesie cijeszcze niejedną niespodziankę!

Katarzyna wolała nie odpowiadać. Zamknęła mocno oczy, aby niemyśleć i zasnąć. W stodole słychać było gardłowe chrapanie Szkotów iciche, melodyjne pochrapywanie brata Stefana. Do tych odgłosów dołączyłmiarowy oddech Sary. Cały ten koncert długo nie pozwalał Katarzynieznaleźć ukojenia nieznośnych myśli. Za chwilę dogorywający ogień zgasł izostała ze swymi myślami sama w całkowitych ciemnościach.

W odległym kącie stodoły ktoś inny czekał bezskutecznie na sen.

Tym kimś był Walter.

Rozdział trzeci

Cios toporem

Kiedy nadszedł ranek i zaczęto przygotowania do dalszej drogi,Katarzyna czuła się już znacznie lepiej. Gorączka spadała. Natychmiastpostanowiła to wykorzystać i kazała Maclarenowi, okulbaczyć konia.

Zaczęła się teraz bać bezpośredniego kontaktu z młodym Szkotem podczasdługiej jazdy, lecz ten odparł zniecierpliwiony:- Skąd wezmę dla ciebie konia, pani? Jedynego wolnego dałemtwojemu koniuszemu Fortunatowi, aby mógł udać się do Montsalvy.

Mnich i Sara też jadą każde na jednym wierzchowcu z mymi ludźmi. A niemogę zabrać konia jeszcze jednemu i oddać go tobie, abyś mogłaharcować, jak ci się podoba. Czyżby nie w smak ci było podróżowanie zemną?

- Nie, nie... oczywiście, że nie - odpowiedziała trochę zbyt szybko ...lecz pomyślałam sobie. .

Maclaren pochylił się tak, aby nikt nie usłyszał jego słów.

- Boisz się mnie, ponieważ wiesz, że nie jesteś dla mnie tylkopomnikiem odzianym w czarne szaty, który się podziwia z daleka, leczkobietą z krwi i kości, której się pożąda, nie bojąc się jej o tympowiedzieć!

Piękne usta młodej kobiety wydęły się pogardliwie, lecz policzkispłonęły rumieńcem.

- Nie masz się czym szczycić, panie, że trzymasz mnie w garści, bojestem słaba i bez obrony! Insynuujesz, że twój dotyk mógłby mniezmieszać? Jeśli tak, to w drogę! Lecz strzeż się, mój panie, bo w raziepotrzeby potrafię ci dać nauczkę, na jaką zasłużysz!

Kapitan wzruszył ramionami, zwinnie wskoczył na konia iuśmiechając się drwiąco, podał Katarzynie dłoń. Kiedy zajęła już miejsceza jego plecami, chciał znowu opasać ją popręgiem, lecz napotkałzdecydowany opór.

- Mam już dosyć sił, aby trzymać się sama. Nie pierwszy to raz jadękonno, mój panie!

Kapitan postanowił nie nalegać i dał znak do odjazdu.

* * *

Przez cały dzień nie zdarzyło się nic ciekawego. Na tym pustkowiu zrzadka można było napotkać jedynie jakichś chłopów, którzy na widokzbrojnych ludzi czmychali ile sił w nogach. Wojna dała im się takdotkliwie we znaki, niszcząc ich dobytek, dziesiątkując najbliższych iwyciskając morze łez, że już nawet nie chcieli wiedzieć, do czyjego obozunależeli ci, którzy kolejno pojawiali się na horyzoncie. Wróg czyprzyjaciel, każdy był tak samo niebezpieczny, tak samo okrutny. Na widokbłyszczącej w słońcu lancy zamykali pośpiesznie drzwi i ryglowali okna.

Za niemymi murami ich domostw można było odgadnąć wstrzymywaneoddechy, bijące serca i spocone ze strachu skronie. Myśląc o tym,Katarzyna nie mogła pozbyć się uczucia pewnego zażenowania.

Koń, który niósł ją i Maclarena, był dzielnym dereszem. Prawdziwyciężki koń bojowy, stworzony do zmagań i walki, a nie do śmigania wśróddrzew czy dzikich galopad po nagich wyżynach. To była Morgana! Nawspomnienie swej małej klaczy Katarzyna poczuła ściśnięcie serca. Coprawda, wyjeżdżając z Carlat, poleciła Kennedy'emu, żeby nad nią czuwał,ale czy szkocki kapitan nie miał aż nadto innych zajęć?...

Na rozmyślaniach minął Katarzynie cały dzień. Maclaren nieodezwał się do niej ani słowem. Wydawało się już, że porzucił swojezapały, lecz wieczorem, kiedy stanęli na odpoczynek w Mauriac,pomagając jej zsiąść z konia, ścisnął ją w pasie mocniej, niżby należało.

Zaledwie jednak Katarzyna stanęła na własnych nogach, kapitan wypuściłją z uścisku i jak gdyby nigdy nic udał się do swoich ludzi, aby zająć sięrozlokowaniem ich w kwaterze. Tymczasem Sara przybiegła do Katarzynyi spytała prosto z mostu.

- Jak go znajdujesz?

- A ty?

- Nie wiem... Jest w tym człowieku jakaś niezwykła siła... alewyczuwam przy nim cień śmierci...

Katarzyna zadrżała.

- Zapominasz, że to ja dzielę z nim jednego konia?

- Nie - odparła Sara powoli. - Nie zapominam, lecz mam przeczucie,że ty sprowadzisz nieszczęście na tego człowieka...

Aby ukryć zmieszanie, Katarzyna oddaliła się bez słowa w stronękaplicy. W ciemnym korytarzu natknęła się na mnicha, który zbliżał się doniej, oświetlając sobie drogę płonącą pochodnią.

- Czego tutaj szukasz? - spytał zaskoczony. - Kwatery żołnierzyznajdują się w głębi dziedzińca...

- Jesteśmy kobietami - przerwała Katarzyna. - Podróżujemy wprzebraniu, aby nas nie rozpoznano.

Mnich zmarszczył rzadkie brwi. Jego twarz o barwie pożółkłegopergaminu wyrażała wielkie niezadowolenie.

- Tak nieskromny strój nie przystoi w domu bożym! Kościół potępiakobiety przywdziewające podobne stroje. Jeśli chcecie tu wejść, nałóżcieskromne szaty, które przystoją białogłowom! Jeśli nie, to oddalcie się ztego świętego miejsca!

Było to po myśli Katarzyny, która źle się czuła w swoim przebraniu.

Zerwała z głowy kapelusz z piórami i potrząsnęła złocistymi lokami.

- Pozwól nam wejść! Kiedy tylko znajdziemy ustronne miejsce,przebierzemy się w nasze szaty. Jestem hrabina de Montsalvy i proszę oschronienie na noc!

Twarz mnicha rozchmurzyła się nagle.

- Witaj w naszych skromnych progach, córko! - powiedział,pochylając się w ukłonie. - Chodźcie za mną!

Poprowadził kobiety do jednego z pokojów zarezerwowanych dla coznamienitszych gości. Cztery nagie ściany, proste łóżko z cienkimmateracem i kilkoma wysłużonymi kołdrami, taboret i lampka oliwnastanowiły skromne umeblowanie pomieszczenia. Na ścianie wisiał prostykrzyż wyrzeźbiony w kamieniu, a przy kominku piętrzył się stos polanprzygotowanych do podpalenia.

Zaledwie za mnichem zamknęły się drzwi, Sara rozpaliła ogień,podczas gdy Katarzyna z podejrzanym pośpiechem zrzuciła ubraniepożyczone jej przez Kennedy'ego,- Widzę, że bardzo ci spieszno! - zauważyła Sara. - Mogłabyśpoczekać, aż pokój się nagrzeje!

- Nie mogę czekać! Pragnę jak najszybciej stać się znowu sobą!

Kiedy odzyskam mój normalny wygląd, nikt nie ośmieli się mnie obrazić!

- Masz rację - podchwyciła Sara. - Ja także nienawidzę tegoprzebrania. W mojej starej sukni przynajmniej nie wyglądam śmiesznie!

* * *

O świcie obie kobiety wysłuchały mszy w kaplicy, przyjęłybłogosławieństwo od najstarszego mnicha, po czym udały się dotowarzyszy ucieczki. Kiedy w drzwiach kaplicy pojawiła się czarna dama zCarlat, oświetlona czerwonymi promieniami wschodzącego słońca,Maclaren wzdrygnął się i zmarszczył brwi z niezadowoleniem. Za to twarzWaltera zabłysła radością. Od dwóch dni Normandczyk trzymał się nauboczu z pochmurną miną, a Katarzyna na próżno nawoływała go, aby sięzbliżył. W końcu musiała zrezygnować. Desperacja olbrzyma stawała sięzbyt namacalna.

Walter, zgrabnie uprzedziwszy Maclarena, podbiegł do Katarzyny.

- Co za szczęście znowu cię widzieć, pani! - rzucił radośnie, takjakby stracił ją z oczu na wiele miesięcy.

Po czym dumny jak paw podał jej ramię i oboje ruszyli w kierunkużołnierzy.

Maclaren podparłszy się pod boki, łypał na nich okiem, a kiedyzbliżyli się do niego, obrzucił Katarzynę przenikliwym spojrzeniem odstóp do głów.

- Czy zamierzasz, pani, podróżować konno w tym odzieniu?

- A dlaczego nie? Czy kobiety podróżują inaczej? Zażądałammęskiego stroju, bo wydawał mi się bardziej praktyczny, lecz popełniłambłąd.

- Błędem jest zakładanie tego czarnego woalu! Nie należy chowaćprzed światem tak zachwycającej twarzy!

I niedbale, jakby od niechcenia, uniósł rąbek muślinowej zasłony,kiedy potężna dłoń Waltera chwyciła go w przegubie.

- Puść to, panie, jeśli nie chcesz, żebym zmiażdżył ci ramię!

Maclaren nie zamierzał wypuścić rąbka woalki i zaczął się śmiać.

- Hola, łobuzie! Zaczynasz działać mi na nerwy! Do mnie, żołnierze!

Zanim jednak ludzie kapitana rzucili się na Waltera, brat Stefan,który właśnie wychodził z kaplicy, wbiegł pomiędzy nich, by ichrozdzielić. Jedną ręką chwycił Waltera za nadgarstek, drugą zaś dłońMaclarena, tę, która trzymała woalkę.

- Puśćcie obaj! W imię Boga... i króla!

W głosie mnicha było tyle przekonującej siły, że obaj mężczyźni, jakna rozkaz, podporządkowali się.

- Dziękuję ci, bracie Stefanie - rzekła Katarzyna, wzdychając z ulgą.

- A teraz ruszajmy w drogę! Już dosyć zmarnowaliśmy czasu! Co dociebie, panie Maclaren, to mam nadzieję, że w przyszłości będzieszwiedział, jak rycerz ma się zachowywać wobec damy!

Zamiast odpowiedzi, Szkot schylił się i połączył obie ręce w takisposób, aby Katarzyna mogła postawić na nich stopę. Była to oznakacichej klęski, a zarazem rycerski gest poddania. Katarzyna uśmiechnęła siętriumfalnie, lecz jednocześnie, nie zdając sobie sprawy z własnejkokieterii, ruchem dłoni odrzuciła do tyłu ciemną woalkę. Jej wzrokzagłębił się w jasnoniebieskich oczach młodzieńca, po czym, oparłszyczubek bucika na jego dłoniach, wsiadła na wierzchowca. Następnie całagrupa wskoczyła na koń i wkrótce opuściła Mauriac.

Nikt nie zauważył, że twarz Waltera na nowo posmutniała.

* * *

Daleko było jeszcze do południa, kiedy jeźdźcy dotarli do Jaleyrac.

Kiedy stanęli na obrzeżu leśnej gęstwiny, ich oczom ukazała się dolinaporośnięta żytem i gryką, a w samym jej środku leżało potężne opactwo zeskromnym miasteczkiem sprawiającym wrażenie niezwykle spokojnego.

Być może spowodowały to słabe promienie słońca, w których błyszczałnieskalanie biały śnieg, być może łagodny odgłos dzwonów, ale było wtym widoku coś niezwykłego. W dodatku mieszkańcy nie zabarykadowalisię jak w innych osadach, a nawet dało się zauważyć spory ruch na jedynejdrodze prowadzącej do przysadzistego klasztoru. Maclaren zatrzymałkonia, aby zrównać się z tym, na którym jechał brat Stefan. Siedzącokrakiem za chudym Szkotem, pulchny mnich zdawał się zadowolony zeswojego położenia.

- Co robią ci wszyscy ludzie? - spytał krótko Maclaren.