W dole rzeka toczyła leniwie swe muliste wody. Widok ten sprawiał przygnębiające wrażenie zimna i wilgoci. Katarzyna wzruszyła ramionami i westchnęła: – Musimy się gdzieś zatrzymać. Ruszajmy!

Dwaj jeźdźcy ruszyli w dół zbocza, kierując się w stronę mostu na rzece, prowadzącego do bramy Santa Maria. Był to dzień targowy i na moście panował wielki ruch; byli tam wieśniacy o niskich czołach i wystających kościach policzkowych, okryci skórami baranimi i kozimi, kobiety w czerwonych lub szarych sukienkach z wełny, niosące często na swych owiniętych szalami głowach gliniane konwie lub wiklinowe kosze, rozczochrani żebracy w plugawych sukniach, wyrostki z bosymi nogami i oczami jak węgielki, osły i muły, krzywe wózki, uwijający się przy zakupach służący tego czy tamtego hidalgo*. [*Hidalgo – hiszpański szlachcic.] Katarzyna i jej towarzysz odważnie wmieszali się w tłum, trzymając konie za uzdy. Cały ten kolorowy i hałaśliwy rozgardiasz nie wzbudził zainteresowania Katarzyny, podobnie jak widok kobiet piorących owczą wełnę w żółtym nurcie rzeki Arlanzon. Od kiedy opuścili klasztor w Roncevaux, nic jej nie obchodziło z wyjątkiem tego, ile mil pozostało im jeszcze do Grenady. Chciała, żeby koń dostał skrzydeł, a ona sama miała tyle sił, żeby w ogóle się nie zatrzymywać. Trzeba było jednak oszczędzać konia i własne siły, chociaż każda godzina dłużyła się jej w nieskończoność.

Zazdrość, którą obudził w jej sercu Fortunat opowiadaniem o zdradzie Arnolda, nie dawała jej spokoju i wywoływała na przemian to gniew, to czarną rozpacz. W nocy często zrywała się ze snu zlana zimnym potem, zdając się słyszeć wypowiadane gdzieś daleko słowa miłości. Rano wstawała z podkrążonymi oczami i zaciskając usta ruszała naprzód bez oglądania się za siebie...

Ani razu nie pomyślała o ewentualnej pogoni, o tych, których zostawiła w Roncevaux. Kim byli dla niej Van Eyck, książę Burgundii czy nawet poczciwa Ermengarda? Jedyne, co się teraz liczyło, to Grenada i ten dziwny Josse Rallard, który robił to, co jego pani. Obiecał jej, że zaprowadzi ją do królestwa sułtanów mauretańskich, i dotrzymywał słowa, nie starając się przebić przez mur ciszy, którym otoczyła się Katarzyna...

Po przekroczeniu bramy Santa Maria wędrowcy znaleźli się na wybrukowanym okrągłymi kamieniami placu, otoczonym z trzech stron domami pod arkadami, którego czwarty bok zajmowała katedra. Tutaj też panowało wielkie ożywienie. Siedzący na ziemi chłopi sprzedawali swoje plony prosto z koszy. Wśród kupujących kręcili się żołnierze i mnisi.

– Niedaleko stąd jest schronisko dla pielgrzymów Santo Lesmes – powiedział Josse. – Czy zechcesz się tam udać, pani?

– Ja już nie należę do pielgrzymów! – odparła twardo Katarzyna.

– Widzę tu jednak oberżę. Chodźmy tam.

Istotnie, kilka kroków dalej, wsparta o mury obronne, stała oberża „Pod Trzema Królami”, otwierając swe podwoje pod niskimi arkadami z czarnego drewna. Katarzyna zsiadła z konia i zdecydowanie ruszyła w stronę wejścia, a za nią Josse trzymając w ręce uzdy obydwu koni. Już mieli wejść do środka, kiedy hałaśliwy co prawda, lecz względnie spokojny tłum zerwał się i ruszył jak nawałnica w stronę bramy miasta z potwornym wyciem. Zamieszanie było tak wielkie, że w końcu zwróciło uwagę Katarzyny. Tymczasem tłum popchnął ich w kierunku bramy Santa Maria, w której pojawił się dziwny orszak. Otoczony grupą jeźdźców z lancami w dłoniach nadjeżdżał prosty chłopski wózek, chybocąc się na wybojach. Na wózku znajdowała się drewniana klatka wzmocniona żelaznymi prętami. W środku widoczny był skuty łańcuchami człowiek...

Klatka była zbyt niska, by dało się w niej stanąć. Człowiek ten siedział więc z głową schowaną w ramionach, żeby osłonić się przed gradem pocisków rzucanych w jego stronę z okrzykami nienawiści przez nędzną hałastrę – kaczany kapusty, odchody końskie, a zwłaszcza kamienie spadały jak deszcz na skazańca, nie czyniąc mu na szczęście większej szkody. Człowiek ten był cały pokryty ceglastym kurzem, spod którego nie było widać koloru skóry ani włosów. Pokrywały go lepkie od brudu strzępy odzienia, a na głowie miał świeżą ranę.

Dzika tłuszcza wrzeszczała coraz głośniej i stawała się coraz bardziej napastliwa, tak że strażnicy musieli użyć lanc, żeby ją odepchnąć, gdyż niechybnie wzięłaby klatkę szturmem. Katarzyna nie mogła oderwać oczu od tej sceny gwałtu, a jednocześnie w jej sercu narodziło się współczucie dla nieszczęśnika opluwanego przez pospólstwo.

– Mój Boże... – szepnęła – co takiego uczynił ten nieszczęśnik...

– Próżne twe współczucie, młody panie – usłyszała w pobliżu powolny głos o wyraźnym germańskim akcencie. – To tylko jeden z tych przeklętych rozbójników okupujących góry Oca na wschód od miasta... To krwiożercze wilki, rabusie i podpalacze, potrafiący zadręczyć na śmierć swoje ofiary, które nie mogą zapłacić okupu.

Katarzyna odwróciła się w stronę dobiegającego ją głosu i zobaczyła mężczyznę około czterdziestki o energicznej i zarazem otwartej twarzy okolonej rudą brodą, z jasnymi niebieskimi oczami. Mężczyzna był wysoki i postawny. Pod wełnianą tuniką, której brązowy kolor z trudnością można było odgadnąć pod warstwą białego pyłu zdradzającego kogoś pracującego w kamieniu, widać było kłębowisko potężnych muskułów. Jego szczery uśmiech spodobał się Katarzynie.

– Skąd znasz francuski, panie? – spytała.

– Och, nie znam go zbyt dobrze, lecz wszystko rozumiem – odpowiedział nieznajomy. – Nazywam się Hans, Hans z Kolonii i zajmuję się remontem katedry – dodał wskazując na widoczne stąd rusztowania.

– Z Kolonii, powiadasz... A co zagnało cię aż tutaj, tak daleko od twego kraju?

– Arcybiskup Alonso z Kartaginy, którego spotkałem w Bazylei podczas Konsylium, jakieś trzy lata temu zaproponował mi tę pracę... Ale ty, panie, też nie jesteś z tych stron...

Policzki Katarzyny zaróżowiły się lekko. Nie przewidziała tego pytania i nie przygotowała odpowiedzi.

– Nazywam się... Michał de Montsalvy – odparła pośpiesznie, przypominając sobie, że jest przebrana za mężczyznę. – Podróżuję z moim giermkiem, żeby zwiedzić Hiszpanię!

– Powiada się, że podróże kształtują młodość! To świadczy o tym, że nie znasz się na rzeczy, gdyż w tej krainie nie ma nic przyjemnego. Przyroda tu nieprzyjazna, a ludzie na wpół dzicy...

Przerwał, gdyż tłuszcza nagle uspokoiła się i nastąpiła tak wielka cisza, że słychać było głuche jęki człowieka w klatce.

Zbliżała się grupa urzędników magistrackich, na których czele, na dorodnym andaluzie* [*Andaluz – koń andaluzyjski.], jechał groźnie wyglądający mężczyzna cały ubrany na czarno. W świetle otaczających go pochodni jego twarz miała wyraz nieugiętej surowości. Śledzony wieloma spojrzeniami, powoli zbliżył się do klatki.

– To zbrodniczy alkad* [*Alkad – wójt, burmistrz.], don Martin Gomez Calvo! – rzucił z bojaźnią Hans. – Straszny człowiek! Arogancki i bardziej dziki niż rozbójnicy z Oca!

W istocie, tłum rozstępował się przed nim z pośpiechem wyrażającym niemy strach. Żołnierze z jego świty nie musieli nawet wyciągać broni, ludzie sami oddalali się od niebezpiecznej postaci.

Don Martin powoli okrążył klatkę, po czym sięgnąwszy po szpadę dźgnął jej czubkiem więźnia. Ten podniósł głowę, ukazując zarośniętą twarz. Katarzyna zadrżała i bezwiednie zrobiła kilka kroków do przodu, jakby przyciągana magnesem.

– Wody... wody... – jęknął człowiek po francusku. – Chce mi się pić! Prawie równocześnie z jękiem skazańca zgromadzeni usłyszeli krzyk Katarzyny.

– Walter!...

W tej bowiem chwili rozpoznała w tym zarośniętym łachmaniarzu utraconego przyjaciela. Ogarnięta szaloną radością, zapomniała na chwilę o tragicznym położeniu skazańca i już miała się rzucić w stronę klatki, kiedy na jej ramieniu spoczęła ciężka łapa Hansa, przygważdżając ją na miejscu.

– Uspokój się, panie! Chyba nie jesteś szalony!

– To nie jest złoczyńca! To mój przyjaciel! Zostaw mnie w spokoju!

– Pani Katarzyno! Na litość boską! – krzyknął Josse chwytając ją za drugie ramię.

Hans aż podskoczył.

– Pani Katarzyno?...

– Owszem! – odparła Katarzyna z wściekłością. – Jestem kobietą... panią de Montsalvy! Ale co ciebie to obchodzi, panie?

– Nawet bardzo! O, to nawet wszystko zmienia!

Co mówiąc, chwycił Katarzynę, wsadził ją sobie bezceremonialnie pod pachę i zasłoniwszy jej usta dłonią, zaniósł do niskiego domku schowanego za katedrą.

– Idź za nami z końmi! – rzucił do Jossego, torując sobie drogę wśród tłumu.

Nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi, gdyż wszystkie oczy były skierowane na alkada i jego ofiarę. Katarzyna usłyszała rzucane przez niego rozkazy, nie rozumiejąc jednak stów. Usłyszała tylko, jak z wszystkich piersi dobył się szmer zadowolenia... Pospólstwo na całym świecie jest do siebie podobne, więc Katarzyna domyśliła się, że alkad musiał obiecać tłumowi jakieś krwawe widowisko.

– Co on powiedział? – chciała krzyknąć, lecz Hans silniej przytknął dłoń do jej ust i pchnąwszy nogą niskie drzwi, wszedł do ciemnego korytarza. Wtedy odwrócił się i rzekł do Jossego: – Zamknij drzwi i chodź!

Korytarz prowadził na podwórze, na którym piętrzyły się kamienne bloki, a pod zadaszeniem stały świeżo rozpoczęte, kamienne figury świętych. Na drewnianym słupie wisiał kaganek, oświetlając widoczną na środku podwórza rzymską studnię. Hans pokazał Jossemu, do którego słupa ma przywiązać konie, i w końcu postawił Katarzynę na ziemi nie siląc się na delikatność.

– No! Teraz możesz, pani, krzyczeć do woli! – rzucił z zadowoleniem. Katarzyna, lekko podduszona i czerwona ze złości, chciała skoczyć mu do oczu jak kocica, lecz Hans chwycił ją za dłonie uniemożliwiając jej zapędy.

– Rozkazuję, abyś natychmiast mnie stąd wypuścił! – krzyknęła. – Za kogo ty się uważasz, panie? Kto ci pozwolił traktować mnie w ten sposób?

– Po prostu, poczułem trochę sympatii do ciebie, ot i wszystko, panie rycerzu... czy pani Katarzyno, jak tam sobie wolisz! Gdybym patrzył bezczynnie na twoje brewerie, byłabyś w tej chwili związana i pod eskortą strażników wrzucona do lochu, gdzie czekałabyś na dobry lub zły humor alkada. I już z pewnością na nic nie przydałabyś się swojemu przyjacielowi!

Słysząc rozsądne słowa kamieniarza, Katarzyna w duszy przyznała mu rację, lecz nie chciała zbyt szybko przyznać się do przegranej.

– Nie miałby żadnego powodu, żeby mnie uwięzić! Po pierwsze jestem kobietą, po drugie nie jestem Kastylijką, lecz wierną poddaną króla Francji, Karola, a na dodatek damą dworu królowej Yolandy Aragońskiej... Popatrz! – krzyknęła sięgając do sakiewki i wyciągając z niej grawerowany szmaragd królowej. – Oto pierścień, który mi podarowała! Czy więc nadal wątpisz, że alkad zechce mnie wysłuchać?

– Nawet gdybyś była samą królową Yolandą, nie miałabyś pewności, że wyjdziesz żywa z jego szponów... tym bardziej że tutaj, w Kastylii, rodzina Aragońska nie jest dobrze widziana. Ten człowiek to dziki zwierz! Kiedy już ma swoją ofiarę, nigdy jej nie przepuści. Co zaś do tego klejnotu, to tylko mógłby wzbudzić jego pożądanie. Zabrawszy ci go, wrzuciłby cię do lochu i spokojnie wykończyłby twego przyjaciela!

– Nie ośmieliłby się! Jestem szlachetnie urodzona i jestem Francuzką! Mogłabym wnieść skargę...

– Do kogo? Król Jan wraz z dworem przebywa w Toledo, a nawet gdyby tu był, z pewnością by ci nie pomógł. Władca Kastylii to niedołęga i każda decyzja go męczy! Jest tylko jedna osoba, która mogłaby cię wysłuchać: to prawdziwy władca królestwa, konetabl Alvaro de Luna!

– W takim razie udam się do niego!

Hans wzruszywszy ramionami sięgnął po dzban wina stojący na stołku i napełniając trzy kubki, powoli powiedział: – To niemożliwe. Konetabl walczy u granic Grenady, więc tu niepodzielnie panują alkad i arcybiskup.

– Tak więc, udam się do arcybiskupa! Czyż sam nie mówiłeś mi, że to on przywiódł cię tutaj?

– W istocie. Jego świątobliwość Alonso jest człowiekiem dobrym i prawym, lecz żywi nienawiść do don Martina. Jeśli arcybiskup poprosi don Martina o łaskę dla twego przyjaciela, jest więcej niż pewne, że otrzyma odmowę. Zrozum, że Alonso ma tylko swoich mnichów do obrony, podczas gdy Martin ma zbrojnych ludzi. Don Martin zdaje sobie sprawę z własnej przewagi i nadużywa jej. A teraz chodź ze mną, jeśli chcesz coś zobaczyć... Najpierw jednak napij się wina. Dobrze ci zrobi.

Katarzyna spojrzała na nieznajomego, który z całym spokojem podawał jej kubek wina. Dlaczego zachował się jak przyjaciel? Spontaniczna sympatia? Z pewnością... lecz także zauroczenie, jakie wyczytała w jego oczach, które nie było dla niej niczym nowym, gdyż widywała je niejednokrotnie u innych mężczyzn...