Ogarnął ich okropny strach. Katarzyna słyszała, jak wali jej serce. Hans oddychał z trudnością. Mnisi na chórze przerwali swe modły i zgodnym ruchem odwrócili głowy w kierunku, skąd dobiegł ich hałas. Katarzyna dostrzegła profil jednego z nich odcinający się w świetle świecy. Drugi z nich dał znak, żeby wstać, lecz jego towarzysz powstrzymał go.

– Es un gato* [*Es un gato, hiszp. – kot.] – powiedział.

I nie zawracając sobie więcej głowy, z powrotem zagłębili się w modłach. Sytuacja spiskowców stawała się jednak coraz bardziej dramatyczna.

Katarzyna czuła, jak pod jej dłonią ożywiają się usta Waltera. Więzień jęknął znowu. Uciekinierom śmierć po raz drugi zajrzała w oczy. Tym razem mnisi przyjdą sprawdzić, czy to rzeczywiście kot...

– Jeśli trzeba go będzie ogłuszyć, to ogłuszymy go! – oświadczył niewzruszenie Josse. – Musimy jednak za wszelką cenę stąd wyjść!

Nagle w czeluściach katedry zabrzmiał odgłos dzwonu, a po chwili rozległ się posępny chór złożony co najmniej z pięćdziesiątki męskich głosów.

– To odpowiedni moment! – powiedział Hans z radością. Uciekinierzy pochwycili bezwładne ciało na nowo i jakby nie czując jego ciężaru ruszyli prawie pędem wzdłuż bocznej nawy. Był już najwyższy czas, gdyż Walter nie przestawał jęczeć. Na szczęście, głosy mnichów wznosiły się aż pod samo sklepienie kościoła, zagłuszając jęki rannego. Wreszcie dotarli do bramy, którą przebiegli prawie jak huragan. Należało zdążyć przed procesją nadchodzącą z klasztoru. Pod murami było wystarczająco ciemno, by przemknąć bezpiecznie.

Kilka minut później za spiskowcami zamknęły się cicho niskie drzwi chaty kamieniarza Hansa. Wyczerpana, lecz szczęśliwa Katarzyna osunęła się na brzeg studni i rozpłakała rzewnymi łzami, dając upust tłumionemu przez tak długi czas napięciu.

Rozdział szósty

KONIEC GRZESZNIKA

Hans, Josse i Hatto pozwolili Katarzynie wypłakać się do woli, sami zaś zanieśli Waltera pod wiatę, gdzie kamieniarz trzymał skalne bloki i ułożywszy go na słomie, przyglądali mu się uważnie. Katarzyna przestała płakać, wytarła zaczerwienione oczy i dołączyła do swoich towarzyszy. Łzy przyniosły jej ulgę i odprężenie. Nie czuła już nawet zmęczenia. Co za radość, że udało się jej wyrwać Waltera ze szponów don Martina! Nawet jeśli była to tylko połowa zadania, nawet jeśli Walter był umierający...

Radość zwycięstwa wkrótce jednak zamieniła się w przerażenie na widok bezwładnego ciała rozciągniętego na słomie. Nieszczęśnik był przeraźliwie chudy i brudny. Od czasu do czasu otwierał oczy, lecz jego spojrzenie błądziło w pustce i kiedy nawet padło na młodą kobietę, zdawało się jej nie rozpoznawać. Katarzyna na próżno pochylała się nad nim, wymawiając jego imię. Normandczyk patrzył na nią niewidzącym wzrokiem.

– Czyżby postradał zmysły? – spytała z niepokojem. – Zdaje się, że niczego nie pamięta. Musi być bardzo chory! Należało go raczej zanieść do kuchni!

– To niemożliwe – odparł Hans. – Niebawem wstanie dzień; lepiej żeby Urraca go nie zobaczyła!

– Przecież jest głucha!

– Co z tego, że głucha. Ale nie jest ani ślepa, ani niema i z pewnością nie taka głupia, na jaką wygląda. A teraz trzeba umyć tego człowieka, ubrać go i dać mu coś na wzmocnienie. Kiedy wstanie dzień, musimy bezzwłocznie wyprawić go z miasta!

– Jak zabierzemy go w tym stanie?

– Mam na to sposób – przerwał niecierpliwie Hans – a gdy mój plan się powiedzie, twoim zadaniem, Katarzyno, będzie zaopiekować się nim. Co do mnie, to nie mogę ani schować go u siebie, ani iść z wami. Naraziłbym własną głowę i moich ludzi... Pomogłem wam z sympatii i nienawiści do don Martina, ale kocham życie i swoją pracę. Musicie więc wiedzieć, że po opuszczeniu miasta nie będziecie mogli więcej na mnie liczyć. Żałuję, lecz nic na to nie poradzę...

Katarzyna słuchała uważnie słów Hansa, nie dowierzając, że na tym kończy się jego pomoc, chociaż w głębi duszy przyznawała mu rację. Uśmiechnęła się więc i wyciągnęła do niego dłoń.

– I tak wiele dla mnie uczyniłeś, drogi przyjacielu, dla nieznajomej, i jestem ci za to gorąco wdzięczna! Bądź o mnie spokojny! Umiem sobie radzić, więc i z tym sobie poradzę!

– Tym bardziej, że masz, pani, mnie! – wtrącił Josse. – Ale przejdźmy do dzieła! Powiedziałeś mistrzu Hansie, że masz sposób na wyprowadzenie nieszczęśnika z miasta. Co to za sposób?

– Wózek z kamieniami. Mam za zadanie zawieźć ładunek do Hospital del Rey, położonego nie opodal klasztoru Las Huelgas, gdzie kazano mi wykonać kilka napraw. Wyruszymy zaraz po otwarciu bram. Wasz przyjaciel zostanie ukryty wśród kamieni, gdzie nie dosięgną go lance strażników. Do wózka zaprzęgniemy wasze konie. W klasztorze załatwię wam inny wózek, a dla siebie konie. Potem się rozstaniemy...

– Jak mam ci dziękować, mistrzu Hansie?

– Dosyć gadania. Lepiej zajmijmy się chorym i przygotujmy wózek! Zaczyna świtać!

Nie mówiąc nic więcej, czworo spiskowców zabrało się do dzieła. Zdjąwszy z Waltera jego łachy, umyli go i ubrali w wiejski, czysty przyodziewek. Straszna rana na głowie została opatrzona baranim łojem. Obcięto mu brodę i ogolono, tak by nie można go było poznać. Walter nawet nie protestował, tylko od czasu do czasu cichutko pojękiwał. Następnie wypił chciwie miskę gorącej zupy i dzban czerwonego wina. Josse przyglądał się bacznie, jak pije, i rzekł: – Trzeba mu dać więcej wina, żeby zasnął. Wtedy nie będzie jęczał i strażnicy nic nie usłyszą.

– To nie jest konieczne – odparł na to Hans. – Mam ziarna maku, które łagodzą ból. Wsypię mu ich trochę do wina, a będzie spał jak niemowlę!

Kiedy skończyli, zewsząd dało się słyszeć pianie kogutów. Hans rzucił niespokojne spojrzenie na pojaśniałe niebo.

– Przygotujmy wózek. Urraca za chwilę wyjdzie ze swojej nory! Szybko wlał w Waltera wino zaprawione makiem, owinął go derką i zaniósł do prostego wózka, który stał w szopie nie opodal chaty. Następnie, przy pomocy Jossego i Hatto, poukładał na nim bloki skalne w taki sposób, by nie zrobić mu krzywdy, a wszystkie dziury poutykał słomą. Skończyli w samą porę, gdyż z chaty zaczęły dobiegać głosy rozbudzonych robotników. Stara Urraca wyszła na podwórze po wodę do studni i po drewno do paleniska. Wkrótce w kociołku zabulgotała woda, a starucha postawiła na stole grube pajdy czarnego chleba i cebule, które wisiały u powały. Jeden za drugim powstawali robotnicy, którzy przeciągając się i ziewając po kolei przemywali ciała w wiadrze zimnej wody, po czym zabierali swoją porcję jedzenia. Katarzyna ziewając usiadła przy palenisku, gdyż poranek był zimny. Josse udawał, że dopiero co się obudził, i wyszedł na podwórze, chcąc sprawdzić, jak wygląda zawartość wózka w świetle dziennym. Hans obserwował go z niepokojem i uspokoił się dopiero wtedy, kiedy Josse mrugnął do niego porozumiewawczo. Odwrócił się do swoich robotników i powiedział coś do nich w ich ojczystym języku. Katarzyna usłyszawszy słowa „Las Huelgas”, domyśliła się, że mistrz mówi im o swoim wyjeździe na cały dzień do słynnego klasztoru. Wreszcie, kiedy robotnicy poszli na budowę, Hans uśmiechnął się do Katarzyny i rzekł: – Zjedz coś, pani, i ruszajmy. Zaraz otworzą bramy.

W istocie, słychać już było skrzypienie wielkiej kraty znajdującej się nie opodal bramy Santa Maria, a krzyki i nawoływania powoli zapełniły plac.

– Gdzie podział się Josse? – spytał Hans. – Czy jest na placu?

– Chyba tak...

– Pójdę po niego.

Katarzyna, pogryzając chleb z cebulą, ruszyła za mistrzem. Znaleźli Jossego niedaleko chaty; oparty o mur przyglądał się widowisku, które wkrótce zainteresowało także Hansa i Katarzynę. Otóż na plac wjeżdżała z impetem kawalkada jeźdźców, którym przewodził na swym andaluzyjskim koniu don Martin Gomez Calvo z czarnymi piórami przy kapeluszu. Równocześnie nadbiegło kilku robotników niosąc belki, deski, drabiny i młotki. Dyrygował nimi olbrzymi mężczyzna w ciemnopurpurowym stroju.

– To kat! – rzucił Hans. – Donnerwetter*! [*Donnerwetter!, niem. – do pioruna!] Czy to ma znaczyć, że... Nie dokończył, gdyż to, co się działo na placu, było aż nadto jasne.

Z niezwykłą zręcznością robotnicy sklecili niskie rusztowanie, poganiani energicznymi gestami kata i trzaskaniem biczów trzech nadzorców.

– To są mauretańscy niewolnicy! – rzucił Hans. – Musimy natychmiast uciekać! Popatrz, co robi don Martin!

Katarzyna popatrzyła na zbrodniczego alkada, który uniósłszy się w strzemionach, rozkazał kościstym palcem, żeby spuszczono klatkę na ziemię.

W tej chwili Josse ruszył pędem w stronę chaty. Był blady aż po czubek głowy.

– Gwałtu, rety! Don Martin obawiając się, że zła pogoda za bardzo osłabi skazańca, kazał przyśpieszyć egzekucję!

Istotnie, w tej chwili nadciągnęła następna grupa mauretańskich niewolników w żółtych turbanach, dźwigając polana i wiązki chrustu przeznaczone na stos, na którym miano spalić ciało skazańca po obdarciu go ze skóry.

Cała trójka rzuciła się do wózka, do którego Hatto zaprzągł konie. Katarzyna usiadła obok Hansa, który, nie zwlekając, chwycił za lejce, a Josse usiadł z tyłu z dyndającymi nogami i nasunął czapkę na czoło jak zwyczajny robotnik udający się do pracy. Hans strzelił z bicza i wózek ruszył w stronę bramy Santa Maria.

Przejechać jednak nie było łatwo. Przygotowania do egzekucji przyciągnęły na plac wszystkich mieszkańców miasta; każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce. W oknach domów pojawiało się coraz więcej głów. Zajmowano także miejsca na dachach. Mieszkańcy Burgos przygotowywali się gorączkowo do wybornego widowiska!

Katarzyna spojrzała z przestrachem na szafot, na którym kaci wznosili teraz słup w kształcie krzyża oplątany łańcuchami, na prawie skończony stos, potem na klatkę, która powoli opuszczała się wzdłuż wieży i była już prawie w połowie drogi. A tymczasem wózek z coraz większym trudem torował sobie drogę wśród gęstniejącego tłumu.

– Paso! Paso! – wykrzykiwał Hans strzelając z bicza. – Paso* [*Paso! paso!, hiszp. – z drogi!]! Jednak tłum, zbyt zaabsorbowany podniecającymi przygotowaniami, nie zwracał uwagi na jego okrzyki. Co najwyżej, jeden z drugim rzucił Hansowi pogardliwe spojrzenie, nie zamierzając jednak ustąpić ani na krok, nawet gdyby miały ich stratować konie. Niemiec zawrzał z gniewu.

– Cuidado*! [*Cuidado!, hiszp. – uwaga!] – wrzasnął smagając biczem na lewo i prawo. Jednocześnie pociągnął z całej siły za lejce, aż konie stanęły dęba, uderzając kopytami po głowach gawiedzi. Tyra razem tłum rozstąpił się z okrzykiem grozy i Hans pognał konie w kierunku bramy. Niestety, w tej samej chwili klatka dotknęła ziemi, a don Martin natychmiast się zorientował, że więzień mu umknął. Pozieleniawszy ze złości, zeskoczył z konia i począł wydawać rozkazy, wściekając się przy tym jak morze podczas sztormu.

Gdy wózek podjechał pod bramę, przed pędzącymi końmi spuszczono kratę. Otóż Don Martin wydał rozkaz zamknięcia bram i przeszukania całego miasta!

Katarzyna osunęła się na swym siedzeniu. Usłyszała jak przez sen cichy głos Hansa: – Odwagi, na Boga! To nie chwila na omdlenia! Musimy stawić im czoło. To nasza jedyna szansa!

I począł łajać strażników po kastylijsku za to, że przeszkadzają mu udać się do pracy i że te wszystkie historie nic a nic go nie obchodzą! Za pomocą sugestywnych gestów, których nie powstydziłby się sam don Martin, starał się przekonać strażników, że powinni go przepuścić. Lecz oni, oparci niedbale na pikach, nawet nie chcieli o niczym słyszeć. Hans z rezygnacją opadł na ławkę.

– I co teraz zrobimy? – spytała Katarzyna, czując, że zbiera się jej na płacz.

– A cóż nam pozostało? Musimy tutaj zaczekać, a nie wiadomo, jak to się wszystko skończy...

Przybita Katarzyna spuściła głowę, złączyła dłonie i zaczęła się modlić, nie zważając, co się wokół dzieje. Tymczasem na placu wrzało. Ludzie kwiczeli jak zarzynane świnie, rozpychani przez strażników, którzy waląc lancami na oślep torowali sobie drogę w stronę domów. Wybuchały kłótnie i bijatyki. Wkrótce ludzie don Martina wpadli do pierwszej oberży, wypytując oberżystę i podróżnych. Każda nieznajoma twarz wydawała się podejrzana; każdy nieznajomy mógł być jednym z tych strasznych bandytów z gór Oca, którzy mieli zamiar odbić więźnia. Narastał ogólny strach.

Nagle od strony zamkniętej bramy dał się słyszeć śpiew religijny, tak znajomy, że Katarzyna uniosła głowę.

E ul treia! E sus eia! Deus aia nos!

Była to stara, odwieczna pieśń pielgrzymów z Composteli. Pieśń intonowana przez wędrowców w chwilach wielkiego zmęczenia, pieśń, którą ona sama śpiewała jeszcze tak niedawno, zaledwie kilka tygodni temu, kiedy wraz z innymi opuszczała Le Puy i na bezludnych ścieżkach Aubrac. Nagle w jej duszy pojawiła się iskierka nadziei. Wydało się jej, że ta stara kantylena* [*Kantylena, lit. – dawna epicka pieśń francuska, wykonywana zwykle z towarzyszeniem muzyki.] jest odpowiedzią Pana Boga na jej żarliwą modlitwę. Zeskoczywszy z wózka, podbiegła do kraty, uczepiła się jej obydwiema rękami i wcisnęła twarz pomiędzy pręty.