Przerwała przyglądając się uporczywie czarnemu mnichowi. Nic! Żadnej reakcji! Jakby był z kamienia, nie poddającego się najmniejszemu uczuciu, niezdolny do krzty współczucia.

– Co do ciebie, panie... – zaczęła znów Katarzyna drżącym z gniewu głosem, lecz w tej chwili czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu. Był to Walter, który podobnie jak przed chwilą rozdzielił Jossego i Tomasza, tak teraz stanął między nią a mnichem.

– Wystarczy, Katarzyno! Przypomnij sobie, co ci powiedziałem!

Chodźmy! Czas nagli!

Katarzyna tym razem usłuchała go posłusznie i dołączyli do Jossego prowadzącego zwierzęta. Pozwoliła wsadzić się na koń i bez słowa ruszyła w stronę bramy. Przejeżdżając pod kratą, odwróciła głowę, lecz ujrzała jedynie szerokie bary Normandczyka zasłaniające cały widok.

– Nie odwracaj się! – rzucił rozkazującym tonem. – Musisz iść swoją drogą, prosto przed siebie... nie oglądając się nigdy więcej do tyłu! Pamiętaj, co ci powiedziałem: przed Bogiem i ludźmi jesteś żoną Arnolda de Montsalvy! Zapomnij o całej reszcie!

Katarzyna znowu usłuchała, choć za ramieniem Waltera dostrzegła w oddali czarną sylwetkę mnicha, stojącego nieruchomo, z rękami schowanymi w rękawach, w miejscu, w którym go zostawiła. Sztywny i zagadkowy patrzył za odjeżdżającymi. Katarzyna poczuła, że nigdy nie zapomni tego widoku, który zawsze będzie ranił jej miłość... jeśli kiedykolwiek uda się jej ją odzyskać.

Długo jechała nie odzywając się, z lejcami opuszczonymi na szyję wierzchowca. Josse jechał na przedzie, wyznaczając szlak. Jechała zamyślona, nie zauważając pejzażu skąpanego w palącym słońcu Kastylii. Po długiej wspinaczce przed wędrowcami pojawiła się rozległa panorama dolin z ziemią czerwoną jak ochra, usianą nędznymi chatami, strzegącymi pól konopi. Czasami ukazywała się im przysadzista sylwetka romańskiego kościółka, czasami dumne mury klasztoru, innym razem wysmukły zamek ze strzelistą wieżą wzniesiony na skale, podobny do melancholijnej czapli, stojącej na jednej nodze... Jednak Katarzyna nie dostrzegała niczego, oprócz sylwetki jednookiego mnicha, którego milczenie mogło być oskarżeniem...

U stóp Dziewicy z Puy błagała Pana Boga, aby oddał jej męża. Czyżby Najwyższy tak zakpił z jej serca, z jej miłości? Czy Bóg mógł być tak okrutny, że wskrzesił tego, którego od dawna uważała za zmarłego, podczas gdy ona rozpaczliwie poszukiwała żyjącego? Co teraz powinna czynić? Walter powiadał, że należy iść naprzód za wszelką cenę, nie oglądając się za siebie... Ale Walter nie wierzy w Boga. A kto mógłby powiedzieć, czego Bóg oczekuje od niej, Katarzyny?

W jej umyśle obraz Garina nakładał się na obraz Fray Ignacia. Wszystkie obrazy pierwszego męża, jakie zachowała w pamięci, zaczęły wirować wokół sztywnej postaci czarnego mnicha. Garin w noc poślubną, twarz Garina zniekształcona w wieżycy w Malain, wreszcie Garin w lochu z kajdanami na nogach, straszny oczodół bez przepaski. Pomimo upalnego słońca, Katarzyna poczuła tamtą piwniczną wilgoć na ramionach, a w nozdrzach odór zgnilizny i pleśni. Ujrzała, jak Garin zwraca do niej swą twarz, kiedy weszła do więzienia. I nagle podskoczyła.

– O mój Boże! – szepnęła. – Jak mogłam nie pomyśleć o tym wcześniej? Zatrzymała konia na samym środku ścieżki i spojrzała na swych towarzyszy, którzy także zatrzymali konie. Nagle roześmiała się na cały głos śmiechem jasnym, radosnym, młodym... śmiechem wyzwolenia. Boże, jak mogła nie zauważyć tego natychmiast, zamiast dręczyć się w taki głupi sposób? Śmiała się i śmiała aż do utraty tchu.

– Ależ, ona chyba oszalała! – krzyknął wreszcie Josse, na co poczciwy olbrzym odpowiedział z powagą: – To z pewnością od słońca! Nie jest przyzwyczajona...

Kiedy jednak chcieli zsadzić ją z konia i umieścić w cieniu, przestała się śmiać tak nagle, jak zaczęła. Miała zaczerwienione policzki, a z jej oczu spływały łzy. Spojrzawszy wesoło na Waltera powiedziała: – Przypomniałam sobie coś, Walterze! Fray Ignacio nie ma prawego oka, a mój nieżyjący mąż Garin, wielki skarbnik Burgundii, stracił lewe w bitwie pod Nicopolis! Jestem wolna! Rozumiesz? Wolna i mam prawo upomnieć się u niewiernej o swoje!

– A nie chcesz trochę odpocząć? – zaryzykował Josse, nie rozumiejąc nic a nic z tej historii.

Katarzyna na nowo wybuchnęła śmiechem.

– Odpocząć? Ani mi się śni! Wręcz przeciwnie! Hajda na Grenadę! Na Grenadę!

CZĘŚĆ TRZECIA ALHAMBRA

Rozdział dziewiąty

DOM ABU-AL-KHAYRA


Dwa tygodnie później trójka obdartych i zakurzonych żebraków, trzymając się za ręce, przeszła przez bramę Górską w Grenadzie. Wmieszani w tłum udający się na targ, nie zwrócili niczyjej uwagi, tym bardziej że w mieście roiło się od żebraków. Największy z nich, istny olbrzym, szedł na przedzie nie odzywając się. Z pewnością niemowa. Za nim postępowała kobieta, ale poza brudnymi stopami w wytartych łapciach i błyszczącej pary ciemnych oczu niczego nie było widać spod czarnej, poszarpanej płachty okrywającej jej ciało. Trzeci z nich, krępy i czarniawy, był ślepcem, sądząc po chwiejnym kroku i sposobie czepiania się dwojga pozostałych. Idąc, starał się wzbudzić litość przechodniów, lamentując na cały głos i powtarzając kilka tych samych wersetów z Koranu. Z pewnością nikt nie rozpoznałby w tych obszarpańcach trójki dziarskich rycerzy, którzy dwa tygodnie temu opuścili mury Koki. Tak właśnie postanowił Josse.

– Jeśli zobaczą, żeśmy chrześcijanie, to po nas! Nasze głowy ozdobią mury Czerwonej Grenady, a ciała wrzucone do fosy rozszarpią psy. Jedyny sposób, aby przejść niezauważenie, to udawać żebraków.

Dawny rzezimieszek okazał się istnym artystą w dziele przebierania. Paryski Dziedziniec Cudów, którego przez wiele lat był ozdobą, okazał się w tym względzie najlepszą szkołą.

Potrafił na przykład tak przewracać oczami, żeby widoczne było tylko białko, a ślepca odgrywał po mistrzowsku.

– Wśród wyznawców islamu ślepcy cieszą się pewnym poważaniem – wyjaśnił. – Zostawią nas w spokoju.

Co się zaś ryczy Katarzyny, od chwili przekroczenia granic Grenady nie spuszczała oczu z niczego i dosłownie wszystko pożerała wzrokiem. Szybko też zapomniała o ciężkich chwilach ostatnich dni wędrówki, kiedy to musieli uciekać z Toledo, ogarniętego przez dżumę i gdzie Żydzi po raz kolejny stali się ofiarą ataków. Chciano ich wygnać z miasta, na placach palono ich święte księgi, zajmowano ich dobytek i mordowano ich pod byle pretekstem. Stare miasto Wizygotów, tak stare, że Adama uważano za jego pierwszego króla, zamieniło się w krwawą jatkę, z której Katarzyna i jej towarzysze uciekli w popłochu.

Niestety, wkrótce wpadli w nowe tarapaty. Otóż po bezowocnych utarczkach u granic Grenady, armia konetabla Kastylii, Alvara de Luna, powracała do Valladolid, wyładowując po drodze swój zły humor, spowodowany klęską, łupiąc i równając wszystko z ziemią jak w podbitym kraju. Miejscowa ludność, najczęściej tak biedna, że za strawę służyła im trawa wyrwana z nieurodzajnych wyżyn, na ich widok czmychała, jak gromada wróbli na widok krogulca. Katarzyna i jej towarzysze zrobili podobnie. W pobliżu Jaen zostali zatrzymani przez oddział zwiadowczy konetabla, lecz dzięki sile Waltera oraz zwinności i sprytowi Jossego udało im się uciec, tracąc jedynie konie. Zresztą, jak zauważył Josse, granica mauretańska była niedaleko, więc tak czy inaczej należałoby porzucić konie, jako że żebracy rzadko z nich korzystają.

– Mogliśmy je sprzedać! – zauważył Walter, praktyczny jak każdy Normandczyk.

– Ale komu? W tym słodkim kraju nie znajdziesz człowieka, który by miał dosyć pieniędzy, żeby kupić sobie choć osła! Ziemia jest bogata, lecz od wielu lat nękają ją wojny i nawet trawa niechętnie tu rośnie. Raz Saraceni pną się na północ, raz Kastylijczycy dążą na południe w nadziei wykończenia rekonkwisty. A dla miejscowej ludności skutek jest zawsze ten sam: spalona ziemia i zniszczony dobytek.

Troje towarzyszy ruszyło więc w dalszą drogę pieszo, ledwo widocznymi ścieżkami, idąc nocą, a ukrywając się w dzień, kierując się podług gwiazd, które zarówno dla paryskiego zbója, jak i olbrzyma z normandzkich lasów nie miały żadnych sekretów. Ten ostatni etap wędrówki był najtrudniejszy i wyczerpujący, Katarzyna jednak zniosła go dzielnie. Pod tym obcym niebem, tak intensywnie niebieskim, kiedy nadchodziła noc, pod tymi gwiazdami większymi i bardziej błyszczącymi niż te oglądane dotychczas, czuła, że jest już blisko tego niebezpiecznego, lecz pociągającego miejsca, w którym żyje Arnold.

Wszędzie widać było ślady wojny, cierpienia i śmierci. Czasami w ciemności natykali się na trupa gnijącego pod ciernistym krzakiem, czasami podczas dziennego odpoczynku do ich uszu dochodził ponury krzyk sępów. Wielkie, czarne ptaszyska krążyły nad okolicą, po czym ciężko jak kamień spadały na upatrzony cel.

Jednak kiedy wreszcie któregoś dnia o świcie Katarzyna ujrzała Grenadę, otoczoną wianuszkiem ośnieżonych szczytów gór, jakby była zamknięta we wnętrzu olbrzymiej, perłowej muszli, stanęła w miejscu zachwycona. Niezliczone źródła na zboczach, tworzące w dole dwa strumienie o wodach szybkich i przejrzystych, nadawały świeżości tej bajecznej krainie, gdzie spośród soczystej zieleni strzelał w niebo najbardziej różowy i najbajeczniejszy z mauretańskich pałaców, zbudowany na czerwonych skałach. Wysoki łańcuch murów najeżonych kwadratowymi wieżami otaczał czule zespól pawilonów wtopionych w drzewa i kwiaty. Miejscami lśniła woda w fontannach i w sadzawkach. Wszystko, łącznie z ceglanymi murami obronnymi, przydawało harmonii tej szczęśliwej dolinie, w której bogactwo i obfitość rozpościerały się jak zadziwiający, jedwabny dywan.

Wokół zaczarowanego zamku na wzgórzach leżało miasto. Białe i czerwone minarety strzelały w niebo obok zielonych i złotych kopuł meczetów. Powyżej domów wznosiły się pałace i górująca nad nimi sylwetka Medersy, islamskiego uniwersytetu, rywalizująca z ciężkim budynkiem Maristanu, w tym czasie najlepiej wyposażonego szpitala w Europie.

O tej porannej godzinie z każdego minaretu rozlegał się głos muezina* [*Muezin, arab. – duchowny muzułmański, wzywający wiernych do modlitwy z galeryjki minaretu.], nawołującego wiernych do modlitwy.

Górska ścieżka tworzyła coś w rodzaju balkonu, skąd roztaczał się rozległy widok na tę wspaniałą krainę. Katarzyna usiadła na kamieniu nad brzegiem występu, a obaj mężczyźni, odgadując jej uczucia, oddalili się, pozwalając kobiecie medytować w spokoju.

Katarzyna nie mogła oderwać oczu od przepięknej doliny rozciągającej się u jej stóp. Wreszcie miała przed sobą wyśniony cel swej wędrówki, podjętej przeciw zdrowemu rozsądkowi, i była wzruszona do łez, znajdując tę krainę tak piękną. Wymarzona kraina ze snów, istna kraina miłości! Czyż można byłoby w niej żyć inaczej niż w szczęściu i radości?

Tak długo cierpiała, przeżywała katusze, wylała morze łez i krwi, lecz w końcu dotarła do celu. Za nią były drogi i horyzonty bez końca. Skończyły się noce wypełnione zwątpieniem i dręczącym pytaniem, czy kiedykolwiek dotrze do tego miejsca, które w chwilach zwątpienia wydawało się jej nierealne. Grenada leżała u jej stóp jak oswojone zwierzę, więc radość Katarzyny była tak wielka, że zapomniała o niebezpieczeństwach, które mogły tu na nią czekać. Teraz Arnold znajdował się zaledwie kilka kroków od niej, czyżby w tym cudownym pałacu, tak dobrze strzeżonym?

Zdecydowanie zbyt dobrze strzeżonym!... Ta myśl ostudziła nagle radość kobiety. Przecież te bajeczne ogrody wyhodowano wewnątrz fortecy! Te wspaniałe pióropusze drzew, to gęste listowie ukrywało żołnierzy i broń. A nieznajoma kobieta, której nienawidziła, musiała być dobrze strzeżona i sama musiała dobrze strzec swojej zdobyczy. Jak dotrzeć do bram pałacu, jak je przekroczyć? Jak odnaleźć Arnolda w plątaninie uliczek?

Trzeba by mieć armię, aby pokonać to miasto, skoro nawet żołnierze dzikiego konetabla Kastylii połamali sobie na nim zęby. Nikt nie mógł się poszczycić pogwałceniem granic Grenady, a przynajmniej nie żył na tyle długo, aby się tym chwalić.

Czując pilną potrzebę przezwyciężenia wątpliwości, które tak szybko ją ogarnęły po radości sukcesu, upadła na kolana, złączyła dłonie i zamknęła oczy. Przez długie minuty, tak jak przed posągiem czarnej Dziewicy z Puy, modliła się błagając niebiosa, żeby wreszcie zlitowały się nad nią i oddały jej człowieka, który – obok dziecka – stanowił jedyny jej skarb na ziemi. „Nie pozwól, Panie, abym dotarłszy do tego dalekiego kraju, została odepchnięta! Nie pozwól, aby moja boleść była próżna i abym tu przyszła tylko po to, by na zawsze stracić serce i miłość, ponieważ ty jesteś sprawiedliwy! Nawet jeśli zbyt często zasłużyłam na twój gniew, nie dopuścisz do tego, gdyż jesteś miłosierdziem i ja cię błagam o łaskę”.