Wyciągnęła do niego swe ręce w błagalnym geście i podniosła piękną, zalaną łzami twarz. Jednak zamiast litości, serce Muhammada stwardniało jak kamień.

– Wstań! – rzucił oschle. – Nie korz się przede mną! Jak rzekłem, tak się stanie!

– Nie, panie, ty nie możesz być taki okrutny! Po co ci moje ciało, jeśli dusza nie może należeć do ciebie? Zlituj się nade mną...

Katarzyna ukryła twarz w dłoniach. Z sąsiedniego minaretu zabrzmiał głos muezina, wzywającego wiernych do wieczornej modlitwy, który zagłuszył szloch wstrząsający jej piersią. Kalif wskazał ręką drzwi i rzekł: – Odejdź! Tracisz czas po próżnicy. To czas mojej modlitwy. Nagle łzy Katarzyny wyschły w porywie płomiennego gniewu. Wstała z klęczek wbijając w kalifa spojrzenie pełne nienawiści.

– Idziesz się modlić? – rzuciła z miażdżącą pogardą. – A więc potrafisz się modlić? Nie zapomnij więc wyznać Bogu, w jaki sposób zamierzasz zniszczyć związek dwojga ludzi i zmusić żonę, by zabiła męża! Jeśli cię pochwali, to będzie znaczyć, że różni się od jedynego i prawdziwego Boga, jak też to, że każdy ma takiego Boga, na jakiego zasłużył!

Katarzyna zebrała swoją zasłonę i niedbałym krokiem wyszła na zewnątrz, gdzie czekała na nią Morayma wraz z niewolnikami.

Długi, zielony dziedziniec wyludnił się, gdyż mężczyźni udali się do meczetu. Zostali tylko czterej ogrodnicy, zajęci przycinaniem mirtowego żywopłotu. Jeden z nich, olbrzymi Maur, zakaszlał, kiedy Katarzyna przechodziła obok niego. Spojrzała nań machinalnie i... aż zamarła z zaskoczenia. Pod wielkim, białym turbanem lśniła twarz Waltera.

Ich spojrzenia skrzyżowały się, lecz ona nie mogła ani nic powiedzieć, ani zatrzymać się. Musiała iść swoją drogą, podczas gdy ogrodnicy skierowali swe kroki do meczetu. Widok Waltera dodał Katarzynie nieco otuchy i po powrocie do swego pokoju zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób mógł dostać się do Alhambry, lecz jeśli tak się stało, to z pewnością była w tym zasługa małego medyka. Z pewnością musiał udawać głuchoniemego, co w przypadku fałszywego muzułmanina było bezpieczniejsze. Myśl, że znajdował się w pobliżu niej, była tak pocieszająca, że rozpłakała się z radości. Josse przebywał w Alcazabie, blisko Arnolda, może nawet wśród pilnujących go żołnierzy. Cóż z tego jednak, skoro Josse nawet nie znał Arnolda, zresztą jak mógłby ulżyć jego męczarniom? Kalif chciał uczynić z niego strzęp człowieka. A ona sama musi wbić w jego serce sztylet, który tyle razy ocalił mu życie. Na tę myśl jej serce zamierało. Wiedziała, że dzień po dniu będzie cierpieć wraz z ukochanym mężczyzną...

Pocieszała ją tylko jedna myśl: „Po zadaniu mu ciosu sama też wbiję sobie sztylet w serce”.

Morayma, która do tej pory nie odezwała się nawet słowem, rzekła: – Odpocznij. Przyjdę po ciebie za godzinę.

– Po co?

– Żeby zaprowadzić cię do kąpieli... bowiem, począwszy od dziś, każdej nocy będziesz prowadzona do łoża naszego władcy.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że...

Oburzenie odebrało jej głos, lecz Morayma tylko wzruszyła ramionami z fatalizmem właściwym swojej rasie.

– Należysz do niego. Pożąda cię... Cóż bardziej naturalnego? Mądrość nakazuje pogodzić się z losem, jeżeli nie można go uniknąć.

– I ty sądzisz, że ja się z tym zgodzę?

– A co możesz zrobić innego? Jesteś piękna. Pan kocha cię na swój sposób. Może załagodzisz jego gniew...

Jedno spojrzenie Katarzyny pozwoliło domyślić się starej Żydówce, co faworyta sądzi o jej dobrych radach, wobec czego wolała się wycofać. Kiedy wyszła, Katarzyna upadła na łóżko, nieprzytomna z bezsilnej złości. I pomyśleć, że pokładała nadzieję w kalifie, a on potraktował ją z takim zimnym okrucieństwem! Cóż, był przecież nieodrodnym bratem Zobeidy! Wykazał taką samą jak ona arogancję, taką samą dziką zazdrość, taki sam bezgraniczny egoizm. Zobeida myślała, że Arnold pozwoli umrzeć żonie, że zapomni o niej w jej ramionach, Muhammad zaś zamierzał ją posiąść w chwili, kiedy skazał jej męża na najokropniejsze cierpienia!

Katarzyna była gotowa bronić się zajadle, lecz cóż, jej prześladowca miał nad nią przewagę, a ona nawet nie miała swego sztyletu. Ze smutkiem wyjęła truciznę z kryjówki, którą zrobiła za odłupanym kafelkiem. Gdyby mogła posłać połowę Arnoldowi, sama wypiłaby drugą połowę... lecz to nie było możliwe. Musiała żyć, żeby oszczędzić Arnoldowi spotkania z katami...

Podskoczyła na odgłos kroków niemego eunucha, który przyniósł tacę z jedzeniem, i szybko ukryła buteleczkę w dłoni. Zamiast na stole postawił tacę blisko niej, na łóżku. Chciała odepchnąć ze złością posiłek, na który nie miała ochoty, kiedy zauważyła, że Murzyn mruga do niej porozumiewawczo, wyciągając zza rękawa zwitek papieru, i kładzie go na tacy, po czym ukłoniwszy się do ziemi zgodnie ze zwyczajem wyszedł cofając się do tyłu.

Katarzyna pośpiesznie rozwinęła papier i przeczytała kilka słów napisanych ręką małego medyka.

„Ten, kto śpi snem głębokim, nie zna cierpień ani wypadków na zewnątrz. Konfitura z róż, którą ci podają co wieczór, sprowadzi na ciebie kilka godzin głębokiego snu, z którego nic nie będzie w stanie cię obudzić...” W liście nie było nic więcej, lecz te parę słów od wiernego przyjaciela wypełniło serce Katarzyny wdzięcznością za to, że Abu, sobie tylko wiadomymi metodami, czuwał nad nią z daleka. Zrozumiała podstęp małego medyka: każdego wieczoru, kiedy Morayma przyjdzie po nią, by zaprowadzić ją do kalifa, zastanie ją pogrążoną w głębokim śnie i władca będzie musiał zrezygnować ze swoich żądań. Nikt nie pomyśli o konfiturze z róż, bez której nie obywał się żaden posiłek w Grenadzie.

Schowawszy starannie truciznę w schowku, zabrała się do posiłku. Należało zjeść jeszcze coś, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Nie było to łatwe, bo nic nie przechodziło jej przez gardło, lecz zmusiła się do skosztowania kilku dań, wreszcie połknęła kilka łyżeczek wspomnianej konfitury i spokojnie ułożyła się na łóżku. Miała zbyt wiele zaufania do małego medyka, by nie wykonać ściśle jego poleceń. Była pewna, że Abu czuwa także nad Arnoldem. Jeśli był tak dobrze poinformowany o tym, co się z nią działo, to musiał wiedzieć także o tragicznej sytuacji Arnolda. Obecność Waltera w ogrodach Alhambry była również tego dowodem. Powoli napięcie nerwowe mijało. Tajemniczy narkotyk znajdujący się w konfiturach zaczął działać szybciej, niż się spodziewała...

Rozdział czternasty

BĘBNY ALLACHA

Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, u stóp podwójnej wieży, wznoszącej się nad bramą Siedmiu Pięter, zgromadził się tłum. W tym miejscu rozciągał się obszerny płac, na którym odbywały się manewry wojsk kalifa, a także największe święta państwowe. Zbudowano nań drewniane rusztowania dla publiczności oraz pokryte różnokolorowymi jedwabiami trybuny dla kalifa i jego dostojników. Tego dnia jednak tłum był tak gęsty, że rusztowania zostały wzięte szturmem, a dla wielu chętnych zabrakło miejsca i część gapiów musiała stać.

Już od kilku dni przez miasto niosła się wieść, że komandor wiernych organizuje uroczystości żałobne swojej ukochanej siostry, w czasie których niewierny, który ją zabił, poniesie zasłużoną karę. O wyznaczonej porze zjawiło się więc całe miasto: mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy, tworząc kolorowy, rozkrzyczany i poruszony tłum. Z okolicznych gór zeszli chłopi w swoich brązowych dżellabach, odcinających się ziemistym odcieniem od czerwonych, białych, niebieskich czy pomarańczowych okryć mieszkańców miasta. Widać było też grupy żołnierzy najemnych, przybyłych z dalekiego Maghrebu, zakrywających twarze jak kobiety i noszących dziwne skórzane tarcze, a wyglądających bardziej tajemniczo i groźnie niż mauretańscy jeźdźcy w swych błyszczących hełmach.

Powoli zapełniały się także trybuny. Zajmowali na nich miejsca dostojnicy w odświętnych szatach, kapiących od złota i srebra. Widać było też sudańskich niewolników z pałacu w krzyczących strojach, każdy z pierścieniem poddaństwa w uchu, cieszących się jak dzieci na czekające ich widowisko.

Nad placem panowała atmosfera kiermaszu. Nawet okoliczni komedianci ściągnęli na plac, pewni licznej publiki; akrobaci, zaklinacze wężów, czarownice przepowiadające przyszłość z muszelek, prześmiewcy i błazny, tabuny żebraków, cały ten ludek w tumanach czerwonego kurzu wzniecanego tysiącem stóp i zalatującego odchodami końskimi i słomą.

W jednym z otworów strzelniczych nad bramą wjazdową do Alhambry ukazała się na chwilę postać kalifa, który rzucił ostatnie spojrzenie na plac, by osobiście sprawdzić, czy wszystko jest gotowe do rozpoczęcia ceremonii.

Wokół placu zajęły pozycje szwadrony jeźdźców w spiczastych hełmach i białych turbanach. Na szczytach wież Alhambry stały bociany, drzemiąc na jednej nodze.

W tym czasie w apartamentach sułtanek kobiety pod dowództwem Moraymy przygotowywały Katarzynę do uroczystości. Stojąc nieruchomo pośrodku pokoju, usłanego jedwabiami, wśród pootwieranych kufrów, pozwalała ubierać się bez słowa, nieczuła na wszystko, co się wokół działo, podobna do posągu o płonących oczach. W pokoju słychać było tylko zrzędzenie Moraymy, ciągle niezadowolonej z uzyskanego efektu, podobnej w tej chwili do kapłanki w czasie uroczystego obrzędu. Katarzyna została pokryta złotem, rubinami i szmaragdami od stóp do głów. Najważniejszym elementem stroju był szeroki, ciężki pas, arcydzieło sztuki perskiej, wysadzany diamentami, rubinami i szmaragdami, który Morayma z wielkim namaszczeniem założyła na biodra przyszłej sułtanki.

– Przysyłając ci ten pas, nasz władca dał wyraz swej woli poślubienia cię. Wszystkie sułtanki nosiły go w dniu zaślubin.

Katarzyna jednak nie słuchała. Od tygodnia bowiem żyła jak w półśnie i jej zachowanie wywołało w haremie i u Moraymy zabobonny strach. Dziwny i głęboki sen, w jaki zapadała każdego wieczoru od czasu ujęcia jej męża, najpierw pogrążył Muhammada w gniewie, potem w zdziwieniu zmieszanym ze strachem. Nic ani nikt nie był w stanie jej obudzić, jakby sam Allach swoją ręką zamykał każdego wieczoru powieki niewolnicy. Podejrzewano narkotyki, lecz nic w zachowaniu młodej kobiety nie było anormalne. W końcu Muhammad doszedł do wniosku, że to znak niebios: nie wolno mu tknąć tej kobiety, żony zabójcy, dopóki jej prawy właściciel żyje, i od trzeciego wieczoru przestał wzywać Katarzynę. Lecz Morayma, osoba przesądna i czuła na sprawy tajemne, zaczęła uważać nową faworytę za istotę niezwykłą. Jej uparte milczenie wydawało się starej Żydówce oznaką umysłu opanowanego przez niewidzialne duchy.

Istotnie, narkotyk małego medyka działał coraz silniej na mózg Katarzyny i jego skutki były coraz trudniejsze do usunięcia. W ciągu dnia żyła w dziwnym letargu, który miał tę zaletę, że usuwał strach i uśmierzał ból. Być może bez niego oszalałaby, tyjąc z nieustanną myślą, że tuż obok Arnold męczy się w ponurej wieży. Jednakże czując, że doprowadza się tym do zupełnej obojętności, w ostatnich dniach tygodnia przestała zażywać narkotyk, udając wieczorami, że ogarnia ją sen. Zamierzała mieć umysł jasny w dniu kaźni...

Jeszcze ostatnie muśnięcie czernidłem na powiekach i Morayma owinęła Katarzynę zwiewną szatą, haftowaną złotem, czyniąc z niej jakąś barbarzyńską boginię.

– Już czas – szepnęła podając jej rękę.

Katarzyna odrzuciła jednak jej dłoń, przekonana, że idzie na śmierć i że te ozdoby są zbędne ofierze idącej na kaźń. Za chwilę zasztyletuje Arnolda, żeby oszczędzić mu okrutnych tortur, po czym sama wbije sobie ostrze w serce i wszystko się skończy. Jej dusza złączona na zawsze z duszą ukochanego uleci do nieba, gdzie już nigdy nie dosięgnie ich cierpienie, ból, zwątpienie i zazdrość...

Kiedy przyszła sułtanka w otoczeniu kobiet i licznej grupy eunuchów ukazała się na trybunach, kalif i jego orszak byli już na miejscach. Podniecenie zgromadzonego tłumu sięgało zenitu. Pojawienie się faworyty na chwilę zwróciło jego uwagę. Wyglądała tak tajemniczo w otoczeniu zwiewnych kobiet w niebieskich, różowych i zielono-migdałowych zasłonach. Pod złocistym obłokiem jedwabiu ukrywającym jej ciało przebłyskiwały drogocenne klejnoty. Katarzyna zajęła miejsce na trybunie znajdującej się poniżej tej, którą zajmował kalif. Trybunę tę, pokrytą niebieskim jedwabiem, tylko kilka schodków oddzielało od zaimprowizowanej, piaszczystej areny.

Muhammad patrzył w ciszy na nadchodzącą, targając nerwowo jasną brodę. Ich spojrzenia spotkały się, lecz kalif odwrócił głowę uderzony dzikim wyrazem jej ciemnych oczu, kierując swą uwagę na arenę, na którą wybiegła grupa młodych berberyjskich tancerzy w długich białych sukniach, o delikatnych twarzach wymalowanych jak u kobiet. Ich tańce, o skomplikowanych figurach i gestach miłości, nie podobały się Katarzynie, odwróciła więc głowę, czym skierowała na siebie nienawistne spojrzenia tancerzy. Nie mogła znieść ich nienaturalnych gestów i ich kobiecości w tym święcie śmierci. Było to bowiem święto śmierci, a tłum ściągnął tu, by napawać się widokiem krwi.