– Nie umkniesz mi, Mansourze! – krzyknął Jednooki przenikliwym głosem. – Kiedy dowiedziałem się o twojej ucieczce, byłem pewien, że udasz się tą trudną drogą do Almerii, dzięki czemu wpadłeś prosto w moją pułapkę!

– W twoją pułapkę? – odparł pogardliwie książę. – To za wiele powiedziane! Wiedziałem, że myszkujesz w tej okolicy i wcale się ciebie nie wystraszyłem, jak widzisz! Lecz jeśli liczysz na złoto i klejnoty, to się zawiedziesz. Nie posiadamy nic oprócz broni.

– Zapomniałeś o swej głowie! Kalif zapłaci mi za nią dziesięć razy tyle, ile sama waży, i wreszcie wjadę do Grenady jako zwycięzca!

– Kiedy twoja własna głowa zgnije na murze, wtedy będziesz spoglądał na Grenadę jako zwycięzca!

Dalsza potyczka słowna została zagłuszona szczękiem broni. Maria przytuliła się do Katarzyny drżąc jak osika.

– Jeśli nas pojmą – szepnęła dziewczyna – tobie nic się nie stanie, bo kalif cię kocha... lecz ja zostanę wydana katu i wbita na pal...

– Nie pojmą nas nigdy! – odparła Katarzyna z ufnością, której w głębi serca wcale nie odczuwała.

Dzień chylił się ku zachodowi. Słońce oświetlało już tylko ośnieżone szczyty. Zbocza pociemniały. Śmierć zbierała swe żniwo po obu stronach. Czasem z przeraźliwym rzężeniem koń wraz z jeźdźcem spadał w przepaść. Po stronie rozbójników straty w ludziach były znaczne, a uciekinierzy stracili tylko pięciu ludzi. Katarzyna bezwiednie wbiła paznokcie w dłonie, zaciskając zęby, Maria zaś nie mogła oderwać wzroku od krwawego widowiska, obawiając się ewentualnej klęski. Abu zagłębił się w modlitwie, przesuwając paciorki różańca...

Raptem potworny ryk odbił się szerokim echem po górach. Katarzyna rozsunęła zasłony lektyki i ujrzała, jak Arnold jednym wprawnym cięciem odrąbał głowę Jednookiego, która upadła na ziemię jak pocisk. Lecz to, co zobaczyła obok, było jeszcze straszniejsze: Walter na koniu z otwartymi w nie kończącym się okrzyku ustami i lancą, która utkwiła mu w piersi, a następnie jego upadek na ziemię.

– Walterze! Na Boga! – krzyknęła rzuciwszy się w jego kierunku i upadła przy nim na ziemię. Arnold jednak już był przy nich i odsuwając Katarzynę powiedział: – Zostaw! Nie ruszaj go!

Na jego wezwanie przybiegł mały medyk i uklęknąwszy przy olbrzymie położył dłoń na jego sercu. Z kącików ust Waltera sączyły się wąskie strużki krwi.

– Żyje... – powiedział Abu. – Trzeba ostrożnie, bardzo ostrożnie wyjąć lancę. Ja będę go trzymał, a ty ją wyjmiesz, Arnoldzie!

Arnold zerwawszy z dłoni bandaże, chwycił za lancę, a Abu rozchylił delikatnie brzegi rany.

– Teraz... – powiedział. – Tylko ostrożnie! Żebyśmy go nie uśmiercili wyciągając lancę!

Arnold pociągnął. Kawałek po kawałku, śmiercionośna broń wychodziła z wnętrza piersi olbrzyma. Wreszcie była cała na wierzchu i Arnold gniewnym gestem cisnął ją precz, podczas gdy mały medyk starał się zatamować upływ krwi za pomocą pośpiesznie przygotowanych przez Marię tamponów.

Wokół nich zapanowała cisza. Rozbójnicy utraciwszy swego przywódcę rozpierzchli się w popłochu, a ci z uciekinierów, którzy przeżyli, zgromadzili się wokół rannego. Mansour spokojnie wytarł swój bułat, zawiesił go u pasa, po czym skrzyżowawszy spojrzenie z Arnoldem rzekł: – Jesteś walecznym wojownikiem, panie, lecz twój sługa także jest dzielny.

Na Allacha, jeśli przeżyje, wezmę go jako porucznika. Czy uda ci się uratować go, medyku?

Abu, który ze zwykłą sobie zręcznością obnażył pierś olbrzyma, pokiwał głową z powątpiewaniem.

– Uratuj go! – błagała Katarzyna. – On nie może umrzeć! Nie on...

– Rana jest głęboka... – mruknął Abu – lecz zrobię, co w mej mocy. Trzeba szybko go stąd zabrać. Tu nic nie widać.

– Zanieśmy go do lektyki! – rzucił Arnold. – Niech mnie diabeł porwie, jeśli dam się do niej wsadzić!

– Jesteś jeszcze słaby... Masz bose nogi... – przerwała Katarzyna.

– Nic nie szkodzi! Zdejmę ubranie z któregoś trupa. W tym damskim przebraniu wyglądam jak głupek. Możecie tu poświecić?

Dwaj wojownicy, dyszący jeszcze ciężko po bitwie, zapalili pochodnie, inni ostrożnie zanieśli Waltera do lektyki, w której przewidujący medyk zgromadził lekarstwa i jedzenie.

Tymczasem zrobiło się zimno i zerwał się przenikliwy wiatr, wyjąc w przepaści jak ranny wilk.

– Musimy znaleźć schronienie na noc – powiedział Mansour. – Dalsza droga nad urwiskiem jest zbyt niebezpieczna, a rozbójnicy Jednookiego już nam nie zagrażają. Hej, wy tam! Uprzątnijcie trupy!

Rozlegający się raz po raz plusk wody pozwolił Katarzynie domyślić się, że wrogowie, jak i sprzymierzeńcy udawali się wspólnie na ostatnią wędrówkę. Arnold zniknął, by wrócić po chwili w białym burnusie i turbanie z nałożonym nań hełmem.

Lodowate podmuchy kładły płomienie łuczyw. Uciekinierzy ruszyli w dalszą drogę stromą ścieżką nad przepaścią. Mansour jadąc na przedzie, rozglądał się za dogodną kryjówką. Na końcu niesiono lektykę.

Wkrótce przed oczami wędrowców ukazała się obszerna jaskinia. Ludzie i zwierzęta stłoczyli się wewnątrz. Rozpalono ognisko, przy którym zasiadł Arnold i Katarzyna. Abu zabandażował ranę Waltera, dał mu środek uspokajający, lecz gorączka wzrastała i mały medyk nie ukrywał swego pesymizmu.

– Być może jego silny organizm przetrzyma, lecz nie śmiem w to wierzyć – rzekł do Katarzyny.

Pogrążona w smutku usiadła przy mężu, przytuliła się do niego i położyła głowę na jego ramieniu. Arnold otoczył ją czule ramieniem i otulił burnusem, po czym zajrzał w jej mokre od łez oczy.

– Płacz, moja dziecino – szepnął. – Nie powstrzymuj się! Rozumiem dobrze twój ból, wiesz... Ja kiedyś... byłem o niego zazdrosny. To jego wierne oddanie, ta nieustanna opieka, którą cię otaczał, denerwowały mnie... a teraz sam oceniłem jego wierną przyjaźń. Bez niego może nigdy byśmy się nie odnaleźli. Zrozumiałem, że się myliłem. Jeśli cię kochał, to nie taką miłością, o jakiej myślałem... lecz on ubóstwiał cię jak świętą...

Katarzyna zadrżała, a jej serce zaczęło bić mocniej. Przypomniała sobie noc w Koce, gorącą i szaloną, i ogarnęła ją fala wstydu i wyrzutów sumienia.

Czuła pokusę, żeby się tego pozbyć, żeby natychmiast się przyznać, że Walter był jej kochankiem, że była szczęśliwa w jego ramionach. Zaczęła mówić: – Arnoldzie... Muszę ci coś wyznać...

Lecz on zamknął jej usta szybkim pocałunkiem.

– Nie, nie mów nic... Jeszcze nie nadeszła pora na wspomnienia ani na wyrzuty sumienia... Walter przecież jeszcze żyje, a Abu być może dokona cudu, w który sam nie wierzy!

Ich dwa przytulone ciała przenikało wspólne ciepło. Ramiona Arnolda były pewnym i miękkim schronieniem dla udręczonej duszy Katarzyny. Jeśli się przyzna, to co zrobi Arnold? Z pewnością ją odepchnie, a wtedy jej serce pęknie z żalu. Tak jej było dobrze w jego silnych ramionach... Chwyciła żarliwie zranioną rękę męża i przywarła doń ustami.

– Kocham cię... – szepnęła. – Tak bardzo cię kocham! Arnold nie odpowiedział, tylko przytulił ją mocniej do siebie.

Jego przenikliwe spojrzenie padło na nieprzeniknione oblicza wojowników Mansoura. Siedząc wokół ogniska, tworzyli cichy krąg nieruchomych, zagadkowych postaci. Żaden z nich nie patrzył w ich stronę. Zdrowi zajmowali się rannymi, lecz żaden się nie odzywał. Ci wojownicy żyli jeszcze niedawną walką. Zaprawieni od małego do niebezpieczeństw, nie tracili ani chwili, poświęcając każdą z nich na odnowienie utraconych sił. Kto mógł zaręczyć, czy nie przyjdzie im stoczyć jeszcze jednej walki tej nocy?

Katarzyna na długo zachowała w pamięci ich dziwny i prawie nierealny widok. Ta noc spędzona w sercu gór była jakby przystankiem w grocie dżinnów* [*Dżinn – muzułmański duszek z bajek arabskich.], tych dobrych i złych duchów z legend arabskich, których nasłuchała się u Fatimy i w haremie... Wkrótce przy ognisku pojawiła się wysoka postać Mansoura. Coś szepnął do swoich ludzi w dialekcie niezrozumiałym dla Katarzyny, po czym okrążył ognisko i usiadł przy Arnoldzie. Jeden ze służących zbliżył się do nich, niosąc w wyciągniętych dłoniach daktyle i banany. Maur wziął od niego wszystkie owoce i wręczył je Arnoldowi. Był to z jego strony pierwszy kurtuazyjny gest w stosunku do Francuza, a miał on oznaczać, że uważa go za równego sobie.

– Wielkiego wojownika można poznać po pierwszym machnięciu szpadą – stwierdził Mansour. – Jesteś jednym z nas!

Znowu zapadła cisza. Wojownicy odpoczywali i posilali się, lecz Katarzynie jedzenie stawało w gardle. Cały czas spoglądała w stronę lektyki ustawionej przy wejściu do groty. Zapalona w jej wnętrzu lampka oliwna upodobniła ją do wielkiej latarni, wewnątrz której Abu czuwał nad rannym olbrzymem, Od czasu do czasu ze środka dolatywał jęk, od którego zamierało jej serce. Za chwilę Arnold miał zastąpić małego medyka, aby i on mógł nieco odpocząć. Katarzyna postanowiła, że pójdzie czuwać przy rannym wraz z mężem. Wiedziała, że będzie to ciężkie przeżycie i że potworne uczucie niemocy pogłębi się w obliczu rannego przyjaciela, być może... śmiertelnie rannego.

W górach rozległo się wycie wilków i Katarzyna zadrżała: to był zły znak. Widząc smutek żony, Arnold nachylił się do niej i wyszeptał gorącym, uspokajającym głosem: – Nigdy już nie będziesz cierpiała, moja duszko. Nigdy już nie będziesz głodna i nie będzie ci zimno, nigdy nie będziesz się bała. Przysięgam przed Bogiem, że póki życia mi starczy, zrobię, co w mojej mocy, żebyś zapomniała o wszystkich strasznych przejściach.

Kiedy pięć dni później grupa uciekinierów dotarła do Almerii, Walter jeszcze żył, lecz było jasne, że jest umierający. Życie, pomimo zaciekłej walki wydanej śmierci przez małego medyka, uciekało powoli z jego potężnego ciała.

– Nic nie da się już zrobić – oświadczył medyk. – Nic nie przedłuży mu życia. Właściwie gdyby nie jego silna budowa, umarłby już w dniu, w którym zadano mu cios. A poza tym... – dodał po chwili namysłu – on nie chce żyć. On mi nie chce pomóc!

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Katarzyna.

– Że on nie chce dłużej żyć. Można by rzec, że jest szczęśliwy, iż umiera! Nigdy nie spotkałem człowieka przyjmującego własny koniec z takim spokojem.

– Ale ja chcę, żeby on żył! – zbuntowała się Katarzyna. – Czy nie można go do tego zmusić?

– Nic na to nie poradzimy! Myślę, że on uważa swoje ziemskie zadanie za zakończone, jako że odnalazłaś męża.

– Chcesz powiedzieć, że... już go nic nie obchodzę?

– Według mnie obchodzisz go nawet za bardzo. I dlatego, myślę, jest zadowolony, że umiera.

Katarzyna zamilkła. Domyśliła się bowiem, co miał na myśli mały medyk. Teraz, kiedy znowu była z Arnoldem, Walter nie widział już dla siebie miejsca w życiu Katarzyny i nie chciał po tym, jak wspólnie przeżyli tyle ciężkich chwil, być biernym świadkiem jej szczęścia z Arnoldem.

– Jak długo będzie jeszcze żyć? – spytała. Abu wzruszył ramionami.

– Tego nikt nie wie. Może kilka dni, a może kilka godzin. Szybko traci siły... a tak liczyłem na zbawienne działanie morskiego powietrza!

Morze! Katarzyna ujrzała je ze szczytu wzgórza. Rozciągało się u jej stóp aż po horyzont, połyskliwe, gładkie i ciemnoniebieskie, a słońce przebłyskiwało w nim tysiącem diamentów. W dole widać było wielkie, olśniewająco białe miasto* [*„Białe miasto” – Almeria.] z dominującą nad nim fortecą i z wielkim portem, w którym kołysały się statki o różnobarwnych żaglach. Na tle oślepiająco niebieskiego nieba poruszały się ciemnozielone pióropusze palm.

Miasto to leżało w przedłużeniu szerokiej doliny, porośniętej pomarańczowymi i cytrynowymi drzewami. Morze we Flandrii miało kolor szarozielony i toczyło wściekle swe spienione, wysokie fale, roztrzaskując je o targane wiatrem wydmy. Katarzyna, zapominając na chwilę o zmartwieniu, chwyciła Arnolda za rękę.

– Popatrz! To z pewnością najpiękniejsze miejsce na ziemi. Czy nie bylibyśmy cudownie szczęśliwi, mogąc tu zamieszkać?

On jednak pokręcił głową, a w kąciku jego ust pojawiła się surowa zmarszczka, którą ona tak dobrze znała.

– Nie! Nie bylibyśmy szczęśliwi! Jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś innego. Ja przynajmniej nie jestem stworzony dla tego kraju, którego uroki kryją w sobie okrucieństwo i grzech, dzikie instynkty i wiarę, która jest nam obca. Żeby żyć na ziemi islamu, trzeba najpierw podbijać, zabijać, niszczyć, a potem panować... Wierz mi, że nasza poczciwa, surowa Owernia, jeśli kiedyś do niej wrócimy, da nam o wiele więcej prawdziwego szczęścia. – I uśmiechnąwszy się do niej, pocałował ją szybko w oczy i odjechał w stronę Mansoura.

Grupa zatrzymała się na wzgórzu, ażeby się naradzić. Mansour wskazał na białą fortecę i rzekł: – To Alcazaba, siedziba księcia Abdullaha. Ma dopiero piętnaście lat, ale obchodzi go jedynie wojaczka. Na jego ziemiach nie musisz już obawiać się kalifa, Arnoldzie. Co zamierzasz?