– Znaleźć statek, który zawiózłby nas do ojczyzny.

– W porcie stoją dwa moje statki. Ja popłynę jednym do Afryki, aby obmyślić tam zemstę. Wy wsiądziecie na drugi i popłyniecie do Walencji. Od kiedy zostaliśmy wypędzeni przez Cyda* [*Cyd (arab. pan) – przydomek Rodriga Diaza (ok.

1040-1099), hiszp. bohatera narodowego, pogromcy Maurów.], nie przybijamy do portu nawet w celach handlowych. Kapitan wysadzi was nocą na wybrzeżu. W Walencji nie będzie kłopotu ze znalezieniem statku, który zawiezie was do Marsylii.

Arnold skinął głową. W Marsylii, należącej do królowej Yolandy, hrabiny Prowansji, czułby się już jak w domu. Widząc jego uśmiech, Katarzyna odgadła powód mężowskiej radości.

– A czy możemy odpłynąć jeszcze tej nocy? – spytał z niepokojem.

– Po co ten pośpiech? U Abdullaha znajdziecie braterską gościnę, którą ja sam chętnie bym wam ofiarował, gdybym mógł was zabrać do Magrebu. Może dzięki temu nie zachowasz, panie, aż tak złego wspomnienia z islamskiego kraju.

– Możesz być pewien, że nawet jeśli nie zachowam dobrego wspomnienia o całym islamie, to o tobie z pewnością. Poznanie ciebie, Mansourze, to był dar niebios, i dziękuję im za to! Ale jest jeszcze ranny...

– Nie przeżyje. Abu już wam mówił.

– Wiem, lecz gdyby przynajmniej mógł poczekać, zanim dotrzemy do francuskiej ziemi.

– Nie przetrzyma podróży – odparł Mansour po chwili namysłu. – Rozumiem jednak twój zamiar, bracie, stanie się więc, jak chcesz: jeszcze tej nocy na statku zostaną wciągnięte żagle!

Mansour wsiadł na konia, Katarzyna zaś wróciła do lektyki. Walter na chwilę odzyskał przytomność, lecz oddychał z coraz większym trudem, a jego twarz owionął podmuch śmierci. Pomimo to, spojrzał całkiem świadomie na Katarzynę, która odsunąwszy zasłony powiedziała łagodnie: – Oto morze, które zawsze kochałeś, o którym tyle mi opowiadałeś. Nad nim szybko przyjdziesz do zdrowia!

Lecz Walter tylko pokręcił głową, a na jego bladych wargach pojawił się bolesny uśmiech.

– Nie... i tak jest lepiej. Ja... umieram...

– Nie mów tak! – krzyknęła. – Zaopiekujemy się tobą!

– Nie! Po co kłamać? Ja wiem, że... I jestem szczęśliwy... Proszę cię tylko o jedno... Musisz mi coś obiecać, Katarzyno!

– Wszystko, czego chcesz!

Walter dał znak, żeby się zbliżyła. Katarzyna pochyliła się tak nisko, że jej ucho dotknęło prawie ust nieszczęśnika.

– Przysięgnij, że Arnold nigdy się nie dowie o tym, co się zdarzyło w Koce.

To by go zabolało... a przecież to była z twojej strony tylko jałmużna! Nie warto mu o tym wspominać!

Katarzyna wyprostowała się i chwyciła żarliwie bezwładną rękę, leżącą na materacu.

– Nie! – powiedziała z przekonaniem. – To nie była jałmużna! Zrobiłam to z miłości. Przysięgam na wszystko, co mi jest najdroższe: tamtej nocy kochałam cię naprawdę! Dałeś mi tyle radości! Do tego stopnia, że... – dodała zniżając głos – że miałam ochotę porzucić zamysł udania się do Grenady!

Katarzyna umilkła. Twarz Waltera pojaśniała z niewysłowionego szczęścia, jak u zadowolonego dziecka i po raz pierwszy od tamtej pamiętnej nocy Katarzyna odnalazła w jego wzroku płomień, który palił się w nim wtedy.

– Żałowałabyś tego, moje kochanie... – wyszeptał – ale dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś! Teraz odejdę szczęśliwy!

Katarzyna otworzyła usta, żeby zaprotestować, lecz on dodał słabnącym głosem: – Nie mów nic więcej... Zostaw mnie... Chciałbym mówić z medykiem, a nie mam już wiele czasu... Żegnaj, Katarzyno! Tylko ciebie zawsze kochałem...

Katarzyna poczuła ucisk w gardle, lecz nie ośmieliła się odmówić jego prośbie. Pochyliwszy się, złożyła na jego bladych wargach ostatni pocałunek, po czym zwróciła się do Marii, która siedząc w kąciku cicho jak myszka, była świadkiem ich rozmowy.

– Zawołaj Abu! Ja wysiadam z lektyki.

Orszak posuwał się krok za krokiem, gdyż na drodze prowadzącej do białego miasta panował tłok. Musiał to być dzień targowy. Maria zawołała medyka, a Katarzyna połykając łzy, ześlizgnęła się na ziemię. Arnold jechał na przedzie obok Mansoura. Zawołała go z takim bólem w głosie, że zatrzymał się i spojrzawszy na jej zalaną łzami twarz, pochylił się w siodle i podając jej dłoń powiedział: – Chodź!

Podniósł ją z ziemi, posadził na koniu przed sobą i otoczył ramionami. Katarzyna ukryła twarz na jego piersi i gorzko załkała.

– Czy to już koniec? – spytał.

Nie mogąc odpowiedzieć, skinęła głową.

– Płacz, płacz, moja droga! To był wyjątkowy człowiek!

Grupa Mansoura torowała sobie drogę do statków stojących przy nabrzeżu wśród handlarzy ryb i mięczaków, jarzyn, owoców i przypraw, którzy siedzieli na ziemi przy koszach wypełnionych po brzegi towarem. Oprócz łodzi rybackich w porcie stało kilka wielkich statków handlowych, dwie barbarzyńskie galery i dwa imponujących rozmiarów statki wojenne z wiosłami. Mansour wskazał na nie ręką.

– Oto moje statki!

Montsalvy uśmiechnął się w duchu. Domyślił się bowiem, że oprócz zysków ciągnionych z dóbr w tajemniczym Maghrebie Mansour-ben-Zegris trudnił się piractwem. Myśl o oddaniu się w ręce jakiegoś barbarzyńskiego kapitana, który na pełnym morzu mógł zmienić kierunek na Aleksandrię lub Trypolis i wystawić Marię i Katarzynę na targu niewolników, napełniła go poważnymi wątpliwościami. Bliska śmierć Waltera wiele zmieniała. Czy zdoła – tylko z pomocą Jossego – przeciwstawić się całej załodze i obronić kobiety? Abu wróci do Grenady i muzułmanin nie wystąpi w obronie chrześcijanina przeciwko chciwości barbarzyńców.

Ogarnięty tymi ponurymi przeczuciami, Arnold mocniej przycisnął Katarzynę do piersi, lecz ta nie zareagowała na jego uścisk. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się bowiem w miejsce, gdzie wpływał do portu jakiś statek, zastanawiając się, czy ją wzrok nie myli.

Statek ten nie przypominał stojących w porcie. Zamiast trójkątnych, wąskich jak ostrze lancy żagli, ten miał jeden wielki kwadratowy żagiel w niebiesko-czerwone pasy. Był szeroki i przysadzisty z wysoko ustawioną, rzeźbioną rufą. Jednak to nie kształt statku przykuł uwagę Katarzyny, lecz łopoczące nad bocianim gniazdem proporce. Na jednym z nich, srebrno-złotym, widać było trzy czarne muszle świętego Jakuba i trzy czerwone serca. Znała dobrze te znaki sygnalizacyjne.

– Jakub Serce! – krzyknęła. – Ten statek należy do niego! Arnold także patrzył na zbliżający się piękny statek, podziwiając największą flagę powiewającą majestatycznie na wietrze.

– Lilie Andegawenii, szlak Sycylii, pale Aragonii i krzyże Jeruzalem! – krzyknął oniemiały. – Królowa Yolanda!... Ten statek wiezie z pewnością ambasadora.

Serca małżonków wypełniła bezgraniczna radość. Ten statek oznaczał ojczyznę, przyjaźń, lojalność i szlachetność... Na nim czuliby się już jak w domu.

– Myślę – powiedział Arnold do Mansoura – że nie będzie nam już potrzebny twój statek. Tamten należy do przyjaciela i wiezie na pewno ambasadora mojego kraju.

– Kupca! – zauważył Mansour z pogardą, dodając: – Ale dobrze uzbrojonego!

W istocie, nawet z daleka widać było otwarte w stronę nabrzeża paszcze sześciu wielkich katapult. „Magdalena”, bo tak nazywał się statek, nie miała jednak zamiaru przybijać do nabrzeża. Pośrodku portu zarzuciła kotwicę i spuściła na wodę barkę, w której znajdowało się trzech mężczyzn, jeden w turbanie i dwóch w haftowanych kapturach. Poruszając energicznie wiosłami, szybko dotarli do brzegu. Ponieważ jeden z nich wydał się Katarzynie znajomy, więc nie zważając na Arnolda, ześlizgnęła się z konia i pomagając sobie łokciami, przebrnęła przez tłum ciekawskich. Prawie wpadła na Jakuba Serce, kiedy ten wyskakiwał z barki na ląd...

Jakub nie poznał jej zrazu i chciał odepchnąć tę zakurzoną muzułmankę, która się do niego przyczepiła, lecz przyjrzawszy się dokładniej jej twarzy, zbladł jak chusta.

– Katarzyna?! – krzyknął zdziwiony. – To niemożliwe! Czy to naprawdę pani?

– Ależ tak, przyjacielu! To ja i jakżem szczęśliwa z tego spotkania! Chyba niebiosa cię tutaj zesłały! To niemożliwe... To jakiś cud...

Sama już nie wiedziała, co mówi, ogarnięta radością nie do wysłowienia. Arnold tymczasem popędził konia i także znalazł się przy barce.

– I pan Arnold jest tutaj! – krzyknął oszołomiony mistrz Jakub. – Co za szczęście spotkać was, zaledwie dotknąłem ziemi! A czy wiecie, serdeńka, że w tych okolicznościach moja misja jest skończona?

– Jakże to?

– A tak, że przybyłem tu, aby was odnaleźć. Czy nie zauważyliście królewskiego herbu na statku? Jestem ambasadorem księżnej-królowej i przybyłem żądać od kalifa Grenady wydania pana de Montsalvy i jego małżonki... W zamian za wydanie jednego z jego najlepszych kapitanów, schwytanego o wybrzeży Prowansji. Coś w rodzaju wymiany.

– Ryzykowałeś własnym życiem! – krzyknęła Katarzyna.

– Niewiele – uśmiechnął się Jakub Serce. – Mój statek jest potężny, a ludzie w tyra kraju szanują ambasadorów i interesują się wymianą handlową. Zawsze dochodzę do porozumienia z dziećmi Allacha, od kiedy włóczę się po Morzu Śródziemnym.

Radość trojga przyjaciół nie miała końca. Śmiali się i mówili wszyscy naraz, zapominając o bożym świecie. Pytania padały jedno za drugim, nie czekając na odpowiedź, gdyż wszyscy chcieli natychmiast wszystko wiedzieć.

Arnold i Jakub poklepywali się przy tym po plecach. Pierwsza otrząsnęła się Katarzyna, widząc jak zza zasłon lektyki ukazuje się zaniepokojona twarz małego medyka. Poczuła wyrzuty sumienia, że na chwilę zapomniała o umierającym przyjacielu, i skierowawszy błagalne spojrzenie na Jakuba Serce, chwyciła go za ramię, wyrywając go prawie z objęć Arnolda.

– Jakubie! Zabierz nas stąd jak najszybciej! Natychmiast!

W kilku słowach opowiedziała mu smutną historię Waltera i opalona twarz przyjaciela spochmurniała.

– Biedny Walter! – powiedział zasmucony. – Nigdy bym nie uwierzył... Natychmiast przeniesiemy go na pokład, żeby oddał ostatnie tchnienie na ojczystej ziemi!

I odwracając się w stronę towarzyszących mu ludzi, z których jeden, mały człowieczek o żywych oczkach, był sekretarzem, jeśli sądzić po trzymanym przez niego pulpicie do pisania i po zwoju pergaminu, drugi zaś, w turbanie na głowie, spokojnie i nieruchomo stał z tyłu, skierował słowa do tego ostatniego: – Panie Ibrahimie, jesteś w swoim kraju i jesteś wolny, ponieważ ja odnalazłem swoich przyjaciół.

– Dziękuję za kurtuazję, panie... Wiedziałem, że nie muszę się niczego obawiać z twojej strony. Nieczęsto zdarza się więźniowi przebywać w takim więzieniu jak twój statek. Dlatego płynąłem z tobą bez strachu.

– Miałem twoje słowo, panie, że nie uciekniesz, i to mi wystarczyło!

– odparł Jakub. – Żegnaj, Ibrahimie!

Więzień, skłoniwszy się głęboko, zniknął w tłumie. Tymczasem marynarze Jakuba wynieśli ciało umierającego z lektyki i umieścili je w barce. Abu usiadł obok niego i powiedział: – Zostanę przy nim do końca, Kiedy ruszacie w morze?

– Pojutrze – odparł Jakub Serce. – Muszę załadować jedwabie, meble inkrustowane, przyprawy, wyprawione skóry, garnki i zwoje pergaminu...

Katarzyna uświadomiła sobie, że Jakub co prawda przybył po nich jako przyjaciel, lecz ta podróż – przedsięwzięta z przyjaźni – musiała mu się jednak zwrócić...

Kiedy barka z umierającym ruszyła w stronę statku, Katarzyna zbliżyła się do Jakuba i spytała: – W jaki sposób dowiedziałeś się, przyjacielu, że tutaj jesteśmy?

– To długa historia, lecz odpowiem w dwóch słowach: wszystko stało się dzięki starej hrabinie de Châteauviliain. Ponoć opuściliście ją w samym sercu gór, zostawiając w jej rękach giermka pana Arnolda. Dama ta pociągnęła go ostro za język, po czym szybko wróciła do Angers do księżnej pani i opowiedziała jej całą historię. A królowa Yolanda wezwała mnie i razem zorganizowaliśmy moją wyprawę.

– To niewiarygodne! – krzyknęła oszołomiona Katarzyna. – Ermengarda, która chciała za wszelką cenę połączyć mnie z księciem Filipem!

– Możliwe... dopóki sama wierzyła, że jest to dla ciebie najlepsze rozwiązanie. Lecz kiedy zrozumiała, że raczej dasz się posiekać, niż zaprzestaniesz poszukiwań pana Arnolda, zrezygnowała ze swego pomysłu i postanowiła ci pomóc. Starszej pani zależy przede wszystkim na twoim szczęściu. Nie możesz sobie wyobrazić, ile zamieszania było przez nią przed moim wyjazdem. Z trudem udało mi się wyperswadować jej podróż statkiem!

– Kochana Ermengarda... – westchnęła Katarzyna z rozczuleniem.

– To wyjątkowa kobieta... Lecz powiedz mi, skąd hrabina mogła wiedzieć, że dotrę żywa do Grenady i że odnajdę Arnolda?

Jakub Serce uśmiechnął się kpiąco i rzekł: – Hrabina zna cię dobrze! Wiedziała, że gdyby twój mąż został uwięziony w samym sercu Afryki, znalazłabyś sposób, żeby go stamtąd wyrwać! Oczywiście droga byłaby tylko trochę dłuższa...