Że innego takiego miasta nigdzie nie znajdą, Gdyż nic nie równa się Paryżowi...
Westchnienie pazia przywołało ją do rzeczywistości i spostrzegła, że musiała myśleć głośno, gdyż Bérenger powiedział:
– Nie można zaufać poetom, oni zawsze widzą samo piękno... Popatrz, pani, jakie smutne jest to miasto.
Istotnie tak było i Katarzyna nie mogła poznać miasta swego dzieciństwa. Kiedy je opuszczała, ulicami lała się krew, a mimo to zachowała zachwycone wspomnienia, gdyż oczy dziecka są jeszcze jaśniejsze niż oczy poetów.
Niestety, miasto, które miała przed oczami, nie miało nic wspólnego z jej wspomnieniami ani z wierszem poety. Oczywiście, jak dawniej było rozlegle i imponujące, lecz przyglądając się uważniej, odnosiło się szczególne wrażenie, że to fatamorgana, ułuda, miasto-duch, pozbawione swej substancji, pomimo pasemek dymu wydobywających się z kominów.
Katarzyna z westchnieniem opuściła stanowisko obserwacyjne i skierowała się do bramy Świętego Jakuba, szeroko otwartej o tej porannej porze i strzeżonej przez łuczników. Przekraczał ją istny tłum żebraków w plugawych sukniach, kierujących się do klasztoru jakobinów, gdzie na progu stał mnich z koszem pełnym bochenków chleba. Zbliżywszy się Katarzyna stwierdziła, że cały ten nędzny ludek nie przypominał tamtych żebraków z królestwa króla Thune, z których prawie każdy był zawodowcem: tutaj w większości tłoczyły się kobiety, dzieci, podtrzymujący się staruszkowie z nędzą wyrytą na twarzach.
Odezwały się dzwony klasztorne, co było znakiem dla innych dzwonów w mieście, które rozbrzmiały zgodnym chórem. Katarzyna uzmysłowiła sobie, że jest I maja i że to pora sumy. Przez chwilę zawahała się, czy wchodzić do klasztoru jakobinów, lecz jej niecierpliwość i pragnienie odnalezienia męża oraz usunięcia wiszącego nad ich głowami niebezpieczeństwa okazały się silniejsze.
Pchnęła konia pod czarne sklepienie bramy, gdzie roznosił się nieprzyjemny odór uryny i zjełczałego oleju. Na straży stało tu dwóch żołnierzy, jeden z nich dłubał w zębach, drugi zaś spluwał pod nogi, oparłszy się niedbale o bramę. Katarzyna do niego skierowała pytanie:
– Chcę widzieć się z konetablem! Gdzie mogę go znaleźć? Strażnik zaprzestał swego zajęcia, odsunął hełm na tył głowy i przyjrzał się dwóm kawalerom z nie udawanym zaciekawieniem. Wynik tego badania nie był chyba zbyt korzystny, gdyż zarechotał, ukazując zęby nie zasługujące zupełnie na taki przywilej.
– Hola, mospanie! Widzieć się z konetablem, powiadasz? Tylko tyle? He, he, he! Myślisz, że my go tak sobie pokazujemy pierwszemu lepszemu?... Ciekawe jak?...
– Nie pytam jak! Pytam gdzie! – przerwała ze zniecierpliwieniem Katarzyna.
Zdecydowany ton nieznajomego zmusił łucznika do baczniejszego przyjrzenia się przybyłym, na których przed chwilą zauważył jedynie grubą warstwę kurzu. To pozwoliło mu odkryć, że byli zmęczeni, że mieli kosztowne, choć zakurzone stroje i że ton tego młodzieńca o tak łagodnym głosie zdradzał kogoś, kto zwykł wydawać rozkazy.
Szybko nałożył hełm, poprawił postawę i mruknął:
– Jego wysokość zajmuje apartamenty w hotelu Pod Jeżozwierzem przy ulicy Przebitej, niedaleko kościoła Świętego Pawła...
– Wiem, gdzie to jest – przerwała chwytając konia za uzdę. – Dziękuję, przyjacielu...
– Hej! Poczekajże! Do diabła, ależ ci się spieszy, panie! W tej chwili nie zastaniesz go w hotelu...
– Z powodu?...
– Bo go tam nie ma!
– A gdzie jest z przeproszeniem waści?
– W klasztorze Świętego Marcina z Pól wraz ze wszystkimi swoimi kapitanami, częścią armii i tłumem ludzi stąd. Odbywa się tam ceremonia...
Katarzyna nie czekała jednak, by się dowiedzieć, o jaką ceremonię chodzi. Strażnik bowiem wymówił magiczne słowo „kapitanowie”, co oznaczało, że i Arnold musiał tam być!
Z radością rzuciwszy żołnierzowi monetę, którą chwycił w locie, opuściła bramę i ruszyła w dół ulicy Świętego Jakuba w strugach gęstniejącego deszczu.
– Daleko do tego klasztoru? – spytał Bérenger marzący o ciepłym i suchym schronieniu.
– Z drugiej strony miasta, ale droga jest prosta. Wystarczy przejechać tę ulicę, przebyć Sekwanę i dojechać do murów obronnych.
– Rozumiem – odparł paź z rezygnacją – jeszcze tylko drobna mila... Lecz po chwili przestał ciężko wzdychać, podziwiając nowe miejsca, które Katarzyna potrafiła zachwalić.
– Ta ulica na pewno ci się spodoba, Bérenger. Jesteśmy na słynnej górze Świętej Genowefy, w dzielnicy studentów, a oto szkoły po obu stronach ulicy, ta to Cholets, tamta po mojej prawej to Mans, a prosto przed nami słynne gimnazjum de Plessis, o którym opowiadają istne cuda.
Bérenger pożerał wzrokiem chropowate i odrapane budynki, przypominające w najlepszym wypadku więzienie czy klasztor, nie widząc ich pozieleniałych ścian, wybitych okien ani śmieci pod murami.
Dla niego to miejsce tchnęło duchem wiedzy i młody Owerniak poczuł się, jakby otwarły się przed nim bramy raju.
Co prawda raju bardzo niespokojnego, jako że kilka kroków od gimnazjum de Plessis jakiś student w krótkiej, czarnej pelerynie, o wygłodniałym wyglądzie, z tabliczką do pisania zawieszoną u paska i niezwykle płaską sakiewką, wskoczywszy na studnię przed gospodą Pod Baryłką, przemawiał do swoich współbraci i kilku przypadkowych mieszczan. Był to około dwudziestoletni chłopiec o włosach rudych jak marchewka i chudy jak deska. Widocznie codziennie nie dojadał, gdyż jego ciało to była istna skóra i kości.
Lecz fakt, że student miał pusty żołądek, nie ujmował nic jego potężnemu głosowi, którego to organu nie powstydziłby się sam herold królewski. Głos ten, jak dzwon katedry, roznosił się po całej ulicy. Jako szanujący się student wyrażał swoje niezadowolenie i łatwo było zrozumieć, że namawia słuchaczy do rebelii.
– A jak myślicie, dobrzy ludzie, co będą dzisiaj rano robić konetabl de Richemont i jego żołnierze? Zbożne dzieło? Nic z tych rzeczy! Oddadzą hołd jednemu z naszych najgorszych wrogów! Zgniłym kościom dzikiej bestii, która ongiś przegnała naszych burgundzkich przyjaciół i sprowadziła na nas, mieszkańców Paryża, nieznośny terror! Kto z was zniesie, by dzisiaj okadzać tego wysłańca szatana, przeklętego konetabla d’Armagnac, który wszystkim dał się we znaki?...
Jeden z przysłuchujących się mieszczan roześmiał się przerywając mu.
– Przesadzasz, przyjacielu! Mówisz o sprawach sprzed co najmniej dwudziestu lat! Tobie samemu nie mógł się on dać wiele we znaki!
– Już w łonie matki wiedziałem, co to niesprawiedliwość! – huknął potężnie młodzieniec. – W każdym razie my, studenci, pozostaniemy wierni naszemu przyjacielowi, naszemu ojcu, Jego Wysokości Filipowi, księciu
Burgundii i...
Lecz mieszczanin miał jeszcze coś do dodania:
– A kto mówi, żeby nie być mu wiernym? Czy nie widziałeś, Walterze de Chazay, przez te wszystkie dni, że panu de Richemontowi towarzyszy chorągiew i osoba pana Jana de Villiersa z l’Isle Adam, który dowodzi tutaj zastępami burgundzkimi, przybyłymi do pomocy w przepędzeniu Anglików. Jeśli konetabl oddaje dzisiaj honory jednemu ze swoich poprzedników, czyni to za całkowitą zgodą i poparciem Burgundii.
– To tylko zwykła i niechętna ugoda. Pan z l’Isle Adam nie chce pierwszy podważyć świeżej umowy, na której nie zasechł jeszcze atrament zdrajcy z Arras! Ludzie, chodźcie ze mną do Świętego Marcina z Pól, żeby powiedzieć, co o tym myślimy!
Kiedy mieszczanin wymienił imię studenta, Katarzynie przyszedł na myśl przyjaciel drogi jej sercu; miał nawet takie same rude włosy jak Walter Normandczyk i takie same szare oczy. Wreszcie, to nazwisko Chazay coś jej mówiło, coś, co jej pamięć natychmiast przywołała. Po spaleniu Joanny d’Arc, pięć lat temu, chłopak, który wyprowadził ją, Sarę i Waltera z oblężonego Chartres, powiedział, że pochodzi z Chazay...
Czy było to to samo Chazay, będące nazwiskiem niespokojnego studenta? Katarzyna postanowiła iść za nim, tym bardziej że zmierzali w tym samym kierunku.
Studenci wzięli się za ramiona i idąc całą szerokością ulicy dodawali sobie animuszu wykrzykując nieco przestarzałe hasła:
– Niech żyje Burgundia! Śmierć Armaniakom!
Na Cite wichrzyciele stanęli nagle nos w nos z zastępem łuczników prowadzących piękną dziewczynę o czarnych włosach ze związanymi na plecach rękami, która szła z dumnie wyprostowaną głową i ani w głowie jej było zasłaniać nagich piersi wyłaniających się spod rozdartej sukienki. Przeciwnie, uśmiechała się zalotnie do wszystkich mijanych mężczyzn, rzucając w ich stronę żarty, od których nawet zakuty zbój spłoniłby się jak dziewica.
Jej widok doprowadził gniew studentów do białej gorączki.
– Marion! – krzyknął Walter de Chazay. – Marion l’Ydole! Co takiego zrobiłaś, Marion?
– Nic, mój milusi! Tylko pocieszałam cierpiącą ludzkość! Ale tłusta imć z kramu z pasmanterią nakryła mnie w składziku ze swoim nieopierzonym piętnastoletnim synalkiem, którego uwierała cnota i który grzecznie mnie poprosił, bym go od niej wybawiła. Tego się nie odmawia, zwłaszcza w takich ciężkich czasach, ale stara wezwała straże...
Jeden z łuczników wymierzył jej cios pięścią między łopatki, od którego aż straciła dech i zgięła się wpół.
– Ruszaj, wywłoko! Bo ci tak...
Nie dokończył jednak, gdyż w tej chwili student Chazay rzucił się na żołnierzy, wymachując ramionami i krzycząc:
– Dalej chłopcy! Pokażmy tym prymitywom, że studenci z gimnazjum Navarre nie pozwolą molestować bezkarnie swoich przyjaciół!
Walka była nierówna i wkrótce ziemia usiana była żakami z krwawiącymi nosami i rozciętymi łukami brwiowymi, część żaków w czasie bójki uciekła, a wraz z nimi Marion, której miejsce zajął Walter. Solidnie przytrzymywany przez dwóch żołnierzy, ciskał przekleństwami na lewo i prawo, powołując się na przywileje uniwersyteckie, podczas gdy trzeci związywał go jak najdokładniej.
– Złożę skargę na was! – wykrzykiwał. – Nasz rektor będzie interweniował, a przewielebny biskup zajmie się moją obroną. Nie macie prawa!...
– Wiadomo, że żakom wszystko wolno – odpalił sierżant dowodzący oddziałem – lecz nie atakować żołnierzy prowadzących więźnia. I radzę twemu rektorowi, żeby siedział cicho, jeśli nie chce nabawić się kłopotów. Pan Filip de Ternant, nasz nowy namiestnik, ma ciężką rękę.
Nazwisko to uderzyło Katarzynę, gdyż pamiętała je z Burgundii. Ongiś, w Dijon czy Brugii, często spotykała pana de Ternanta, który był jednym z przyjaciół księcia Filipa. Istotnie, był to człowiek niewzruszony, lecz dzielny i uczciwy ponad przeciętność. A więc to on był teraz namiestnikiem Paryża? Tego Paryża wyzwolonego przez ludzi króla Karola! Rzeczywiście wszystko musiało się zmienić i okrutna wojna trwająca od lat między Armaniakami i Burgundczykami wreszcie miała się ku końcowi.
Myśląc, że może będzie mogła pomóc krnąbrnemu żakowi, Katarzyna zbliżyła się do sierżanta, który formował swój zastęp.
– Co zrobicie z więźniem, sierżancie? – spytała.
Sierżant przyjrzał się jej, po czym, niewątpliwie zadowolony z oględzin, roześmiał się i wzruszył ramionami.
– To, co się zawsze robi, gdy ci młodzi ludzie za bardzo rozrabiają. Nie ma nic lepszego na ostudzenie gorącej głowy jak loch, woda i czarny chleb; czynią cuda w takich przypadkach.
– Chleb i woda? Ależ on jest taki chudy...
– Wszyscy jesteśmy chudzi. Od wielu tygodni przymieraliśmy głodem, kiedy pan konetabl wkroczył do Paryża. Ruszaj! Czarny chleb lepszy niż żaden! Naprzód!
Katarzyna nie nalegała. Popatrzyła, jak chuda postać zniknęła w bramie Petit Châtelet, przyrzekając sobie, że wstawi się za żakiem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Lecz odwróciwszy się stwierdziła, że Bérenger tkwi w miejscu ze wzrokiem utkwionym w wejście do więzienia. Jego oczy błyszczały jak świece.
– Czy nie możemy nic dla niego zrobić? – westchnął. – Student w więzieniu! Umysł, wiedza, światło świata zamknięte w niegodnych murach! Ta myśl jest nie do zniesienia!
Katarzyna powstrzymała uśmiech. Słowa pazia połączone ze śpiewnym, południowym akcentem zabrzmiały jak poemat.
– Nie wiedziałam, że takim podziwem darzysz panów studentów. Lecz prawda, sam jesteś poetą.
– Tak, lecz jestem prawie nieukiem. Tak bardzo chciałbym studiować. Niestety, moi bliscy uważają księgi za narzędzie zagłady i upadku.
– Dziwna rzecz! Przecież sama słyszałam, że kanonicy z Saint-Projet są ludźmi wielce uczonymi. Dlaczego więc uciekłeś od nich... na dodatek podkładając ogień?
– Chciałem zostać żakiem, a nie mnichem, a w Saint-Projet jedno nie obywa się bez drugiego.
– Rozumiem... A więc, przyjacielu, pomyślimy o twoim wykształceniu po powrocie do domu. Wydaje mi się, że przeor Bernard może wiele ci pomóc.
"Katarzyna Tom 6" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 6". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 6" друзьям в соцсетях.