„Najbardziej zaprawionych”, być może... lecz za to najstarszych... Wolących raczej grzać zgrzybiałe kości przy ognisku, popijając grzane wino, niźli czuwać w długie, zimne noce przy otworach strzelniczych. Najmłodszy z nich był ich dowódca, Mikołaj Barral, zbliżający się do czterdziestki, co w czasach, w których nie żyło się długo, było, rzec można, wiekiem bardzo dojrzałym. Był jeszcze Bernard de Calmont d’Olt i trzydziestka jego mnichów, o których pan de Montsalvy miał jak najlepsze mniemanie.

Tak więc pewnego mroźnego poranka pan opuścił swoje włości na karym koniu, dzierżąc dumnie swoją chorągiew łopoczącą na wietrze. Chorągiew w kolorze piaskowym i srebrzystym wyglądała ponuro na tle kolorowych proporczyków wesoło furkoczących u lanc jego rycerzy.

Byli wśród nich najlepsi przedstawiciele okolicznej szlachty, poczytujący sobie za honor móc iść wraz z panem de Montsalvy na odsiecz stolicy: rody Roquemaurel z Cassaniouze, Fabrefort z Labesserette, Sermur, pan de la Salle i pan de Villemur w otoczeniu swych ludzi cieszących się, że idą na wojnę jak żakowie na wakacje.

Katarzyna, patrząc za odjeżdżającymi w podmuchach lodowatego wiatru, na próżno wyczekiwała, by Arnold odwrócił się i przesłał jej ostatnie pożegnanie. Czuła wręcz, że chętnie puściłby się galopem, aby co rychlej dobić do swych towarzyszy broni, innych kapitanów królewskich, pana la Hire, Xaintrailles’a, Chabannes’a, dla których wartość życia polegała na stawianiu czoła niebezpieczeństwu i odnoszeniu zwycięstw w walce. Bardziej zależy mu na przyjaciołach niż na mnie... – pomyślała.

A jednak w noc poprzedzającą wyjazd Arnold kochał ją jak szaleniec. Posiadał ją raz po raz, aż pościel stała się mokra od potu, wielbiąc niestrudzenie oddane mu ciało i wypełniając zamknięty pokój okrzykami zwycięstwa. Katarzyna nie znała go jeszcze takim, nigdy też nie odczuwała tak silnej ani tak pełnej rozkoszy. Jednak w chwili największego zwycięstwa w jej umyśle zakiełkowała dziwna myśl i kiedy wreszcie dzwon klasztorny zadzwonił na jutrznię, a Arnold ledwo dysząc opadł na łoże, gotów zatopić się w głębokim śnie jak zmęczony pływak w otchłani, Katarzyna przytuliła się do niego i muskając ustami twarde muskuły jego piersi, wyszeptała:

– Jeszcze nigdy tak mnie nie kochałeś... Dlaczego?... Arnold zmęczonym głosem spokojnie odpowiedział:

– Ponieważ miałem na to ochotę... oraz po to... żebyś o mnie nie zapomniała, kiedy będę daleko...

Następnie umilkł i zasnął na dobre, ściskając w dłoni wilgotną dłoń żony, jakby chcąc zatrzymać ją przy sobie. Wtedy Katarzyna upewniła się w swych domysłach. Zresztą Arnold, nie uznający kłamstwa, przyznał to sam: najlepszym sposobem, żeby młoda żona nie zapomniała o mężu w czasie jego dłuższej nieobecności, jest macierzyństwo. Typowo męskie podejście zazdrosnego męża do sprawy... W przytulnych ciemnościach zasuniętych stor Katarzyna uśmiechnęła się...

Jednak ta ostatnia szalona noc nie przyniosła spodziewanych przez Arnolda owoców, a już o świcie uśmiech Katarzyny zastąpiły z trudem powstrzymywane łzy. Teraz gdy niebezpieczeństwo, w które Arnold nie wierzył, zawisło nad Montsalvy, Katarzyna była zadowolona, że egoistyczne plany jej męża spaliły na panewce. Cóż poczęłaby bowiem będąc w odmiennym stanie?

Bezwiednie odepchnęła od siebie wspomnienie tamtej nocy i przekroczywszy barbakan stanęła na dziedzińcu, gdzie panowało niezwykłe ożywienie.

Na dziedzińcu wrzało jak w ulu. Służące biegały w różnych kierunkach, jedne dźwigały z pralni kosze pełne mokrej bielizny, inne pojemniki z wodą i konwie wypełnione oliwą, ustawiając je wokół potężnych ognisk rozpalonych na murach pod wprawnym okiem starego Saturnina. Przy kowadle uwijali się kowal i zbrojarz, siejąc wokół skry.

W połowie drogi między częścią mieszkalną i kuchniami, przy piecu, z którego kilka kobiet wyciągało złociste, dymiące bochenki chleba, Katarzyna zauważyła Sarę, która skrzyżowawszy ręce na brzuchu przepasanym wielkim, białym fartuchem panowała nad wrzawą tak spokojnie, jakby nic się nie stało. Uśmiech i gest dłoni, jakie posłała z daleka kasztelance, były takie jak zwykle, ani gwałtowniejsze, ani bardziej nerwowe. A jednak to dzięki niej, zanim jeszcze Katarzyna wydała pierwszy rozkaz, w zamku rozpoczęto przygotowania do wojny.

Pierwszy raz od wybudowania zamek miał odeprzeć natarcie wroga. Nie minął jeszcze rok od czasu jego ukończenia. Montsalvy wybudowali go na miejscu starej fortecy Puy de l’Arbre, zburzonej ongiś z rozkazu króla, za pieniądze otrzymywane corocznie od przyjaciela Jakuba Serce, któremu Katarzyna podarowała najwspanialszy ze swoich klejnotów, słynny czarny diament, złożony obecnie w skarbcu Notre Dame w Puy-en-Velay.

Nowy zamek wybudowany w pobliżu bramy południowej był otoczony grubymi murami obronnymi zwieńczonymi blankami. W jego majestatycznej surowości, w jego potężnych, szarych granitowych murach łączących bastiony, w jego dębowej palisadzie, w jego wysokiej, kwadratowej wieży obronnej otoczonej strzelistymi wieżyczkami, w jego wysokich, rzeźbionych oknach, w jego koronce złoconych wiatrowskazów, w jego siedmiu spiczastych wieżach wzmacniających mury było coś, co przywodziło na myśl baśniowego smoka. Lecz czy zdoła odeprzeć ogień wroga, grad kamieni i pocisków z katapult oraz machin oblężniczych przywleczonych pod jego mury?

Kiedy Katarzyna mknęła przez las i nieomalże wpadła na rozbójników, nawet nie miała czasu, żeby ocenić ich siły, a i Josse niczego więcej nie zauważył. Kto wiedział, co apchierowcy ukryli w swoich sakwach? Kasztelanka drżała tak samo o swój zamek, jak i o ludzi. A to dlatego, że był on po trosze jej własnym dziełem.

To ona położyła kamień węgielny, to ona omawiała plany z przeorem Bernardem i bratem architektem z klasztoru jeszcze wtedy, kiedy wszyscy w Montsalvy, na czele z nią, myśleli, że już nigdy nie ujrzą Arnolda na tym świecie. Chciała, żeby zamek był niedostępny, nie do zdobycia, a więc należało zbudować go na stromej skale i za głównych strażników mieć zawrót głowy i samotność. Zależało jej na tym, by przede wszystkim był ostoją miasta i przeorstwa, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. I tak, zamek włączony do murów obronnych Montsalvy miał swoje słabe strony, które kasztelanka znała, a z których najgorszą niewątpliwie było niebezpieczeństwo zdrady.

Katarzyna, co prawda, miała pełne zaufanie do swoich dwudziestu pięciu rycerzy i ich dowódcy Mikołaja Barrala, ale kto mógłby zaręczyć, że wśród ponad tysiąca dusz zamkniętych w mieście nie znajdzie się jedna podła, która ulegnie pokusie trzydziestu srebrników Judasza? Już jednego niegodziwca wygnała za mury. Był nim Gerwazy Malfrat, który natychmiast dołączył do apchierowców. Głupia pobłażliwość, gdyż Malfrat zasłużył stokrotnie na śmierć. Był to sprytny jak lis złodziej, który potrafił równie zwinnie wślizgnąć się do każdego kurnika, jak pod pierzyny dziewcząt. Okradał ojców, a córkom robił bachory, lecz co dziwne, gdy ojcowie pomstowali i przysięgali, że mu nie podarują, to żadna z dziewcząt nigdy nie pisnęła ani słowa skargi. Można by rzec, że pomimo zhańbienia były szczęśliwe.

Ostatnia z nich, mała, śliczna Bertylka, córka tkacza Martina, nie mogła znieść hańby i pewnego poranka wyłowiono ją z rzeki bladą i zimną jak ten nieszczęsny poranek. Pomimo matczynej rozpaczy, pomimo próśb Katarzyny, nie można było jej pochować w poświęconej ziemi, lecz przy drodze, jak jakąś przeklętą. Jedyną pociechą, jaką Katarzyna mogła ofiarować rodzicom, było wykopanie małego grobu przy kaplicy w Reclus, starej, opuszczonej pustelni, w której ongiś skazany mnich odbywał pokutę. Całe miasteczko opłakiwało Bertylkę. Powiadano, że to nieszczęśliwa miłość pchnęła dziewczę w objęcia śmierci, miłość do Gerwazego, który rozkochawszy ją w sobie znudził się nią i zaczął latać za inną. Szeptano także, że to on pchnął ją do samobójstwa, gdyż był okrutny i odczuwał przyjemność widząc cierpienie kobiety. Opowiadano jeszcze wiele rzeczy...

Kiedy poddani wylegli na dziedziniec zamku, wymachując groźnie widłami i kosami i żądając wydania winowajcy, Katarzyna kazała Mikołajowi Barralowi pojmać Gerwazego i wtrącić do lochu. Nie potrafiła jednak wydać wyroku śmierci ani kazać postawić szubienicy. Skazała Gerwazego na chłostę i kazała go wyrzucić za mury na śnieg, na łaskę niebios i wilków.

Wiedziała, że swym działaniem obraża Martina, ojca dziewczęcia, który domagał się głowy uwodziciela. Lecz jak miała wyjaśnić mu, że nie może kazać powiesić człowieka, gdyż w dniu wielkiego gniewu lud Paryża powiesił jej ojca na szyldzie własnego sklepu złotniczego?

Przeor Bernard poparł ją: „Nie zabijaj!” – powiedział i na pocieszenie dodał: „Jeśli Bóg zechce, by umarł, umrze jeszcze tej nocy z zimna, wyczerpania lub zagryzą go wilki”.

Ale Gerwazy nie umarł i Katarzyna wyrzucała sobie teraz pobłażliwość, oskarżała się o czułostkowość, gdyż obecnie z jej winy złoczyńca zagrażał miastu, domowi, najbliższym. Była bliska sądzić, że wyroki boskie bywają równie dziwne co jej własne, i nie rozumiała, dla jakiej tajemnej przyczyny ona właśnie musi ponosić ich konsekwencje.

Z gorzkim uśmiechem pchnęła konia poprzez wielki dziedziniec.

Wypełniał go szczęk broni, walenie młotków i syk ognia, a wielki pies podwórzowy szczerzył kły, jakby chciał gryźć. Dzwon nie przestawał bić na alarm.

Podeszła do Sary, która strofowała dziewki kuchenne pochlipujące ze strachu.

– Mażą się, jakby za chwilę wszystkie miały zostać zgwałcone! – zrzędziła ochmistrzyni. – Ledwie zaczęły bić dzwony, a już sześć z nich schowało się pod łóżkami! A ty tam, Gaspardo, zamiast gapić się w niebo, lepiej byś poszła do stodół przygotować świeże siano dla uchodźców!

Złajana pomknęła przed siebie, szeleszcząc żółtym czepkiem, gdy tymczasem na dziedziniec wtoczył się stary wóz z pełnymi kołami ciągnięty przez wołu, z gromadką kwilących dzieciąt przyciskających się do niemej z przerażenia matki. Sara ruszyła w ich stronę, lecz Katarzyna zatrzymała ją:

– Co robią dzieci?

– Śpią. Donatka jest z nimi, lecz ty powinnaś udać się do nich. Masz taką minę, jakbyś ujrzała diabła!

– Bo w istocie tak było! Miał sto ryczących głów w kaskach, tysiąc ramion miotających siekierami, ciskających pochodniami na strzechy, tysiąc macek, którymi powyciągał z domów ludzi, by rzucić ich na kolana w błoto, by poderżnąć im gardła!

Sara przekrzywiła głowę ustrojoną w czepek z dwoma rogami, nadający jej twarzy niesamowity wygląd, i spojrzała badawczo na bladą twarz Katarzyny.

– Co zamierzasz? Katarzyna wzruszyła ramionami.

– Bronić się, oczywiście! Przeor czyni przygotowania, by nas wesprzeć i – dodała z naiwną dumą silniejszą od strachu – do mnie należy dać przykład, gdyż jestem panią de Montsalvy! Ty zajmiesz się przybywającymi, ja zaś wracam do bramy Aurillac zobaczyć, jak się rzeczy mają. W nocy rozbójnicy nie przystąpią do oblężenia, gdyż w ciemności nie znajdą drogi. Lecz z pewnością dotarli już do płaskowzgórza.

Zawróciła konia w kierunku zbliżających się grup wieśniaków. Na ich twarzach malował się strach. Pamiętali wszyscy najazd Kastylijczyka cztery lata temu, wściekłego psa Villa-Andrando: wielu z nich było wtedy torturowanych, inni widzieli, jak konają najbliżsi. Spiżowy głos dzwonu przypomniał ich cierpienia; jęki agonii wypełniły uszy tych, którym wtedy udało się przeżyć.

Idąc modlili się głośno, lecz na widok kasztelanki umilkli, prosząc ją o ochronę. Do każdego skierowała słowo pocieszenia, a jej pozorny spokój zmniejszył ich lęk.

W miarę jak ludzie napływali, miasto, które zazwyczaj z nadejściem nocy zwijało się i zapadało w sen jak wielki, czarny kot, teraz pełne było zgiełku i światła. Na murach, powyżej zabarykadowanej bramy Aurillac, kłębił się tłum. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy – wszyscy jazgotali jednocześnie, a wśród nich miotał się Josse, usiłując ich uciszyć.

Katarzyna zsiadła z konia i podciągnąwszy końce sukni ruszyła do nich kamiennymi schodami. Ktoś zauważywszy kasztelankę krzyknął:

– Kasztelanka nadchodzi! Miejsce! Zrobić miejsce dla naszej pani! Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się, lecz jej serce ścisnęło się na widok bezmiaru szczerego zaufania i miłości poddanych. Czyżby stanowiła jedyną ostoję, jedyną nadzieję tych ludzi? Dla tych prostych ludzi była uosobieniem świętej panienki jaśniejącej w niebie, ich największą nadzieją i jedynym ratunkiem. W głębi duszy zdała sobie sprawę ze swojej słabości, podczas gdy powinna okazać się godną pokładanego w niej zaufania.

Dziesiątki rąk wyciągnęły się, by pomóc jej wspiąć się na ostatnie stopnie, i po chwili znalazła się przy przeorze Bernardzie, którego twarz zdradzała niezwykłe napięcie.

– Miałem właśnie posłać po ciebie, Katarzyno! Próbowałem układać się, lecz ci ludzie chcą mówić tylko z tobą!