Ten sen wiódł ku podwójnym drzwiom dębowym i brązowym, strzeżonym przez dwa stalowe posągi, które machinalnie otworzyły oba skrzydła, kiedy się zbliżyła.

Poniżej szerokich schodów rozciągał się skąpany w słońcu dziedziniec zamku Chinon. Jak dawniej, szkoccy łucznicy strzegli tu bram i otworów strzelniczych. Pióra czapli zatknięte u ich czapek kołysały się łagodnie na wieczornym wietrze. Wszystko było tak jak tamtego dnia, kiedy Tristan Eremita prowadził ją schodami, a na górze czekała na nią królowa Yolanda, która osobiście miała powieść ją ku tronowi królewskiemu. Tamtego dnia triumfowała... a dzisiaj opuści zamek sama, bezbronna, nie wiedząc, co robić ani dokąd się udać...

Poniżej schodów czekali Walter i Bérenger, trzymając konie za uzdy i nie spuszczając z niej pytających spojrzeń. Wyraz twarzy Katarzyny nie pozostawiał jednak żadnych złudzeń.

– A więc? – spytał gwałtownie Walter. – Odmawia?

– Tak, Walterze... odmawia. Mówi, że nie ma prawa ułaskawić, kiedy skazuje konetabl. Że pan de Richemont jest jedynym panem swoich żołnierzy i swoich kapitanów. Muszę wrócić do Paryża, prosić konetabla... jeżeli nie jest jeszcze za późno...

– Do kroćset! – rozzłościł się Walter. – To rada szaleńca, a nie normalnego człowieka!

– Nie wracajmy do Paryża, pani Katarzyno! – podchwycił Bérenger. – Moi bracia na pewno uwolnili pana Arnolda! Nie wracaj do Paryża! Po co masz się poniżać, prosić nadaremnie? Wracajmy do domu! Wracajmy do naszych gór, z dala od dworu potrafimy stawić czoło.

Walter patrzył na swego przyjaciela z podziwem.

– Tak jest, jedźmy do was! Co prawda nie znam waszych rodzinnych stron, ale bardzo chciałbym je poznać. Coś mi mówi, że tam będę szczęśliwy. Źleśmy zrobili, przyjeżdżając do Chinon.

To była prawda i Katarzyna wyrzucała sobie, że nie posłuchała Tristana Eremity, który radził jej udać się do Tours i tam czekać na uroczystość zaślubin oraz przybycie króla z Chinon. Ona jednak chciała go natychmiast zobaczyć. A teraz wszystko przepadło...

– Wracamy, pani Katarzyno? – spytał Bérenger. – Słońce jest już nisko, a ty potrzebujesz odpoczynku.

– Jeszcze chwilę... Chciałabym tam wejść na minutę... Wskazała na małą, przyciśniętą do potężnej wieży Coudray kapliczkę Świętego Marcina, gdzie często chodziła na mszę i modliła się, kiedy zamieszkiwała w zamku po pokonaniu szambelana La Tremoille. Lubiła przychodzić do tego zacisznego sanktuarium, w którym również modliła się Joanna d’Arc, jak to tylko ona potrafiła; dla Joanny modlitwa była źródłem energii i wiary, najlepszym lekarstwem przeciwko zniechęceniu i boleści. Pogrążona w rozpaczy Katarzyna pomyślała, że może Bóg zechce ją wysłuchać, jeśli zwróci się do niego w miejscu, w którym ta, którą zesłał na ziemię, modliła się do niego.

Wewnątrz panował przyjemny półmrok. Zachodzące słońce przedzierało się przez różę na portalu i kładło się na sklepieniu, na małym, kamiennym ołtarzu i złoconym tryptyku. Lecz dzisiaj piękno tego miejsca, działające zazwyczaj jak balsam na Katarzynę, było jakby bezsilne i nie mogło uleczyć serca trawionego przez zgryzotę. Tyle nadziei pokładała w królu, który dotąd zawsze okazywał jej zainteresowanie i dobroć. Król jednak ciągle był obiektem igraszek swoich faworytów. Tym razem chodziło o faworytę, która z pewnością będzie równie groźna, jak jej poprzednicy, Giac i La Tremoille.

Przybywając do zamku myślała, że uda się do kapliczki po audiencji u króla, by złożyć podziękowanie... tymczasem wchodziła doń zrozpaczona, nie wiedząc, co czynić – czy wracać do Paryża, czy do Owernii... Nie miała siły na dalsze prośby, dalsze upokorzenia... Klęcząc pod kolumną, przytknąwszy czoło do stołu komunijnego, płakała w złączone dłonie, ślepa i głucha na to, co się wokół dzieje, kiedy jej ramienia dotknęła czyjaś dłoń i nieznajomy głos powiedział wyraźnie:

– Dobrze jest się modlić... ale po co tyle płakać?

Katarzyna podniosła się z gwałtownym biciem serca, jak ktoś złapany na gorącym uczynku, i spojrzała na młodzieńca stojącego nie opodal.

Zmienił się od ostatniego ich spotkania cztery lata temu, lecz nie aż tak, żeby nie poznała delfina Ludwika.

Książę musiał mieć teraz czternaście lat. Urósł, lecz nadal był chudy, przedwcześnie zgarbiony, miał silne, kościste ramiona, taką samą jak przedtem żółtawą cerę i czarne, proste włosy. Jedynie rysy jego twarzy wyostrzyły się wokół dużego, agresywnego nosa i czarnych, głęboko osadzonych oczu tryskających inteligencją. Był brzydki, lecz jego brzydota miała w sobie jakąś nieokreśloną moc, a w sylwetce było coś z subtelnej majestatyczności. Książę roztaczał wokół siebie dziwny urok, który brał się być może z jego przenikliwego spojrzenia.

Pomimo mocno sfatygowanego stroju łowieckiego z grubego płótna flandryjskiego po dumnym tonie i władczym wyrazie twarzy można było odgadnąć płynącą w jego żyłach królewską krew.

Katarzyna uczyniła głęboki ukłon, zaskoczona i zażenowana niespodziewanym spotkaniem.

– Powiedz mi, pani, dlaczego płakałaś – nalegał delfin przyglądając się uważnie jej zrozpaczonej twarzy. – Jesteś pani de Montsalvy, czy tak? Byłaś damą dworu królowej, mojej matki?

– Wasza Wysokość poznaje mnie?

– Twoją twarz trudno zapomnieć, pani... Katarzyno, jak mi się zdaje? A kobiety, które mnie otaczają, są w większości głupie lub bezwstydne... albo jedno i drugie. Pani byłaś inna... Nadal jesteś inna.

– Dziękuję ci, panie.

– A teraz mów! Chcę wiedzieć, dlaczego płakałaś?

Trudno było oprzeć się temu rozkazowi, gdyż bez wątpienia był to rozkaz. Katarzyna niechętnie opowiedziała przebieg ostatnich wydarzeń, dostrzegając, jak delfin marszczy brew na wiadomość o zabiciu Legoix, a zwłaszcza o ucieczce Arnolda.

– Ci nasi panowie feudalni nigdy się nie zmienią! – mruknął.

– Dopóki nie zrozumieją, kto jest panem w tym kraju, będą robić, co im się żywnie podoba! Toteż nieposłuszni muszą zginąć!

– Ależ panem jest król, nasz dobroczyńca i nasz ojciec, panie, i nikt nie śmie tego podważać! – zaprotestowała przerażona Katarzyna. A ponieważ nie miała już nic więcej do stracenia, dodała:

– Dlaczego tak się dzieje, że manipulują nim ludzie, nie mający do tego prawa?...

– Co chcesz przez to powiedzieć, pani?

– Tylko to, co widziałam na własne oczy i co stało się ze szkodą dla mnie, panie...

I Katarzyna opowiedziała o swoim spotkaniu z Karolem VII i o przerwanej przez piękną nieznajomą imieniem Agnieszka rozmowie. Zaledwie jednak wymówiła to imię, na twarzy rozmówcy pojawił się wyraz gniewu, a jego ręce zacisnęły się na rękawicach do jazdy konnej.

– Ta mała ladacznica! – wrzasnął nie dbając o święty przybytek. Jego okrzyk sprowadził z zakamarków kapliczki poważnego człowieka z czarną brodą, który bez słowa wskazał ręką na ołtarz. Ludwik poczerwieniał, przeżegnał się nabożnie i klęknął na kamiennej posadzce dla odmówienia modlitwy. Po chwili jednak wstał i podszedł do Katarzyny oczekującej w niemym skupieniu.

– Nie powinienem wypowiadać takich słów w kościele... ale fakt pozostaje faktem! Nienawidzę tej osoby, w której zadurzył się ojciec.

– Kim ona jest?

– To córka niejakiego Jana Soreau, koniuszego, pana na Coudan i Saint-Gerant. Jej matka zwie się Katarzyna de Maignelais. Pochodzi z dobrego domu, ale niezbyt świetnego. Przed rokiem ciotka ma, Izabela de Lorraine, odwiedziła nas przed udaniem się do Neapolu, gdzie wzywały ją interesy męża, księcia Rene, trzymanego w paskudnym więzieniu przez Filipa Burgundzkiego. Pannica ta była jedną z jej dwórek. Jak tylko król ją zobaczył, stracił dla niej głowę...

– Panie, nie zapominaj, że mówisz o królu! – przerwał brodacz, Jean Majoris, nauczyciel delfina.

– Sam wiem najlepiej, o kim mówię! – obruszył się delfin. – Mówię tylko jak jest: król szaleje za tą dziewczyną, a na nieszczęście moja pani babka popiera ją i ochrania...

Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

– Kto?... Królowa Yolanda?...

– Nie kto inny w rzeczy samej! Królowa Yolanda chyba także zakochała się w Agnieszce, bo jak można wytłumaczyć fakt, że dziewczyna tak szybko została dwórką mojej matki?

– A więc wszystko skończone – westchnęła Katarzyna.

– Chwileczkę! Nie wszystko skończone! Jak zapewne ci wiadomo, za kilka dni król, królowa i cały dwór udadzą się do Tours, gdzie mają się odbyć moje zaślubiny z księżniczką szkocką. – Wypowiadając te słowa delfin skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. Pomimo to ciągnął dalej: – Datę ślubu ustalono na 2 czerwca.

Małgorzata jest już we Francji od kilku tygodni, gdyż przybyła do La Rochelle pod koniec kwietnia, ale zgotowano jej tak huczne powitanie, że nie może posuwać się zbyt szybko. W tej chwili powinna być w Poitiers... niedaleko stąd!

Tym razem westchnął on. Katarzyna domyślając się, co to mogło oznaczać, szepnęła:

– Wasza Wysokość... zdaje się niezbyt szczęśliwy z tego małżeństwa?

– To małżeństwo jest mi całkiem obojętne. Nigdy nie widziałem Małgorzaty Szkockiej. Lecz złości mnie sama myśl o małżeństwie. Mam wiele lepszych rzeczy do roboty niż zajmowanie się żoną. Ale zostawmy to. Twoja nadzieja, pani, jest właśnie w tym małżeństwie: w dniu zaślubin bądź w katedrze przy trasie orszaku ślubnego. To mnie poprosisz o łaskę dla hrabiego de Montsalvy! W takich okolicznościach król nie będzie mógł mi odmówić! Nawet jeśli Agnieszka będzie temu przeciwna!

Ogarnięta wdzięcznością, Katarzyna zgięła kolano, ujęła dłoń delfina, chcąc złożyć nań pocałunek, lecz on wyrwał rękę, jakby bał się, że zostanie ugryziony.

– Nie dziękuj mi, pani! Nie robię tego dla ciebie ani dla twego postrzelonego męża, który w przyszłości nie powinien opuszczać pól bitewnych... zwłaszcza kiedy ja zostanę królem. Gdyż, daję ci na to moje słowo, potrafię okiełznać swoją szlachtę!

– Dlaczego więc to czynisz, panie? Żeby zrobić na złość tej Agnieszce? – spytała odważnie.

Delfin uśmiechnął się filuternie jak chłopiec, który zamierza spłatać figla dorosłej osobie.

– W rzeczy samej! – odparł wesoło. – Cudownie będzie pokazać publicznie tej aferzystce, że nie ona rządzi królestwem! Lecz to nie jest jedyny powód. Otóż rada, by prosić króla o łaskę, została ci dana przez człowieka, który mi się bardzo podoba. Pan Tristan Eremita to dobry sługa. Jest surowy, twardy i prawy. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, będzie służył mnie... To jemu, twojemu przyjacielowi, pragnę oddać przysługę. Nie chcę, by bezskutecznie wysyłał cię tutaj. Chodźmy, muszę wracać, a ty, pani, musisz opuścić zamek przed podniesieniem mostu zwodzonego.

Ramię w ramię, pani de Montsalvy i delfin Ludwik, wyszli z kaplicy, po czym książę pożegnał się uprzejmie, a Katarzyna wróciła do swego pazia i giermka.

– Kim jest ten podle odziany chłopiec? – spytał Bérenger. – Wydał mi się taki brzydki.

– To twój przyszły władca! Jeśli Bóg pozwoli, pewnego dnia zostanie królem Ludwikiem XI.

– A więc – skomentował Walter – nie da się powiedzieć, że będziemy mieć pięknego króla.

– Nie, lecz zapewne będzie wielkim królem. W każdym razie otrzymam od niego łaskę, której odmówił mi Karol. Ruszajmy do gospody, młodziankowie! Potem wam opowiem, co się zdarzyło.

– Czy wracamy do Montsalvy? – spytał Bérenger z błyskiem nadziei w oku.

– Nie. Ani do Montsalvy, ani do Paryża. Ruszamy do Tours, gdzie będziemy czekać na dzień zaślubin, jak trzeba było zrobić od razu, gdyby mi się tak nie śpieszyło.

Cała trójka opuściła fortecę zbudowaną ongiś przez Plantagenetów i udała się do centrum miasta, Grand-Carroi, gdzie gospoda Pod Krzyżem Wielkiego Świętego Mexme ciągle przyjmowała podróżnych i gdzie królował olbrzymi imć Baranek, a nad nim jego gadatliwa połowica Pernelka, krzątająca się wśród ciżby kelnereczek, kadzi i błyszczących kociołków.

Znad rzeki unosiła się mgła. W blasku zachodzącego słońca lekko zmierzwiona powierzchnia wody przybrała odcień oliwkowy, lecz szczyty wierzb błyszczały jeszcze w słońcu. Dachówki i stare mury miasta rozciągającego się nad rzeką Vienne wyglądały jak wyjęte żywcem ze starego obrazu.

Nagle dwa wielkie łabędzie wypłynęły z gniazda ukrytego wśród szuwarów, sunąc zgodnie w górę rzeki nad samą powierzchnią wody i nie zwracając uwagi na prąd, który na środku rzeki był bardzo silny.

Katarzyna nie mogła oderwać oczu od tego widoku, widząc w nim szczęśliwą wróżbę. Ptaki były dwa, z pewnością para, płynęły razem i dlatego czuły się silniejsze, pozbawione strachu.

Zrozumiała, że powinna wziąć z nich przykład, odnaleźć Arnolda i nie opuszczać go już nigdy, gdziekolwiek by się udał. Tylko pod tym warunkiem staną się niezwyciężeni. Samotność nie była dobra ani dla jednego, ani dla drugiego.