– Więc przemówię do nich! Choć nie mam wielkiej nadziei, że zostanę wysłuchana...

Oparłszy dłonie o parapet otworu strzelniczego, wychyliła się na zewnątrz. Opadający za murami Montsalvy stok tętnił życiem. Rozbójnicy byli zajęci zakładaniem obozowiska. Na skraju lasu wznoszono namioty z tego, co grabieżcom wpadło w rękę. Na oko było widać, że niektóre były z nie wyprawionych, lepkich od brudu kozich skór. Inne z szerokich pasów wyblakłych tkanin i kawałków płótna workowego. Ogniska oświetlały zarośnięte twarze wojaków na czerwono. Niektórzy zajęci byli przygotowaniem wieczerzy. Niechlujni służący obdzierali ze skóry dwie dzikie świnie i kilka baranów. W wielkich kotłach zawieszonych na ustawionych na krzyż pikach gotowała się woda. Z opuszczonej zagrody kilku wytaczało beczkę wina. Co dziwne, rozbójnicy nie podpalili jeszcze żadnego domostwa.

Spojrzenie Katarzyny padło na grupę wojaków stojących nieruchomo po drugiej stronie fosy z głowami uniesionymi w stronę murów. Jeden z nich, z wyglądu najstarszy, wysunął się na czoło i rozpoznawszy kasztelankę, zarechotał urągliwie:

– To tak wygląda twoja gościnność, pani na Montsalvy? Z jakiej to przyczyny zastajemy zamknięte bramy, kiedy ja i moi synowie przybywamy z przyjacielską wizytą?

– Przyjacielska wizyta? Paląc, rabując i zabijając? Nasze bramy otworzyłyby się przed tobą i twymi synami, lecz pozostaną zamknięte przed twymi żołdakami! Odpowiedz: po co przybywasz?

Człowiek znowu zarechotał i Katarzyna pomyślała, że Wilk z Gévaudan zasłużył na swoje przezwisko... chociaż wilki obraziłyby się z powodu takiego porównania. Pomimo zaawansowanego już wieku i lat spędzonych w siodle miał ciągle siłę niedźwiedzia. Wyglądał jednak jak bandyta, a nie jak szlachetnie urodzony pan, którym był w istocie. Spod podniesionej przyłbicy widać było surową twarz, długi, porośnięty rzadką szczeciną podbródek, nadający mu wygląd starego rysia. Oczy bez określonego koloru, osadzone głęboko, nigdy nie mrugające powieki, skóra koloru mętnego wina, pokryta skorupą brudu i fioletowe, obwisłe wargi, które rozszerzając się w obleśnym uśmiechu, ukazywały komplet sczerniałych kłów z trudem udających zęby.

Mąż ten był odrażająco paskudny i niezwykle brudny, lecz spod jego krótkiego, postrzępionego i wytłuszczonego płaszcza prześwitywała lśniąca zbroja.

Za nim stało trzech jeźdźców: byli to jego dwaj synowie i bękart. Synowie Jehan i Franciszek byli podobni do starego jak dwie krople brudnej wody: ta sama siła, ten sam wygląd podstępnego wilka, tylko ich oczy błyszczały jak rozżarzone węgle, a mięsiste usta miały kolor świeżej krwi. Co do bękarta Gonneta, owocu gwałtu na zakonnicy, młodej i cichej dziewczynie wziętej siłą pośród pożogi klasztoru i porwanej do baranowskiej wieży, by służyć rozkoszy właściciela i wydać owoc przed śmiercią, odcinał się on wyraźnie od swoich braci przyrodnich. Był od nich szczuplejszy, miał jasne włosy, lecz w jego delikatnych rysach drzemała przebiegłość, a jasne oczy były jak nieprzenikniona głębia trzęsawisk o zdradliwych błotach. Miał odkrytą głowę i jego płowe włosy rozwiewał wieczorny wiatr. Nie będąc rycerzem, nie nosił szpady, lecz z łęku siodła zwisał topór drwali wraz ze... świeżo odciętą ludzką głową...

Katarzyna odwróciła wzrok, bojąc się, że ją rozpozna...

Nie słysząc odpowiedzi, powtórzyła swe pytanie ostrzej:

– Czekam! Czego tu szukacie?

Stary zarechotał, wytarł wilgotny nos o rękawicę, odcharknął i splunął.

– Szukamy przejścia, paniusiu! Tylko przejścia! Jesteś przecież strażniczką drogi do Entraygues i do Conques! Wędrowcy przejeżdżając przez Montsalvy płacą myto. Czy możesz więc nam odmówić?

– Rzeczywiście, podróżnicy przejeżdżają tędy w dzień, lecz nigdy w nocy! Nigdy też żaden oddział zbrojny nie dostał pozwolenia, by przejechać przez nasze miasto! Jeśli chcecie udać się do Conques, musicie jechać dolinami!

– Chcesz, żeby nasze konie poskręcały karki? Nic z tego! Wolimy przejechać przez Montsalvy!

– Tylko przejechać? Czyżby? – rzucił przeor.

– No... może trochę się zatrzymać. Zjeść, odpocząć... Chyba możecie przyjąć chrześcijan?

– Chrześcijanie nie przybywają z takimi bagażami! – krzyknęła kasztelanka wskazując palcem na ohydne trofeum Gonneta. – Wracajcie tam, skąd przybywacie! Choć... obawiam się, że nie zostawiliście po sobie już nic do spalenia ani do złupienia!

– Rzeczywiście – przyznał stary swoim bezbarwnym głosem. – A więc to takie przyjęcie nam zgotowałaś, pani? Twój małżonek zgotował nam lepsze jeszcze nie tak dawno temu!

– Wasze przybycie oznacza, że źle zrobił! Odejdźcie stąd! Montsalvy nie otwiera swych bram, kiedy jego pan jest nieobecny! Zresztą, sami o tym dobrze wiecie, gdyż w przeciwnym wypadku nie ośmielilibyście się tu przyjść!

Pod krzaczastymi brwiami Béraulta zapłonął błysk radości.

– Oczywiście, że wiedzieliśmy! Wiemy też, że w waszych murach są sami mnisi, starcy i dzieci! Potrzebujecie więc mężczyzn i dlatego przybyłem, by zapewnić wam moją ochronę!

Wokół Katarzyny zawrzało. Mieszkańcy Montsalvy przysłuchujący się dotąd w ciszy wymianie zdań postanowili pokazać kły.

– Spójrz w lustro, Bérault! – wrzasnęła gruba jejmość, imieniem Gauberta. – Bierzesz siebie za jakiegoś młodzika! Mamy tu młodszych i waleczniejszych! A co do twojej ochrony, to możesz ją sobie...

To, co w przekonaniu Gauberty miał sobie zrobić z proponowaną przez siebie ochroną, wywołało uśmiech Katarzyny i wycie radości zgromadzonych. Na głowę Wilka z Gévaudan posypały się drwiny i lawina przekleństw, które bogobojny przeor na próżno starał się powstrzymać. Mieszkańcy Montsalvy nienawidzili Wilka z Gévaudan i panicznie się go bali, a obcięta głowa, z której ciągle ciekła krew spływając po nogach konia Gonneta, jeszcze bardziej podniecała ich gniew.

Ich pięści zacisnęły się, a w stronę nieruchomych jeźdźców posypały się pierwsze kamienie. Jeden z nich, ciśnięty wprawną ręką, trafił Jehana, który szpetnie zaklął.

Stary Bérault uniósł się w strzemionach i wściekły ze złości zagrzmiał:

– Wejdę i tak, bando graniasta, i wszystkich was pozarzynam jak świnie! Chcę tego miasta i będę je mieć razem z tobą, burgundzka wywłoko! Kiedy ten zarozumiały osioł Arnold wróci ze swych wojennych galopad, zastanie zamkniętą bramę, swoich ludzi pod moim butem, a swoją żonę w moim łóżku! Chyba że sam będę miał jej dosyć, wtedy moi ludzie pobaraszkują z nią do woli! Pytasz, po co przybywam, Katarzyno? Powiem ci: po twoje złoto i po ciebie!

Katarzyna ruchem dłoni nakazała ciszę groźnie pomrukującemu tłumowi cisnącemu się wokół. Obelgi rozbójnika nie docierały do niej.

– Po moje złoto, powiadasz? Jakie złoto?

– No, no, pięknisiu, nie udawaj niewiniątka! Nie trzeba było urządzać tak bogatego święta z okazji urodzin córki Izabeli! Oczywiście, przyjęcie starej królowej i konetabla było wspaniałe... i pozwoliło nam ocenić bogactwo twego zamku i tego, co jest w środku. Co za piękny widok, te wszystkie jedwabie, te dywany, ta złota i srebrna zastawa! Do diaska! Chcę swojej części!

– Jakim prawem?

– Prawem silniejszego, do kaduka! Gdybyś widziała, w jakim stanie jest moja wieża w Apchier, sama byś się przekonała, że potrzebuje odnowy! Jednak najbardziej doskwiera mi brak wielkiego, wygodnego łoża z piękną blondynką w środku, żeby mnie grzała! A co do moich ludzi, to czekając na swą kolej, zadowolą się tymi gdaczącymi wokół ciebie kokoszami...

Ludzie z Montsalvy nie mogli dłużej tego słuchać. Ich cierpliwość się wyczerpała. Zanim Katarzyna zdążyła odpowiedzieć, dwóch stojących przy niej łuczników napięło łuki, by zamknąć usta bandycie, lecz przeor Bernard, szybki jak błyskawica, stanął przed nimi ze skrzyżowanymi ramionami. Przeczuwał bowiem, że za wszelką cenę należało uniknąć czynów nieodwracalnych i że śmierć starego Béraulta niczego nie rozwiąże.

– Nie strzelajcie! – krzyknął. – Jeszcze nie czas na atak! Zachowajcie zimną krew, gdyż ten człowiek właśnie do tego zmierza, byście ją stracili. A ty, Béraulcie z Apchier, przestań obrażać pana Boga i ludzi! Wszyscy wiedzą, że ta ziemia należy do Kościoła, będąc jednocześnie hrabiowskim lennem. Jest także miejscem azylu. Kto ją atakuje, napada na samego Pana Boga, który jest tu panem.

– Mam jeszcze dość życia przed sobą, mnichu, żeby układać się z Bogiem! Kiedy ta ziemia będzie już moja, zrobię mu piękny prezent ze złota, które tu zdobędę. Mój spowiednik jest bardzo wyrozumiałym człekiem: zada mi trzy Pater Noster, trzy Ave Maria i sześć mszy, a dostanę rozgrzeszenie i będę niewinny jak baranek, nawet gdybym wyciął w pień całe to gniazdo szczurów!

– Powiedziano ci już, że nie ma tu żadnego złota! Pan Arnold zabrał je ze sobą!

– Zadowolę się meblami i zastawą! – obstawał przy swoim Apchier. – Poza tym idzie wiosna, a wraz z nią zastępy handlarzy ruszą na targi na południu, gromady pielgrzymów do Conques i miejsc świętych w Hiszpanii. Wszyscy oni płacą tu myto, a to rzecz bardzo popłatna, czyż nie, święty człeku? Rozumiesz teraz?

Tak, przeor zrozumiał, a Katarzyna wraz z nim. Bandyta nie przybył, by palić, łupić i uciec ze zdobyczą: przybył, by się zadomowić, by pobierać okup od wędrowców, którzy ciągnąc na południe musieli przechodzić przez Montsalvy!

Katarzyna w przypływie gniewu rzuciła się w stronę Apchiera i krzyknęła:

– Zapominasz zbóju o jednym: on jest panem tej ziemi! Nawet jeśli uda ci się nas pokonać i zająć miasto, co nie będzie się podobało Panu Bogu, pamiętaj, że prędzej czy później Arnold de Montsalvy wróci i wtedy nie umkniesz przed zemstą! Nie zapominaj, że król kocha go i że konetabl jest także naszym przyjacielem!

– Być może... Jeśli wróci!... Lecz właśnie coś mi się widzi... że nie wróci!

Więc lepiej, byśmy się od razu dogadali!

– Nie wróci?... – z piersi Katarzyny wyrwał się zduszony krzyk.

– Uspokój się! – szepnął jej do ucha przeor, ściskając ją za ramię. – Nie pokazuj, że przejmujesz się jego słowami. Bandyta chce cię wyprowadzić z równowagi, żebyś popełniła jakieś głupstwo. Zresztą posłuchaj... Nie możemy dalej pertraktować.

W istocie, wzdłuż murów rozpętała się prawdziwa burza okrzyków wojennych, którym towarzyszył grad kamieni, przed którymi czterej jeźdźcy musieli umknąć. Do tego wszystkiego zaczął padać drobny, lodowaty deszcz. Napastnicy jak niepyszni oddalili się do swojego obozowiska, trzej młodzi jakby nie zwracając uwagi na pociski, tylko stary Bérault oglądał się, raz po raz grożąc miastu zaciśniętą pięścią.

Katarzyna zeszła z muru i spojrzała na otaczających ją ludzi. W świetle łuczyw ich twarze były czerwone i gniewne, a ze wszystkich ust dobywał się zgodny okrzyk:

– Nie poddamy się, Katarzyno! Nie obawiaj się: mury wytrzymają, a my mamy dość siły! Stary rozbójnik wkrótce pożałuje, że tu przybył! Nie oddamy łatwo naszego miasta!

Kasztelanka spontanicznie ściskała wyciągnięte do niej ręce, kiedy nagle handlarka płócien, zwalista Gauberta, spytała:

– Co miał na myśli stary Bérault mówiąc, że pan Arnold nie wróci? Nastąpiła cisza. Gauberta wypowiedziała bowiem głośno to, o czym skrycie myślała również Katarzyna. Przeor postanowił jednak uciąć rozmowę, gdyż strach w oczach kasztelanki był aż nadto widoczny.

– Nie obawiajcie się, to tylko gadanina starego, mająca na celu osłabienie naszej odwagi.

Katarzyna przetarła drżącą dłonią wilgotne czoło.

– Gdyby ciebie tu nie było, mój ojcze, chyba popełniłabym szaleństwo i ruszyłabym do ataku! A to ostatnia rzecz, jaką należy uczynić... Sądzę, że powinniśmy się naradzić, co czynić. Oblężenie będzie trudne i potrzebuję dobrych rad każdego z was.

Powoli mury opustoszały. Z wyjątkiem strażników czuwających nad bezpieczeństwem przez całą noc, wszyscy wrócili do siebie, by ocenić stan zapasów i prosić Boga o uratowanie miasta i jego mieszkańców przed krwiożerczością Wilków z Gévaudan. Jedynie starszyzna udała się do zamku na naradę.

Tak jak co miesiąc, wszyscy zgromadzili się w wielkiej komnacie, zawieszonej arrasami i kilimami z Aubusson, obiektami pożądania apchierowców, wokół tronu, na którym jeszcze nie tak dawno zasiadał Arnold de Montsalvy w żupanie z czarnego zamszu i złotym łańcuchu na szyi, witając zebranych dowcipem lub połajanką, w zależności od okoliczności i nastroju. Z reguły narady odbywały się przed południem wokół jasnego ognia na kominku, a pan Arnold zawsze kazał podawać dzbany z ziołowym winem, żeby wychodząc z zamku jego poddani mieli zapał do pracy.

Tego wieczoru było jednak inaczej. Co prawda, płonął jak zwykle ogień na wielkim kominku, lecz tym razem złowieszcze cienie wypełniały komnatę, snując się aż pod wysokim sklepieniem, pod którym zawieszone były rzędy kolorowych chorągwi.