To ja wyjeżdżam, Katarzyno. Nie potrafiłbym dotrzymać danego ci słowa. Przebacz mil Dom należy do ciebie. Wrócę na zaślubiny. I chociaż raz, moja miłości, pozwól mi wyznać, że cię kocham...
Wzruszona Katarzyna czytała list dwa, trzy razy. Wreszcie złożyła go i dokończyła śniadanie. W tym czasie imć Rigoberta krzątała się po kuchni, turkocząc rąbkami białego czepka jak mewa skrzydłami i przygotowując się do wyjścia na targ po zakupy.
Po jej wyjściu Katarzyna przeczytała list raz jeszcze, a następnie, po krótkiej chwili wahania, podeszła do kominka i wrzuciła go do ognia...
Pergamin poczerniał, skręcił się i spalił, wydzielając woń spalonej skóry.
Wkrótce nie pozostało nic prócz kupki popiołu na największym polanie.
Wtedy odwróciła się i wolnym krokiem ruszyła w stronę ławki w ogrodzie, na którą Jakub już miał nie wrócić i gdzie od tej pory sama miała czekać nadejścia nocy. Tylko nie wiedzieć dlaczego nagle zachciało jej się płakać.
W miarę jak zbliżał się dzień królewskich zaślubin, miasto pęczniało niczym rzeka po burzy. Powodem tego było opóźnienie uroczystości, gdyż ci, którzy przybyli na 2 czerwca, zostali, a ci, którzy nie mogli zjawić się w tym czasie, przybywali teraz tłumnie, korzystając z okazji.
Trzeszczące w szwach gospody starały się jednak nie odprawiać nikogo z kwitkiem. Lokowano gości, gdzie się dało, po strychach i stodołach. W klasztorach i domach prywatnych także pełno było przyjezdnych. Przybywali dumnie kupcy drogą rzeczną i lądową, a także szlachta z Andegawenii i Turenii. Wokół miasta, na łąkach, wyrastały jak grzyby po deszczu wielkie, wiejskie namioty – purpurowe, szafranowe czy czarne, w gęstwinie różnobarwnych proporców.
Do miasta ściągnęli też kuglarze z tresowanymi niedźwiedziami czy psami, żonglerzy potrafiący wypuszczać w niebo kolorowe ognie. Lokowali się tam, gdzie tylko się dało, na polach czy pod dachami hal.
W portowych tawernach zaroiło się od dziewek swawolnych. Można je było zobaczyć o zachodzie słońca, jak w zwiewnych sukienkach opierały się o drzwi, ukazując swe wdzięki przechodzącym mężczyznom. Ich przenikliwe głosy wypełniały ulicę ku świętemu oburzeniu imć Rigoberty.
Wreszcie... nadciągali chorzy. Po królestwie rozniosła się bowiem wieść, że król po ceremonii ślubnej uda się do opactwa Świętego Marcina, by tam dotknąć zołzowatych. Namaszczenie monarchy w czasie koronacji nadawało mu cudowną moc: moc uzdrawiania chorych na skrofuły, których dotykał mówiąc: „Dotyka cię król Francji, wyzdrowiejesz z woli Boga”. Wieść ta obiegła kraj z prędkością błyskawicy, zdarzało się to bowiem niezwykle rzadko.
Nadciągali ze wszech stron; nie tylko zołzowaci, ale i ślepi, kulawi, świerzbowaci oraz cała ta straszliwa sfora ludzka w plugawych sukmanach opanowała miasto.
Tymczasem Tours ustroiło się w girlandy i wspaniale ukwiecono estrady na żywe obrazy, bez których nie obyłoby się żadne wielkie święto. Wszystkie te przygotowania przypominały jakiś obłędny taniec szkieletów, gdzie najgorsza nędza sąsiaduje z bogactwem i zbytkiem.
Katarzyna prawie nie wychodziła, jedynie o świcie udawała się w towarzystwie Rigoberty do pobliskiej kaplicy jakobinów. Czuła się odrzucona przez dwór, i co rana biegła do okna, wypatrując chorągwi królowej Yolandy, swojej obrończyni. Zamknięta w czterech ścianach, w towarzystwie starej kobiety, czuła się bardziej odsunięta od życia i samotna niż w klasztorze. Wydawało się, że czas stanął w miejscu...
Lecz nagle, dwa dni przed uroczystościami, sprawy ruszyły z miejsca.
Powrócił Jakub na czele grupy obładowanej wonnymi pakunkami; były w nich przyprawy niezbędne do przygotowania potraw godnych tak wielkiego święta. Równocześnie przybyły barki naładowane dziczyzną i węgorzami z lasów i stawów Sologne.
Jakub uśmiechnął się i pocałował ją, lecz usta, które dotknęły jej policzka, były zimne, a uśmiech był smutniejszy niż łzy. Wraz z Jakubem powrócili Bérenger i Walter. Obydwaj mieli radosne miny i błyszczące oczy, co wyjaśniło się natychmiast, gdyż paź z gwałtownością właściwą swojemu wiekowi zeskoczył z konia, podbiegł do niej i potrącając Jakuba krzyknął:
– Pani Katarzyno! Przywozimy dobre nowiny! Montsalvy wolne! Bérault d’Apchier i jego banda zostali wygnani!
Kasztelanka krzyknęła z radości i chwyciła młodzieńca za ramiona.
– Naprawdę? Mój Boże! Wprost trudno w to uwierzyć! W jaki sposób się o tym dowiedziałeś?
Zasypując pazia pytaniami potrząsała nim jak osiką. Jakub postanowił wkroczyć do akcji.
– Chwileczkę! – rzucił surowo. – To nie takie proste, a ty, paziu, popełniasz błąd, przedstawiając sprawy w ten sposób. Istotnie, Montsalvy jest wolne, lecz rzeczy nie mają się tak dobrze, jak próbujesz je przedstawić swej pani!
– Na miłość boską, przestańcie się spierać! Powiedz, Bérenger, skąd masz wiadomości?
Jakub, nie dając paziowi dojść do słowa, wyjaśnił:
– Trzy dni temu przybył do Bourges, do domu mego teścia, posłaniec z Burgundii, a wysłała go hrabina Ermengarda de Châteauvillain z listem, który ci przynoszę.
– Nie bardzo rozumiem, Jakubie. Jakim to sposobem posłaniec Ermengardy mógł przybyć z Montsalvy?
– To proste. Hrabina wysłała posłańca do Montsalvy. Nie zastał cię, a przeor Bernard i brat twego pazia, pan de Roquemaurel, powiadomił go, że powinnaś teraz przebywać w Tours.
Katarzyna machinalnie wzięła list z rąk Jakuba, lecz nie śpieszyła się, by go przeczytać. Zaniepokoiły ją ostatnie słowa Jakuba.
– Przeor Bernard, powiadasz, i pan de Roquemaurel? W takim razie – gdzie jest Arnold?
– Tego nie wiadomo – odparł cicho Bérenger. – Mam jeszcze drugi list dla ciebie, pani. Od przeora Bernarda. Przeczytaliśmy go i...
– Ależ, trzymaj język za zębami, Bérenger! – przerwał Jakub.
– Oto ten list. Otworzyłem go z obawy, czy nie zawiera jakich złych wiadomości... Pozwól, bym ci go przeczytał.
Do naszej ukochanej córki w Jezusie Chrystusie, Katarzyny, hrabiny de Montsalvy. Rycerze, którzy wyruszyli na Paryż z twoim mężem a naszym przyjacielem, dzięki boskiej pomocy powrócili na czas, by uwolnić nasze ukochane miasto będące u kresu sit i gotowe się poddać. Bérault d’Apchier wraz z synami i całą swoją czeredą odjechał do Gévaudan, a my mogliśmy z odnalezionymi braćmi podziękować Panu Bogu, że powiodła się twoja misja pomocy. Lecz nie zaśpiewaliśmy Te Deum, gdyż pan Arnold nie powrócił wraz z nimi.
Pan de Roquemaurel opowiedział nam, co się zdarzyło w Paryżu i jak ruszył na poszukiwanie pana Arnolda i jego niebezpiecznego kompana i że nie udało mu się natrafić na jego ślad. Jeszcze zanim dotarł do Orleanu, spotkał po drodze pana de Rostrenena, wysłannika konetabla, i jego oddział powracający z pustymi rękami. Rozpytywał ludzi po drodze, lecz nie było żadnego śladu. Opinia ogólna jest taka, że może po ucieczce z Bastylii pan Arnold nie ruszył prosto do Owernii, do swoich. Może postanowił się ukryć, czekając, aż przestanie się go szukać. Sądzę więc, moja córko, że przyjdzie ci uzbroić się w cierpliwość aż do dnia, w którym twój mąż uzna, że może wrócić do ciebie, nie narażając nikogo na niebezpieczeństwo. A ja modlę się z całej duszy, żeby tak było...
– Widzisz sama? – krzyknął Jakub kończąc czytanie. W istocie byłoby to logiczne: człowiek uciekający przed pościgiem nie udaje się tam, gdzie będą go szukać przede wszystkim, to znaczy do domu.
Katarzyna potrząsnęła jednak smutno głową.
– Nie, Jakubie! Twoje rozumowanie byłoby słuszne, gdybyśmy mieszkali w jakim łatwo dostępnym zamku, w jakiej dolinie niedaleko Paryża. Lecz Arnold wie, że nigdzie lepiej nie można się ukryć niż w naszych górach. Król i konetabl wahaliby się, wierzaj mi, zanim wysłaliby swoich rycerzy na niebezpieczne ścieżki wiodące wśród naszych wulkanów i nad naszymi przepaściami. Na dodatek Arnold zna wiele kryjówek niedaleko Montsalvy, a nasi poddani oddaliby za niego życie, począwszy od przeora...
– A jednak przeor sam ci pisze...
– Sam nie wierzy w ani jedno własne słowo! Usiłuje tylko podtrzymać mnie na duchu, lecz zna Arnolda równie dobrze jak ja. Jestem przekonana, że w głębi serca... uważa go za zmarłego...
– Ależ to istne szaleństwo, pani Katarzyno!
– A czy zapomniałeś o jego niebezpiecznym towarzyszu, Gonnecie? Czy zapomniałeś, że jego zadaniem było zabić Arnolda? Nie obawiaj się: ten diabeł spełnił swoje zadanie. Zabił skazańca, a teraz uda się do króla, by żądać wydania mu jego dóbr i ziemi, własności moich dzieci!...
Katarzyna płakała ukrywszy twarz w dłoniach. Trzej mężczyźni stali nieruchomo, czując się niezręcznie w obliczu jej nieszczęścia. Jakub wycierał chusteczką delikatnie łzy spływające pomiędzy jej palcami.
– Nie stój tutaj, Katarzyno – wyszeptał, zauważywszy ku swemu niezadowoleniu, że subiekci przyglądają się z żywym zaciekawieniem jego poczynaniom. – Pozwól mi zaprowadzić cię do sali... Rigoberto! Pani Rigoberto, proszę tu pozwolić!
Stara ochmistrzyni pojawiła się natychmiast, wycierając ręce w fartuch. W tej samej chwili od strony opactwa Świętego Marcina rozległa się fanfara trąbek, po czym dały się słyszeć wiwaty i tupot setek stóp.
Jakub spojrzał w stronę zamkowych wież, na których zaludniło się od rycerzy o błyszczących w słońcu lancach. Na szczycie jednej z nich łopotała niebiesko-biało-czerwono-złota flaga. Jakub zadrżał.
– Królowa Yolanda! Popatrz, Katarzyno! Królowa nadjeżdża!
Do trąbek dołączyły teraz wszystkie dzwony w mieście, witając królową czworga królestw, władczynię Turenii. Całe Tours rozbrzmiewało owacjami.
Katarzyna spojrzała przez łzy na zamkowe wieże.
– Za późno... Już nic dla mnie nie może zrobić...
– Skąd ta pewność? Płaczesz i rozpaczasz, a przecież nikt ci nie powiedział, że zostałaś wdową... Do diaska! To, że pan de Montsalvy nie wrócił do domu, nie oznacza wcale, że nie żyje! A gdyby nawet tak było? Twoje dzieci, a zwłaszcza twój syn, potrzebują królewskich listów ułaskawiających. Tak więc, jeszcze tego wieczoru udasz się ze mną do zamku. Wiem, w jaki sposób udać się do królowej bez zwracania uwagi... A jutro, nie zwlekając, musisz udać się... do Burgundii!
Wyciągnął rękę do Waltera, wziął list Ermengardy, który Katarzyna upuściła na posadzkę, a który młody giermek podniósł, i wsadził go w dłoń przyjaciółki.
– Zapominasz o drugim liście, Katarzyno. A jest bardzo ważny, gdyż przez niego o mało człowiek nie stracił życia! – I przy pomocy Rigoberty posadził ją na wyścielanej poduszkami ławie w pobliżu kominka.
– Czytaj! Ten list także zawiera złą nowinę...
– Ermengarda! Mój boże!... Nie jest chora?...
– Nie, nie o nią chodzi... lecz o twoją matkę...
Katarzyna pośpiesznie rozwinęła cienki zwój papieru, na którym natychmiast rozpoznała zamaszyste pismo swojej starej przyjaciółki i jej wielce fantazyjną ortografię. Jak iście wielka pani, hrabina pogardzała subtelnościami gryzipiórków. Jednak to, o czym pisała, było zadziwiające. Ermengarda donosiła, że jej matka pokłóciła się z wujem Mateuszem. Dijoński handlarz materiałami poczuł na stare lata wolę bożą, a to za sprawą niejakiej Amandyny La Verne, wielce apetycznej, lecz niezbyt bogatej handlarki strojami, z której zrobił swoją kochankę i sprowadził do swego domu. Wkrótce zamieszkiwanie pod jednym dachem stało się dla Jaquette Legoix niemożliwe i matka Katarzyny opuściła dom, w którym czuła się teraz obco.
Jej marzeniem byłoby zamieszkać wraz z tobą, Katarzyno, i opiekować się wnukami. Lecz droga z Lyonu do waszych gór daleka, a jej zdrowie nie pozwala na tak długą podróż. Przyjęła więc gościnę u mnie. Dałam jej twój pokój i wieczorami przesiadujemy razem, rozprawiając o tobie, o dzieciach i twoim niemożliwym małżonku. Twoja matka to złoty człowiek... Lecz na zapusty przeziębiła się i od tej pory czuje się coraz gorzej. Boję się, bo z dnia na dzień traci siły. Ty jesteś młoda i nie boisz się trudów podróży. Możesz pokonać drogę, której ona już nigdy nie odbędzie. Myślę, że będziesz chciała ją ucałować, przyjedź więc nie tracąc czasu! To ja cię o to proszę, gdyż ona nigdy by się nie ośmieliła, choć tak bardzo cię kocha...
Pergamin wypadł Katarzynie z rąk, zwinął się sam i spadł na posadzkę. Twarz Katarzyny była mokra od łez. Schyliła się, by podnieść list, po czym z trudem, lecz zdecydowanie powiedziała:
– Masz rację, Jakubie... Jutro muszę ruszyć w drogę... Moja biedna matka... Myślałam, że jest szczęśliwa... lecz zaniedbałam ją... Żeby tylko nie było za późno...
– Pomogę ci w przygotowaniach, lecz pamiętaj, że dziś wieczorem idziemy do zamku!
Po zapadnięciu zmroku Katarzyna i Jakub Serce ruszyli pod górę prowadzącą do zamku. Kiedy tylko Jakub pokazał strażnikom szeroki medal noszony na szyi, otwarto przed nimi bramę. Po przejściu przez zaludniony dziedziniec dotarli do małych czerwonych drzwi, przez które weszli na wąskie, kręte schody, słabo oświetlone z rzadka rozmieszczonymi łuczywami. Wreszcie dotarli do małej kaplicy obitej fioletowym aksamitem, zdobionym złotymi frędzlami.
"Katarzyna Tom 6" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 6". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 6" друзьям в соцсетях.