Tymczasem ponad dziesięciu jeźdźców rzuciło się do rzeki, ściskając lejce koni. Paź i giermek wyciągnęli broń, chcąc się nią posłużyć, ale na próżno. W okamgnieniu trójka jeźdźców została zrzucona na piasek i związana w kij ze zręcznością zdradzającą długą praktykę napastników, a dwaj z nich chwycili konie za uzdę. Bérenger, zdzielony w głowę, stracił przytomność.

– Niezgorsza zdobycz! – cmoknął z zadowoleniem jeden z napastników przyjrzawszy się pokonanym. – Piękne konie i, jak mi się widzi, ludzie bogaci!

Pewnie kupcy!

– Kupcy! Dobre sobie! – wrzasnął Walter broniący się jak lew.

– Czy my wyglądamy na kupców, kanalio? Jesteśmy szlachcicami, a nasz towarzysz...

Przerwał, widząc, że wyglądający na herszta przyklęknął obok leżącej bez czucia Katarzyny i zerwawszy brutalnie z jej głowy zasłonę, cmokał obleśnie na widok, jaki się ukazał jego oczom.

– No! No! No! A to ci dopiero... miła niespodzianka!...

Aby się upewnić, wyjął sztylet zza pasa i jednym ruchem rozciął sznurówki ściskające żupan kobiety. Spod strzępów rozerwanego materiału wyłoniły się paski płótna, którymi bandażowała zawsze piersi, przebierając się za mężczyznę. Ostrze sztyletu rozcięło i tę przeszkodę, i oczom złoczyńców ukazały się jawne dowody kobiecości więźnia.

Herszt gwizdnął z podziwem.

– Bardzo... bardzo miła niespodzianka! Dokończmy tedy obierać tak apetyczne jabłuszko. Toż to najprawdziwsza kobieta! A na dodatek jedna z najbardziej udanych, jaką widziałem w swoim nędznym życiu!

– Bando dzikusów! – krzyczał Walter na wpół uduszony pętami.

– To nie kobieta, to dama, zgrajo padalców! Wielka dama i jeśli ją tkniecie...

– Uciszcie mi tego zasrańca! – przerwał ze zniecierpliwieniem herszt zbójów. – Przez niego nie mogę się skupić... Powiedzcie no, chłopcy, jeśli mnie pamięć nie myli, nikt nam dotąd nie zabraniał brać wielkich dam, nieprawdaż, moje wy mordy kochane? Dalejże pięknisiu obudź no się!

Kiedy jeden ze zbójów żelazną rękawicą „uciszał” Waltera, inny chlusnął w twarz Katarzyny cały hełm wody. Podskoczyła, otwarła oczy i czując szorstkie ręce miętoszące jej piersi, zasyczała jak rozwścieczona kotka Odepchnąwszy z całych swych sił zbója, który upadł zarywszy nosem w piach, stanęła na nogi i wyrwawszy sztylet zza paska, uniosła go ostrzem do przodu.

– Bando zbirów! Rozpłatam brzuch pierwszemu, który się zbliży!

Potężny wybuch śmiechu powitał jej groźbę. Pchnięty przez Katarzynę herszt podniósł się, wycierając w skórzany rękaw twarz czarną od kurzu i sadzy.

– A to mi krewka tygrysica! Dobra! Porozmawiamy tylko dlatego że podobno jesteś „wielką damą”, ale nie wyobrażaj sobie, że twoje wrzeciono przeszkodzi nam zrobić z tobą to, na co mamy ochotę! Kim jesteś i skąd przybywasz?

Z Tours, kanalio! Jestem damą dworu królowej!

– Słuchaj, Kulawcze! – rzekł jeden z kamratów. – To mi wygląda poważnie! Może lepiej zaprowadzić ich do kapitana?

– Kiedy będę potrzebował twojego zdania, to cię o to poproszę! – warknął tamten i spytał: – A jak się nazywasz, piękna pani?

– Jestem hrabina de Montsalvy, a mój mąż jest królewskim kapitanem! Kulawiec umilkł, przez chwilę drapał się po zmierzwionej szczecinie po czym włożywszy hełm powiedział:

– Zgoda! Zaprowadzić ich do kapitana Błyskawicy! Wolę uniknąć kłopotów. Ale wiedz, pięknisiu, że jego nie oszukasz, gdyż on zna panie z dworu! A ty, Cornisse, przywiąż tych dwóch młodzików do koni, a damie zwiąż ręce i zaprowadź ich do miasta. Ja umywam ręce.

Całe miasto było ogarnięte płomieniami, strzechy paliły się jak pochodnie, płonął nawet stos gnoju, wydzielając odór niemożliwy do zniesienia. Wszędzie leżały trupy. Kobiety z zarzuconymi na głowę spódnicami dogorywały w kałużach krwi i nieczystości, mężczyźni leżeli pokotem z rozpłatanymi brzuchami, a na szyldach dyndali wisielcy o fioletowych twarzach.

Główna ulica zamieniona została w cmentarzysko. Przywiązani do drzew mężczyźni dogorywali najeżeni strzałami. Pod drzwiami stodoły, do których przybito wieśniaka z rozkrzyżowanymi ramionami, jakiś zbój gwałcił młodą kobietę, która wyła jak opętana, podczas gdy jego kompan tłukł po głowach dwoje dzieci uczepionych matczynej spódnicy.

Zbój poprowadził swych podopiecznych w stronę kościoła. Jego drzwi wisiały wyrwane z zawiasów, a z oświetlonego wnętrza dobywały się ryki i odgłosy zwierząt. W środku tłoczyły się krowy, woły, cielęta, barany, kozy, które spisywał zbój w zbroi nałożonej na suknię mnicha. W nawach piętrzyły się zapasy złupione ze spalonych domostw.

Przed ołtarzem trzy zupełnie nagie dziewczyny tańczyły pod groźbą szpad dwunastki żołdaków, z uciechy głośno rechoczących i ostrzami szpad odrzucających włosy, którymi biedaczki starały się osłonić swą nagość.

Cornisse, ogarnąwszy wzrokiem to wszystko, zatrzymał wzrok na mnichu spisującym bydło.

– Hej, skrybo! Czy wiesz, gdzie jest kapitan?

Skryba nie podnosząc oczu znad wielkiej księgi wskazał wyjście z kościoła.

Cornisse pociągnął za sznur, którym przywiązana była do niego Katarzyna. Ta zatopiła w bezbarwnym spojrzeniu zbója oczy pełne oburzenia i gniewu.

– Przeklęci! Będziecie wszyscy przeklęci! Jeśli ludzie was nie ukarzą, ukarze was Pan Bóg! Zgnijecie w więzieniach i na szubienicach, a potem będziecie smażyć się w piekle po wsze czasy!

Ku jej wielkiemu zdziwieniu zbój przeżegnał się trwożnie, po czym kazał jej zamilknąć, jeśli nie chce być zakneblowana.

Odwróciwszy się od niego z pogardą, wyszła pierwsza ze sprofanowanego kościoła z dumnie podniesioną głową. W tej chwili niebo nad miasteczkiem przeszyła potężna błyskawica i burza rozpoczęła się na dobre. Apokaliptycznym pomrukom piorunów towarzyszyły strumienie wody lejące się z nieba, które w mig zgasiły płomienie, zamieniając je w dymiące snopy strzelające iskrami.

Cornisse łypnął na swego więźnia z przerażeniem i skierował w jej stronę dwa zagięte palce.

– Czarownica!... Jesteś czarownicą! Pomiotem diabelskim! Jesteś damą czy nie, powiem naszemu kapitanowi, żeby kazał spalić cię na stosie.

Katarzyna roześmiała mu się w nos nerwowo.

– Czarownica? Dlatego że wybuchła burza? To Pan Bóg się na was rozgniewał, pomiotła szatańskie! To on potwierdził moje słowa, a nie diabeł, wasz pan!

Zamiast odpowiedzi, Cornisse ruszył biegiem, nie omijając największych kałuży i ciągnąc za sobą Katarzynę. Deszcz smagał jej twarz i piersi, lecz ona nawet tego nie czuła.

Ciągnąc jedno drugiego, dotarli do podcienia jedynego nie zniszczonego domu w okolicy. Zza oświetlonych okien dochodziły okropne wycia. Cornisse jednym kopnięciem otworzył niskie drzwi i wepchnął Katarzynę do środka.

– Kapitanie! – krzyczał od progu. – Przyprowadziłem ci zwierzynę!... Słowa te zagłuszył jednak harmider panujący w środku. Pomieszczenie było obszerne i poczesne w nim miejsce zajmował pokaźny kominek, nad którym stał posąg Matki Boskiej. Wycie dochodziło od strony kominka. Brodaty człowiek w sile wieku przywiązany był do deski położonej na dwóch stołkach i przytrzymywany przez czterech ludzi, a jego nogi aż do kolan znikały w płomieniach. Nieszczęśnik zwijał się z bólu i otwierał olbrzymie usta, z których wydobywał się nie mający końca jęk agonii. Rzeźnicy wyciągali go raz po raz i zadawali ciągle to samo pytanie:

– Gdzie są pieniądze?

Ale człowiek ciągle kręcił głową o tak nabrzmiałych żyłach na skroniach, jakby za chwilę miały pęknąć. I męczarnia zaczynała się od nowa.

Z drugiego końca sali dochodziły jęki i błagania kobiety. Znajdowało się tam wielkie łoże z czerwonymi zasłonami, trzeszczące pod ciężarem dwóch zmagających się ciał. Spod firanki wystawała naga kobieca noga, ramię i głowa z jasnymi, splątanymi lokami. Kobieta zanosiła się od płaczu i jęczała pod ciężarem mężczyzny posiadającej ją z barbarzyńską lubieżnością.

Mężczyzny prawie nie było widać spod żelaznej kolczugi pokrywającej wielkie ciało.

Oniemiała z przerażenia Katarzyna spoglądała raz na męczonego w kominku, raz na gwałconą kobietę, nie mogąc zamknąć oczu ani odwrócić głowy. Niczym w koszmarnym śnie ujrzała, jak pięść zdzieliła kobietę w usta, jak nieszczęsna straciła przytomność, a gwałciciel z krótkim rzężeniem osiągnął szczyt swojej przyjemności... Równocześnie jęki męczonego w kominku ustały, a jego głowa opadła bezwładnie do tyłu. Jeden ze zbójów wyciągnął go z kominka.

– Kapitanie! Kapitanie! Zemdlał!... albo nie żyje... – poprawił się, przyłożywszy ucho do piersi nieruchomego mężczyzny. – Nic tam w środku nie słyszę!...

Odpowiedział mu gniewny pomruk z wnętrza alkowy, a po chwili mężczyzna wstał z chrzęstem metalowej zbroi.

– Zgraja tępaków i idiotów! – usłyszała Katarzyna i zadrżała na dźwięk tego głosu.

Kapitan Błyskawica wyłonił się z ciemności, poprawiając skórzany, haftowany pendent. Miał odkrytą głowę, krótkie, czarne, splątane włosy i ogorzałą twarz wykrzywioną ze złości. Uniósłszy pięść, rzucił się na swych ludzi, żeby ich ukarać.

– Kapitanie! – powtórzył wówczas Cornisse, uprzednio odcharknąwszy dla dodania sobie animuszu. – Przyprowadziłem ci wyborną zwierzynę!

Podniesiona pięść opadła. Mężczyzna wzruszył ramionami pod zbroją i kopnął nieruchome ciało mężczyzny.

– Rzućcie to ścierwo do gnoju... jeśli jeszcze jest! – rozkazał, po czym chwyciwszy świecę ze stołu, ruszył w stronę stojącego nieruchomo przy drzwiach Cornisse’a i jego „zwierzyny”. – Wyborną zwierzynę, powiadasz? No to zobaczmy!

Uniósł świecę w górę. Katarzyna wyprostowała głowę. Jej fiołkowe, pełne oburzenia spojrzenie skrzyżowało się czarnymi oczami Błyskawicy... Świeca wypadła kapitanowi z dłoni i potoczyła się po podłodze...

Katarzyna osunęła się bez czucia na podłogę...

Rozdział trzynasty

PANICZYK

Urwanie chmury! Gniew niebios opadł na grzeszną ziemię długimi, ryczącymi nawałnicami, powalającymi drzewa, łamiącymi gałęzie i podmywającymi ziemię czerwoną od krwi.

Siedząc twarzą w twarz w stodole, do której ją zawlókł, kiedy oprzytomniała, Katarzyna i Arnold patrzyli na siebie jak przeciwnicy mierzący swe siły przed bitwą.

Osłupienie Arnolda ustąpiło miejsca bezmiernej wściekłości. Zrozumiał, że czarna postać, która stanęła nagle przed nim jak anioł kary, to nie zjawa powstała z popiołów i zgliszcz czy z przywidzeń demonicznej nocy.

To była istota z krwi i kości... jego żona... Katarzyna we własnej osobie...

Nigdy by nie przypuszczał, nawet podczas nie kończących się godzin bezsennego, nocnego czuwania, w czasie których jej obraz bezlitośnie przeganiał sen z jego powiek i nawiedzał marzenia, nigdy by nie przypuszczał, że mógłby znienawidzić ją do tego stopnia.

Pchnął ją brutalnie w kąt stodoły, tak jak odrzuca się nieznośny ciężar. Na klepisku leżało tam trochę słomy i widły, których ostre zęby skaleczyły ją.

– Ladacznico!... Wszetecznico niegodna!... A więc zostałaś wygnana!... A może to ten parszywy pies nasyciwszy się, cisnął tobą stwierdziwszy, że połowa jego ludzi miała cię w łóżku?

Ze zwinnością kota wstała zaciskając zranioną dłoń, po czym czując się bardziej zraniona obelgami, zawrzała świętym oburzeniem.

– Kto mnie przegnał? O czym ty mówisz? To ja złapałam cię jak jakiegoś obwiesia na gorącym uczynku i przekonałam się, kim naprawdę jesteś. Odwracasz kota ogonem, napadasz na mnie i zasypujesz okropnymi obelgami! O jakież to wygodne!

Machinalnie zamykała swój żupan pourywanymi sznurówkami.

– Mówię o moich wasalach, o mieszkańcach Montsalvy, którzy nie mogąc pewnie dłużej znieść, jak nurzasz się w rozpuście z Béraultem i jego dwoma synami, wyrzucili cię za mury miasta!

– Twoi wasale? O jakże bym chciała, by zobaczyli cię w tej chwili! Ty, ich pan... prawie ich Bóg! – splamiony krwią niewinnych, podpalacz, rabuś torturujący niewinnych, a na dodatek gwałciciel, który jeszcze dymi od zwierzęcej żądzy ledwie co zaspokojonej w łożu tej nieszczęśnicy, której imienia pewnie nigdy nie poznam! Och! Jakże byliby dumni z ciebie! Rzeźnika! Bo taki chyba jest nowy, zaszczytny tytuł pana de Montsalvy! Och! Byłabym zapomniała: kapitana Błyskawicy! Przybocznego Roberta de Sarrebrucka! Oto kim jesteś!

Rzucił się na nią z zaciśniętymi pięściami, lecz ona nie cofnęła się. Przeciwnie, wyprostowana gotowa była stawić mu czoło.

– Dalej! – rzuciła przez zaciśnięte zęby. – Uderz! Bądź tym, kim się stałeś aż do końca! Widzę, że człowiek, który pomógł ci uciec z Bastylii, który pozbawił cię honoru, widzę, że Gonnet d’Apchier dobrze spełnił swoją misję!

Ręka Arnolda zawisła w powietrzu.