– Skąd... wiesz o tym wszystkim?

– Wiem więcej, niż możesz przypuszczać! Wiem, że Bérault d’Apchier miał swoich donosicieli. Jednym z nich była koronczarka Azalia. Kazał jej dostarczyć sobie ukradkiem jedną z moich koszul, w której miała naprawić koronkę, i fragment listu, który sama napisała, podrabiając moje pismo... Wszystko po to, żeby ci udowodnić, że zachowałam się niegodnie, że wydałam Montsalvy na łup tych wściekłych psów! Lecz jeśli chcesz, żebym mu to wypluła prosto w twarz, temu wściekłemu bękartowi, idź po niego! Gdzie podział się Gonnet d’Apchier? Jak to się stało, że nie zobaczyłam go dziś wieczór podczas waszych orgii? Powinny mu przypaść do smaku!

– Gonnet nie żyje – przerwał Arnold ochrypłym głosem. – Zabiłem go... kiedy podał mi to...

Machinalnie wyjął z kolczugi białą chustę, zmiętą i poplamioną krwią, oraz kawałek pergaminu, który cisnął żonie do stóp.

– Wyciągnął mnie z Bastylii. Uratował mi życie... a jednak zabiłem go. Przez ciebie... ponieważ ośmielił się powiedzieć mi... całą prawdę o tobie. Był wobec mnie uczciwy, braterski... a mimo to zabiłem go...

– Uczciwy? Braterski? To temu wściekłemu psu, Gonnetowi, zakładasz wieniec laurowy? Uczciwy? Człowiek, który nasycił cię wierutnymi kłamstwami? Braterski człowiek, który miał przy sobie truciznę przygotowaną przez czarownicę Ratapennadę, aby pozbawić cię życia? Czy postradałeś zmysły, Arnoldzie de Montsalvy?

Arnold wybuchnął na nowo, lecz teraz niepewność, wątpliwości wślizgnęły się w grona jego gniewu.

– Dlaczego uważasz się za kogoś lepszego niż on? Czy mogę mieć pewność, że mówisz prawdę? Oskarżasz, by się bronić, zwłaszcza teraz, kiedy byłem na tyle głupi, że powiedziałem ci o śmierci Gonneta!

– A więc nie wierzysz mi! A czy nie uwierzysz także słowom przeora Bernarda? Przeczytaj to!

Katarzyna wyciągnęła z sakiewki list, który dotarł do niej w Tours. Gruba, solidna skóra ochroniła go od deszczu i nawet nie był zawilgocony. Jednym zdecydowanym ruchem podetknęła go pod nos mężowi.

– Podejrzewam, że znasz to pismo! Czy sądzisz, że przeor Bernard de Calmont d’Olt nazwałby swoją najukochańszą córką w Jezusie Chrystusie wszetecznicę wypędzoną z domu przez swoich poddanych?

Rzucił jej spojrzenie, w którym teraz niepewność zabarwiona była niepokojem, po czym podszedłszy do świecy, którą położył na belce, zabrał się do czytania półgłosem, zatrzymując się przy niektórych słowach, jakby chciał zgłębić ich znaczenie.

Katarzyna wstrzymując oddech patrzyła na niego z rozpaczą. Wydawało się jej, że rysy jego twarzy wyostrzyły się i zostały naznaczone piętnem okrucieństwa, którego dotąd nie znała, a które podkreślało słabe światło świecy. Do tego broda nie golona od czterech czy pięciu dni, zmierzwiona, brudna czupryna i podkrążone oczy... Minęło sześć miesięcy, od kiedy opuścił Montsalvy... a mężczyzna, którego kochała najbardziej na świecie, stał się obcym człowiekiem! Jej smutek był tak ciężki, że nie mogła powstrzymać łez.

Tymczasem Arnold skończył czytać. Obojętnie spojrzał na list, który upadł mu do nóg. Powoli zdjął naramienniki i żelazną kolczugę, uwalniając szyję, jakby się dusił. Wyrwawszy siekierę zatkniętą w pniaku, cisnął ją precz, po czym usiadł nad nim i oparłszy łokcie na kolanach chwycił głowę rękami.

– Nie rozumiem... Nie potrafię pojąć... Chyba zwariuję...

– Pozwól, żebym ci wyjaśniła – wyszeptała Katarzyna po chwili ciszy.

– Wyjaśniaj – odparł niechętnie, a w jego głosie zabrzmiała uraza podsycana wrażeniem popełnienia straszliwej omyłki.

– Najpierw pytanie: dlaczego po ucieczce z Bastylii nie ruszyłeś prosto do Montsalvy?

– To przecież proste. Zbiegły więzień nie wraca od razu do domu!

– Mogłeś przynajmniej wrócić w nasze strony. Wiesz, że nie brakuje tam kryjówek i fortec, w których przyjęto by cię z otwartymi ramionami.

– Wiem! – krzyknął z gniewem. – Ale ten przeklęty bękart Gonnet powiedział mi, że jestem skazany na śmierć i że egzekucja odbędzie się wieczorem. Chciałem uciec do Owernii, lecz on powiedział, że król już wysłał swoje oddziały, by zajęły moje miasto i moje dobra. A kiedy powiadomił mnie o tym, o czym już wiesz, straciłem na wszystko ochotę... musiałem wyładować swoją wściekłość na wszystkim, co mi wpadło pod rękę. Wtedy dołączyłem do Roberta. Znałem go od dawna. On też uciekł z więzienia. Był tak jak ja: zbiegłym więźniem, człowiekiem wyjętym spod prawa... lecz on miał siłę i liczny oddział. Nie zawiodłem się: Paniczyk przyjął mnie z otwartymi rękami.

– I zrobił z ciebie bandytę! Wybacz, że nie jestem mu za to wdzięczna! A teraz wszystko ci opowiem.

Przykucnąwszy na ziemi nie opodal Arnolda, zaczęła mówić. Słuchał nie przerywając. Na koniec wyjęła z sakiewki glejt.

– Masz! Dostałam go od królowej Yolandy. Możesz wrócić do Montsalvy! Król, królowe i delfin udadzą się wkrótce na Południe, by uregulować sukcesję hrabiego de Fok i... – Zawahała się nieznacznie, po czym zdecydowanie i dobitnie skończyła: – ...i żeby ukrócić wybryki Rzeźników!

– Czy jestem przerażający? – spytał niepewnie.

– Tak, przerażasz mnie! Nie mogę wprost uwierzyć, że to naprawdę ty!

– A kto inny, jak nie ja? – wybuchnął znowu. – Ja wojuję, a wojna to wojna! Nie robię nic innego jak tylko to, co robiłem od dawna i co robią wszyscy, których kochasz: la Hire, Xaintrailles... i wielu innych!

– Oni walczą przecie z Anglikami!

– Ja również! Książę Filip zostawia ich w spokoju, lecz pan de Rais ruszył do oblężenia Montigny-le-Roy.

– Pan de Rais? Brat Gilles’a?

– Owszem, brat tego potwora. Lecz on jest dzielnym rycerzem. Co do mnie, ja walczę z Burgundią... gdyż to najgorszy nasz wróg!

– Wróg? Czyj wróg?

– Króla... i Francji! Czy podobał ci się traktat z Arras, ten poniżający strzęp papieru, który zmusił króla do przeproszenia księcia Filipa? Nikt z nas go nie zaakceptował i nigdy nie zaakceptuje! Nie chcemy pokoju za taką cenę! A tutaj jest Burgundia!

– Burgundia? Z pewnością, lecz nie widziałam ani murów, ani zbrojnych rycerzy, ani machin oblężniczych! Widziałam tylko pomordowanych starców, kobiety i dzieci, bezbronnych wziętych na tortury, żeby powiedzieli, gdzie mają schowane pieniądze!

– Nieprzyjaciel jest wszędzie! Zabijając tych, którzy karmią armię, niszczymy ją równie dobrze, jakbyśmy atakowali ją siekierami.

Na nowo zawrzała kłótnia, podsycana własnymi przekonaniami dwóch stron. W obliczu tego pana feudalnego, pogardzającego wszelkimi ludzkimi istotami, Katarzyna poczuła solidarność z uciskanym, torturowanym ludem, czuła się jedną z nich, nie mniej maltretowaną.

– Kto cię tak odmienił, Arnoldzie? Zawsze byłeś twardy, lecz nigdy tak okrutny! Przypomnij sobie, kim zawsze byłeś... kim byliście wy, rycerze, kiedyście podążali za Dziewicą Orleańską!

– Za Joanną? Ależ ja jej ciągle służę, a nawet lepiej niż kiedykolwiek, ponieważ widziałem ją... i dała mi swoje błogosławieństwo!

Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

– Co ty mówisz? Widziałeś Joannę?

– Tak! Piękną, radosną i silniejszą niż dawniej! Widziałem ją, kiedym przyłączył się do Roberta w Neufchâteau. Jechała w towarzystwie dwóch rycerzy i wszyscy panowie z okolicy zbiegli się, by ją ujrzeć!

– Ty chyba oszalałeś! Joanna żywa!

– Powtarzam: widziałem ją żywą!

– Czyżby? A na stosie w Rouen nie widziałeś jej nieruchomego ciała ogarniętego płomieniami?

– To nie była Joanna! To była inna dziewczyna! Joannie ułatwiono ucieczkę. Bracia Joanny również ją rozpoznali.

– Nie wierzę w to podobieństwo!

– Kiedy ją zobaczysz, zmienisz zdanie! Ale, w rzeczy samej... – Arnold spojrzał na żonę, a w jego spojrzeniu błysnęła pewna myśl; jego głos stał się niepokojąco słodki. – A czy mogłabyś mi wyjawić, gdzie się teraz udajesz?

– Już raz ci mówiłam: do umierającej matki!

– Czyli do Dijon?

– Ależ nie! Nie ma jej tam! Wuj wziął sobie kobietę łatwą i moja matka zmuszona była opuścić dom i skorzystać z gościnności Ermengardy. Jest w Châteauvillain.

– W Châteauvillain! A wiesz, że byłbym przysiągł!

Nie rozumiejąc, o co mu chodzi, patrzyła na niego z osłupieniem.

– Przysiągłbyś?...

Nagle rzucił się na nią i chwycił za gardło.

– Tak, przysiągłbym! I wiem teraz, że jesteś zwykłą nierządnicą! Najgorszą ze wszystkich! Domyślam się, kto na ciebie tam czeka! Tym razem nie uda ci się mnie zwieść! Nie nabierzesz mnie na swoje łzy! Kiedy pomyślę, że już robiłem sobie wyrzuty, podczas gdy ty starałaś się uśpić moją czujność, by rzucić się w ramiona kochanka!

– Jakiego kochanka? – zarzęziła na wpół uduszona.

– Jak to jakiego? Śmiesz jeszcze pytać! Przebóg! Ależ księcia Filipa, którego widziano, jak pięć dni temu na czele małego oddziału zajechał do tej flądry Ermengardy, niechaj piekło ją pochłonie! Co na to powiesz? Widzisz, że przede mną nic się nie ukryje!

Potrząsał nią, zaciskając ręce na jej białej szyi i byłby z pewnością udusił nieszczęsną, gdyby nagle z tyłu nie dobiegł cichy, drżący głos:

– To nieprawda, panie Arnoldzie... Księcia Filipa tutaj nie ma... a ty tymczasem udusisz swoją dobrą żonę...

Ręce Arnolda rozluźniły żelazny uścisk i Katarzyna osunęła się na rozmokłe klepisko. Odwrócił się i w drzwiach stodoły ujrzał grupę ludzi prowadzących związanego pazia i giermka Katarzyny, mokrych jak nieboskie stworzenia.

Nieśmiały głos należał do pazia, który odważył się stanąć w obronie swej pani pomimo strachu, jaki zawsze wzbudzał w nim pan de Montsalvy.

Arnold podparł się pod boki i przyjrzał się młodzieńcowi ze zdziwieniem, którego nawet nie starał się ukryć.

– Mały Roquemaurel! A co ty tu robisz, żółtodziobie? Paź dumnie wyprostował głowę i oświadczył:

– Kiedy wyjechałeś, panie, już byłem paziem pani Katarzyny. Jestem nim nadal i wszędzie za nią podążam, służąc najlepiej, jak umiem. Lecz czy aby ty, panie... jesteś nadal tym, którego ona kocha nad życie?

Pod jasnym spojrzeniem pazia Arnold zaczerwienił się i odwrócił twarz.

– Nie mieszaj się do nie swoich spraw! – burknął. – A ten tam – dodał wskazując na Waltera – kim jest?

Student wydąwszy usta z pogardą i patrząc na kapitana wyzywająco rzucił:

– Walter de Chazay, giermek na usługach pani hrabiny de Montsalvy, niech Bóg uchroni ją od nieszczęścia i uwolni od tchórzy ośmielających się źle ją traktować!

Arnold niespodziewanie wymierzył Walterowi policzek, od którego student stracił równowagę.

– Powstrzymaj swój język, chłopcze, jeśli ci życie miłe! Jestem hrabia de Montsalvy i mam prawo łoić własną żonę!

– Ty, panie... jej mężem?...

Nie dowierzając spojrzał na pazia, który szlochał z rozpaczy i niemocy widząc, że Katarzyna nie wstaje z ziemi.

– To niestety prawda! A teraz ją zabił!! Taką dobrą... taką piękną... Moją biedną panią – paź zalewał się rzewnymi łzami.

– Dosyć tego! – krzyknął Arnold i przyklęknąwszy obok żony przyglądał się jej z większym niepokojem, niżby wypadało. – Przynieście wody!

– Rozwiążcie mnie! – krzyknął Walter. – Ja ją ocucę!

Montsalvy ruchem dłoni kazał rozwiązać chłopców. Walter przykucnąwszy przy Katarzynie, obejrzał sińce na szyi i delikatnie sprawdził, czy nic nie zostało złamane. Następnie zanurzywszy dłoń w sakiewce Katarzyny, wyjął zeń mały, kryształowy flakonik i odkorkował go.

Arnold przyglądał się mu z zainteresowaniem.

– Doprawdy, dziwny z ciebie giermek! Jesteś medykiem?

– Byłem studentem, a medycyna interesowała mnie bardziej niż pozostałe nauki, co nie znaczy, że pasjonowała mnie... Nareszcie... wraca do siebie!

W istocie, Katarzyna otworzyła oczy.

– Moja matka jest umierająca... muszę do niej jechać – jęknęła. Arnold znowu zacisnął pięści.

– Nie! Nie pozwolę, byś spotkała się z księciem! Ermengarda wymyśliła chorobę matki, by wciągnąć cię w pułapkę!

Twarz Katarzyny wykrzywiła się z bólu. Oparłszy się na ramionach Waltera i pazia, próbowała wstać, wlepiając oczy w Arnolda.

– Cokolwiek powiesz... udam się do matki... Przypomnij sobie swoją... Nie mogąc dłużej znieść oskarżycielskiego, pełnego wyrzutów spojrzenia, Arnold de Montsalvy wybiegł ze stodoły.

Przez otwarte drzwi wpadł wiatr niosący krople deszczu i unoszący wirujące źdźbła słomy. Ale burza już przeszła i nad dogasającymi zgliszczami i dymiącymi dachami tego, co jeszcze niedawno było miasteczkiem, zapanowała cisza. Kiedy wstał szary świt i Katarzyna zwinięta w kłębek na wiązce siana otwarła oczy, ujrzała w kącie stodoły śpiących chłopców, przytulonych do siebie. Na policzku starszego widać było krwawy ślad od ciosu Arnolda. Spod dachu spływały krople wody...