Wytarłszy odruchowo ręce w kawałek prześcieradła, odrzucił do tyłu rude, mokre od potu kosmyki opadające mu na oczy.

Był jednocześnie zadowolony ze swej pracy i wściekły z poczucia niemocy, gdyż chciałby posiadać całą wiedzę świata, żeby móc wyrwać Bogu tajemnicę życia i śmierci. Zrobił dla tego człowieka, którego znienawidził od pierwszego spojrzenia, wszystko, co potrafił, lecz cóż mógł uczynić dla tej zrozpaczonej kobiety, jaki lek mógłby uśmierzyć jej niemy ból?

– Zanieście go do łóżka!

Po czym, zniżając głos, kazał posłać po księdza. Śledził przy tym wyraz twarzy swej pani, lecz ona nawet nie zadrżała. Jej ręka nadal gładziła czarne włosy męża.

Kiedy Kulawiec i dwóch innych Rzeźników podniosło rannego, by zanieść go do pokoju, wstała, by iść za nimi. Ale zatrzymał ją Paniczyk.

– Zostań, pani! Mamy z sobą do pomówienia.

Katarzyna powoli odwróciła wzrok w jego stronę. Patrzyły na nią lodowato zimne oczy tkwiące w nieruchomej, kamiennej twarzy.

– Arnold nie potrzebuje cię już, pani. Sprowadzi się do niego księdza, a ten chłopiec będzie przy nim czuwał. Tak czy siak, nie przetrzyma nocy.

– Dlatego muszę przy nim być!...

Paniczyk zagrodził jej przejście. Próbowała się wyrwać, lecz ludzie, którzy przyszli zobaczyć poczynania młodego medyka, otoczyli ją ciasnym murem, nie pozwalając na najmniejszy ruch. Zrozumiawszy, że na nic zda się sprzeciw, usiadła zrezygnowana i spytała:

– Czego ode mnie chcesz?

– Tylko przypomnieć, po co tu przybyłaś. Czy już nie spieszysz się do łoża umierającej matki?

Nie odpowiedziała od razu, tylko zwilżyła tampon zimną wodą i przetarła płonącą twarz. Ten człowiek mówił prawdę: widok umierającego Arnolda kazał jej zapomnieć o biednej matce, lecz z zamiaru udania się do zamku zrezygnowała już wtedy, kiedy zobaczyła rycerzy księcia.

– Nie mogę tam iść – powiedziała wreszcie. – Arnold miał rację i ty, panie hrabio, także: możliwe, że książę rzeczywiście jest w zamku. To wystarczający powód, bym musiała zrezygnować z oddania ostatniej posługi mej matce. Będę się za nią modlić w Montsalvy.

Wzruszył ramionami i Katarzynie wydało się, że przystaje na to. Oddalił się na chwilę, po czym wrócił z kawałkiem pergaminu, piórem i atramentem, i położył to wszystko na stole przed Katarzyną:

– Pisz! – rozkazał wygładzając papier spodem dłoni.

– Co mam pisać?

– Do swojej przyjaciółki, pani de Châteauvillain. Napiszesz, że przybyłaś do jej miasteczka i że jesteś zaskoczona przyjęciem, jakie ci zgotowano, kiedyś udawała się do zaniku. Napisz też, że podróżujesz z giermkiem i... swoim spowiednikiem... i że prosisz, by ci otworzono bramę.

– Mówiłam już, że nie chcę iść do zamku! Co to wszystko znaczy?... Jednak to, czego od niej chciał ten potwór, zrozumiała w mig: miał zamiar wprowadzić swoich ludzi do zamku... Zresztą wkrótce obleśnym uśmiechem potwierdził swój niecny zamiar.

– To znaczy, że jeśli diabeł podsuwa mi klucz do zamku, chyba byłbym głupcem, gdybym z tego nie skorzystał! Pisz, piękna pani!

– Nigdy!

Odepchnąwszy dłonią pergamin, wstała z takim impetem, że ława przewróciła się do tyłu, lecz Paniczyk chwycił tę dłoń i przygwoździł do blatu żelaznym uściskiem.

– Powiedziałem: pisz!

– A ja powiedziałam: nigdy! Podły łobuzie bez honoru! Czy sądzisz, że jestem ulepiona z takiej samej cuchnącej gliny co ty? Żądasz ode mnie, bym wydała dom przyjaciółki, w którym dogorywa moja biedna matka? Udało ci się sprowadzić mego męża na swoją nędzną drogę, lecz on nigdy nie posłużyłby się tak podłym sposobem, by dosięgnąć wroga!

– To możliwe, a nawet pewne! Ten Montsalvy potrafił czasem mnie zadziwić swoimi subtelnościami! Lecz on nie ma już głosu w tej rozgrywce, więc zostaw go w spokoju i pisz!

– Nigdy nie zmusisz mnie do tego!

– Jesteś pewna?

– Najzupełniej!

– Doskonale!... Lecz ja ci powiadam, że zaraz zmienisz zdanie! Klasnął w dłonie i natychmiast człowiek pilnujący drzwi podbiegł do niego.

– Przyprowadź no mi pazia!

Po chwili dwóch żołdaków wprowadziło Bérengera do sali. Paź miał związane na plecach ręce. Był blady ze strachu i ze wszystkich sił zaciskał usta, żeby nie dostrzeżono, jak drżą. Katarzyna zrozumiała, że grozi im wielkie niebezpieczeństwo.

Paniczyk podszedł do ognia, chwycił długi, żelazny pręt i dorzuciwszy polan włożył doń narzędzie, po czym uśmiechnął się uprzejmie i rzekł:

– Otóż, moja pani, jeśli nie będziesz rozsądna, nadziejemy tego tu młodzieńca jak kapłona na rożen, uprzednio napacykowawszy go oliwą, by ładnie się przyrumienił!

Przerażonemu okrzykowi Katarzyny zawtórowało opętańcze wycie pazia, skręcającego się jak wąż w szponach Rzeźników.

– Nie zrobisz tego! Czy nie boisz się Boga?

– Bóg jest daleko, a zamek jest tuż tuż i wiedz, że nigdy nie mówię po próżnicy! Rozbierzcie chłopca i wysmarujcie go oliwą!

Jeden z Rzeźników ręką zatkał paziowi usta, podczas gdy oczy chłopca wychodziły z orbit.

Katarzyna nie mogąc znieść myśli ó tym, co mogło nastąpić, chwyciła za pióro.

– Uwolnijcie go! Będę pisać!

Rozdział czternasty

SŁUGA BOŻY

Wkrótce posłaniec ruszył w drogę z listem do zamku. Katarzynie pozwolono udać się do rannego męża. W pokoju panował półmrok, jedynie przy łóżku chorego stała świeca, rzucająca skąpe światło.

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła Katarzyna, był Walter klęczący na podłodze i zajęty cuceniem pazia, którego po rozwiązaniu strażnicy wrzucili do pokoju. Szczupła twarz chłopca była blada jak wosk i z ledwością oddychał. Kiedy skrzypnęły drzwi, student odwrócił się.

– Podaj mi, pani, twoje krople wzmacniające! Nie mogę go ocucić. Co mu zrobiono?

Powiedziała mu, co zaszło, podając fiolkę z lekarstwem, które Walter chwycił z gniewem.

– Jeśli istnieje sprawiedliwość, Paniczyk powinien umrzeć w najcięższych torturach! Toż to potwór nie człowiek!

– Tak... poderżnąłby gardło własnej matce, gdyby to mu było potrzebne – odparła kierując niespokojny wzrok na męża, potem na Waltera.

– Nie... nie umarł. Co prawda oddycha z trudem i znajduje się w stanie nieświadomości, który Grecy nazywają „koma”.

Tymczasem paź odzyskał świadomość, otworzył oczy i ujrzawszy przyjaciela, rzucił się na jego pierś i zaczął łkać spazmatycznie.

Walter nie starał się go nawet uspokoić. Wiedział, że człowiek musi się wypłakać po strasznym napięciu. Oddał Katarzynie fiolkę, głaszcząc pazia po zmierzwionych włosach.

– Co zamierzasz, pani? – spytał, kiedy paź przestał szlochać.

Katarzyna nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w tej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Paniczyk. Na jego anielskiej twarzy malował się diabelski uśmiech.

– Posłaniec wrócił z odpowiedzią! Jutro o brzasku udasz się do zamku! Twoi przyjaciele czekają na ciebie! Za chwilę każę wam przynieść coś do zjedzenia... Och, byłbym zapomniał...

Otworzył drzwi i na progu ukazała się czarna postać benedyktyna w kapturze zasłaniającym twarz i z rękami schowanymi w szerokich rękawach.

– To pustelnik z pobliskiego lasu. Zgodził się dopomóc naszemu przyjacielowi odejść na tamten świat. Zostawiam was samych!

Mnich zbliżył się i nie patrząc na nikogo podszedł do łoża. Był przerażający w swoim spuszczonym na twarz kapturze. Katarzyna przeżegnała się trwożliwie, cofając się w stronę okna, gdyż zdawało się jej, że to sama śmierć przyszła, by zabrać Arnolda.

– Przyniosłem wszystko co trzeba do udzielenia ostatnich sakramentów – powiedział pustelnik, zdejmując kaptur.

Jego twarz okazała się niezbyt piękna, lecz energiczna i pogodna, a perkaty nos zdradzał wesołość usposobienia. Sporą tonsurkę otaczał wianuszek rudych, skręconych we wszystkie strony włosów.

Kiedy zbliżył twarz do świecy pochylając się nad umierającym, Katarzyna krzyknęła z zaskoczenia. Nie wierzyła własnym oczom.

– Landry?... Ty tutaj?...

Mnich wyprostował się i spojrzał na nią bez zdziwienia, a w jego piwnych oczach błysnęła radość i nietknięta żywotność przyjaciela dziecinnych lat.

– Ależ tak, to ja, Katarzyno! Jak mogłaś tak długo kazać nam na siebie czekać?

– Nie rozumiem... Czy to znaczy, że czekaliście na mnie?

– Oczywiście! Hrabina de Châteauvillain, która jest chodzącą dobrocią, podarowała nam, moim braciom i mnie, ich niegodnemu przewodnikowi, kawałek lasu, żebyśmy mogli założyć w nim naszą pustelnię. W zamian oddajemy mieszkańcom zamku wszelkie boże posługi. To ona powiedziała mi, że wezwała cię do siebie! No więc czekaliśmy na ciebie...

Mówiąc rozkładał na stojącym przy łożu kufrze krucyfiks, dwie małe świeczki, gałązkę bukszpanu oraz flakoniki z olejami świętymi i wodą święconą. Następnie poprosił, by podano mu pojemnik z wodą i czyste szmatki.

Katarzyna uklękła przy łożu i nie spuszczała wzroku z Landry’ego. To było niezwykłe spotkać w tym miejscu Landry’ego Pigasse’a, chłopca z Pont-au-Change, którego ongiś zostawiła w opactwie Saint-Seine znajdującym się w tej okolicy.

– Co z moją matką?

– Nie mogła na ciebie czekać, Katarzyno! Tydzień temu zasnęła w Panu. Jednak bądź spokojna – dodał widząc w jej oczach łzy – nie cierpiała, lecz do końca rozprawiała o tobie i wnukach. Sądzę, że była szczęśliwa mogąc wreszcie dołączyć do swego męża, a twego ojca. Nie żałowała życia...

– Domyślałam się, że nigdy nie przyszła do siebie po jego śmierci – szepnęła Katarzyna. – Przez długi czas nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdyż na własnych rodziców nie patrzy się jak na zwykłych ludzi... lecz sądzę, że bardzo się kochali...

Jej oczy zaszły łzami. Nigdy nie wyobrażała sobie rodziców jako zakochanej pary. Nie potrzebowali wielu słów, by się zrozumieć. Ich miłość była cicha, spokojna i trwałaby długo, gdyby nie okropne wypadki.

Pochyliwszy głowę na piersi, zagłębiła się w modlitwie za matkę, której nie było już wśród żywych, i za męża, który wkrótce również miał udać się w ostatnią drogę... Ich miłość natomiast była utkana z kontrastów: dramatów i szczęścia, łagodności i gwałtowności, radości i cierpienia, lecz wiedziała, że kiedy Arnolda zabraknie, jej życie stanie się podobne do życia jej matki, do życia Izabeli de Montsalvy i do życia tych wszystkich kobiet opuszczonych przez ukochanego mężczyznę – będzie długim oczekiwaniem, powolnym umieraniem, długą drogą do wieczności...

Podczas gdy się modliła, Landry skończył przygotowania, założył jedwabną stułę na siermiężny habit i przyglądał się umierającemu.

– Kim jest ten człowiek? – spytał cichym głosem. Katarzyna zadrżała.

Ujęła bezwładną, rozpaloną dłoń Arnolda.

– To... mój mąż... Hrabia de Montsalvy...

Czuła, że Landry nie rozumie, choć nie stawia pytań. Zanurzywszy gałązkę bukszpanu w święconej wodzie, pokropił pokój, co widząc zgromadzeni padli na kolana.

Pax huic domui! Adjutorinum nostrum in nomine Domini...

Rytuał ostatniego namaszczenia, uspokajający i prosty. Landry pochyliwszy się nad ciałem wziął nieco świętego olejku, namaścił oczy, uszy i usta rannego, także dłonie i stopy, a Walter i Bérenger zaintonowali litanię za umierających.

Kiedy przebrzmiało ostatnie „Amen”, Landry umył ręce i wytarł w ściereczkę podaną mu przez pazia, zdjął stułę i zgasił świeczki. Katarzyna otworzyła okno.

– A teraz opowiedz mi o wszystkim – wyszeptał Landry. – Słucham...

– Co chcesz wiedzieć?

– To, czego nie rozumiem. Skąd się tu wziął twój mąż, i to ciężko ranny. Czy napadli na was Rzeźnicy? Słyszałem o ich rannym dowódcy, niejakim Błyskawicy, jeśli się nie mylę...

– Tak... Musisz poznać prawdę....

W zwięzłych słowach opowiedziała, co się zdarzyło w Montsalvy, potem w Paryżu, Chinon i Tours. Resztę znał z opowieści Ermengardy. Najtrudniej było wyznać, że Błyskawica to Arnold de Montsalvy, jej mąż. Na koniec jej oczy wypełniły się łzami.

– Kocham go, Landry, i już mu przebaczyłam, nawet jeśli teraz się go boję... ta miłość to całe moje życie...

Mnich pochylił się nad Arnoldem i przyglądał się mu zmarszczywszy brwi...

– Jest u progu śmierci... lecz... jeśli powróci?

– Co mówisz?

– To tylko hipoteza, mająca zmusić cię, byś zajrzała w głąb swego serca. Czy temu umierającemu, któremu przebaczasz w ostatniej jego godzinie, przebaczyłabyś również, gdyby pan Bóg zdecydował, że jeszcze go do siebie nie zabierze?

Katarzyna upadła na kolana, wznosząc ręce do mnicha, sługi bożego, którego modły miały dość mocy, by sprowadzić boskie miłosierdzie.