– Myślałam, że zauważysz sama... A zresztą, nie wiem, co mogłabyś zrobić o tej porze...

– Mój Boże! Co mogło mu się przytrafić? Przyznaję, że całkiem o nim zapomniałam...

Wyrwawszy się z rąk Sary, zaczęła nerwowo przemierzać pokój, zaciskając ręce na ramionach, jakby było jej zimno. Bała się głośno wyrazić swe obawy, aby się nie dowiedzieć, że jej paź wpadł w ręce Apchierów.

Od kiedy Bérenger pół roku temu pojawił się w Montsalvy, w zamku odmieniła się atmosfera. Ten czternastoletni chłopiec, pochodzący z rodu Roquemaurel, których zamczysko, choć podupadające, lecz nadal solidne, wznosiło się nad rzeką Lot, należał do rodzaju ludzi nie znanego dotąd wśród szlachty owerniackiej: uważał, że życia nie warto trawić na wywijaniu szpadą ani na polowaniach na dzikie świnie, na waśniach rodowych, wielkim żarciu czy na piciu do upadłego. Był z niego wielki marzyciel, myśliciel i pacyfista. Próżno byłoby szukać takiego drugiego na dwadzieścia mil wokół, lecz nikt nie wiedział, po kim odziedziczył swoją naturę.

Jego ojciec, Ausbert, tęgi zabijaka, wielki miłośnik wina i płci nadobnej, mógłby z racji swojej siły i gwałtownej natury być sobowtórem galijskiego bożka Teutates’a władającego piorunami. Jego dwaj starsi synowie zaś, dwaj płowowłosi olbrzymi, znani byli w całej okolicy z potężnych pijatyk, bijatyk i podłych sztuczek wycinanych kanonikom. W tej chwili obaj bracia, powierzywszy zamek Roquemaurel uwielbianej nad życie matce, Matyldzie, która przypominała Katarzynie hrabinę de Châteauvillain, dołączyli swe lance do chorągwi hrabiego de Montsalvy i ruszyli radośnie, by „pokazać tym wściekłym psom z Paryża, bardziej angielskim niż sami Anglicy, ile warta jest dobra, stara owerniacka szlachta!”

Bérenger podobny był do rodziny tylko z wyglądu: wysoki i silny nad wiek, lecz poza tym delikatny, wesoły i nie ukrywający swej awersji do broni. Najbardziej ze wszystkiego kochał muzykę, poezję i naturę. Nie pociągało go również życie zakonne – zauważono to, kiedy, dla odzyskania wolności, podłożył ogień pod klasztor, do którego go oddano, by uczynić zeń biskupa. Po tej zaszłości rada rodzinna postanowiła oddać go na służbę do Arnolda de Montsalvy. Tylko on, królewski kapitan o uznanej sławie wojownika, mógł zrobić zeń człowieka.

Montsalvy zgodził się, lecz ruszając na Paryż musiał przełożyć edukację wojskową młodzieńca na później.

Tak więc, Bérenger pędził przyjemnie dni w dobrach Montsalvy, biegając po polach, niczym minstrel, z lutnią na plecach, układając ballady, kantyleny i piosenki, które wieczorami śpiewał Katarzynie. W głębi serca młody Bérenger kochał się w kuzynce, Hauvetcie de Montarnal, piętnastoletniej dziewczynce, delikatnej jak motyl. To z jej powodu uciekł z klasztoru, lecz raczej dałby sobie wyrwać język, niżby miał się przyznać do tego starannie ukrywanego uczucia.

Katarzyna bardzo lubiła swego pazia, wolała więc nawet nie myśleć, jaki los by go czekał, gdyby wpadł w szpony zbójów.

– Gdzie on się podziewa?

– Prawie zawsze udaje się w stronę rzeki. Zdaje się, że lubi łowić ryby... Tylko, że ma dziwny sposób łowienia, gdyż nieczęsto udaje mu się cokolwiek wyciągnąć na brzeg! Za to często wraca mokry jak szczur... jakby się sam rzucał do wody!

– Co chcesz przez to powiedzieć, Saro? Nie czas na zgadywanki! Cyganka wzruszyła ramionami.

– A to, że ta mała Montarnal co prawda rzadko podnosi oczy, lecz zdaje mi się, że jej źrenice mogłyby usidlić nawet świętego i że twój paź jest w niej na zabój zakochany, chociaż zdziera gardło, by sławić twoją urodę – za co zresztą powinien oberwać kiedyś od pana Arnolda – i że to wszystko źle się skończy! Jeśli pan de Montarnal spostrzeże kiedyś, co się święci, to zamiłowanie małego Bérengera do „nocnych połowów” w rzece może się skończyć dla niego dłuższym w niej zanurzeniem!

– Bérenger zakochany? Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?

– Bo to na nic by się nie zdało... Gdy chodzi o miłość, masz zbyt miękkie serce... Tylko że dzisiaj rzecz jest bardziej poważna... Paź mógł napotkać poważne przeszkody...

– Poślij po Mikołaja Barrala! – przerwała Katarzyna. – Pazia trzeba odnaleźć jeszcze tej nocy! Jutro, kiedy miasto zostanie oblężone, Bérenger nie będzie miał szansy się przedostać!

Sara bez słowa ruszyła na poszukiwania sierżanta. Natknęła się na niego przy jednym z ognisk na murach. Mikołaj oznajmił jednak, że na razie nie może szukać pazia.

– Noc jest zbyt ciemna! Nawet sam diabeł nic by nie dojrzał! Mogę zostawić strażnika przy bramie, to wszystko, co na razie da się zrobić. Paź zawoła, żeby mu otworzyć. A jeśli nie wróci do świtu, postaram się wysłać zwiady. Czy jesteś pewna, że poszedł na ryby?

– Tak twierdzi Sara – zamiast Cyganki odparła Katarzyna, która jak cień ruszyła za wierną sługą.

– No, w takim razie to musi być prawda. Ona nigdy się nie myli! Słowa te wypowiedział z takim namaszczeniem i powagą, że Katarzyna przetarła oczy ze zdumienia. Zdecydowanie za dużo niespodzianek jak na jeden wieczór. Czyżby dowódca łuczników był zakochany w Sarze? W końcu nie byłoby w tym nic dziwnego. Dojrzałość Cyganki osiągnęła bowiem swoje apogeum, a jej okrągłe kształty mogły rozmarzyć niejednego dzielnego syna gór takiego jak Mikołaj.

Katarzyna, odesławszy sierżanta, pozwoliła Sarze zdjąć z siebie suknię, koszulę i długą taśmę z białego płótna, którą obwiązywała sobie piersi do jazdy konnej. Potem z przyjemnym dreszczem wślizgnęła się w swoją ulubioną suknię na futrze, której jedwabista miękkość mile pieściła jej nagą skórę od karku po kolana. Była to najwygodniejsza z jej sukienek, uwielbiała ją wkładać wieczorem po męczącym dniu. Lecz ta, z odważnym rozcięciem z boku, była stworzona do czułego tête-à-tête zakochanej pary i przypominała jej zbyt wiele... – zbyt wiele błogich chwil z mężem. Przyjemny dotyk futra na skórze przypominał inny dotyk w sposób niemożliwy do wytrzymania, a spośród aksamitnych fałdów odzienia pewien zapach mieszał się z jej zapachem kobiecym: męski zapach, który tego wieczoru wydał się jej zbyt okrutny. Nie, to nieprawda, co powiedział ten stary cap, Bérault! To niemożliwe, że nie wróci... że jego głos, jego ręce, jego ciało nigdy już nie pojawią się w tym pokoju! – myślała.

– Zdejmij ze mnie tę suknię! – krzyknęła z rozdrażnieniem. – Daj mi inną, wszystko jedno którą, byle nie tę!

Zacisnęła mocniej zęby, żeby nie wybuchnąć szlochem, drżąc na ciele chorym z miłości, z niepokoju i ze strachu. Miała ochotę wybiec z pokoju, wsiąść na konia i pogalopować prosto przed siebie, na kraniec nocy, na kraniec własnego strachu, bez odpoczynku, pogalopować do swego męża, żeby przytulić się do jego piersi, choćby po to, by wydać nań ostatnie tchnienie...

Sara, przerażona jej krzykiem, rzuciła się do niej i prawie zerwała z niej suknię. Uważnie przyjrzała się twarzy nagiej kobiety stojącej przed nią. Nie potrzebowała żadnych wyjaśnień: zbyt dobrze ją znała!

Ująwszy w swoje ręce jej drżące ramiona, potrząsnęła nimi łagodnie.

– Uspokój się – wyszeptała z czułością. Po czym z mocą dodała: – On wróci!!!

– Nie... nie! Bérault Apchier rzucił mi to w twarz! Arnold nie wróci! Dlatego ośmielił się zaatakować!

– Nie wierz w to! To podstęp! Powinnaś się wstydzić, że dałaś się nabrać na jego przechwałki! Ja ci powiadam, że wróci! Czy kiedykolwiek cię okłamałam? Wiesz przecież, że czasami przyszłość uchyla przede mną rąbka tajemnicy? Twój mąż wróci, Katarzyno! Jeszcze nie skończyłaś cierpieć przez niego...

– Cierpieć?... Jeśli wróci, to jakże mogłabym cierpieć przez niego?... Sara wolała nie przeciągać tej wymiany zdań. Zarzuciła na swą panią suknię z miękkiego blanszetu, lekkiego białego płótna o gęstym splocie, tkanego przez białogłowy w Valenciennes. Zdecydowanie zawiązała jedwabne sznureczki wokół jej nadgarstków i szyi czując, że nieszczęsna kobieta powoli uspokaja się.

– No, teraz wyglądasz jak prawdziwa zakonnica! Tego wieczoru to wszystko, czego potrzebujesz! – rzuciła ze śmiechem. – A teraz chodź ucałować swoje maleństwa, i do łóżka! Przyniosę ci kasztany gotowane w mleku z cukrem i wanilią... jeżeli Michałek nie zjadł wszystkiego!

Nieco uspokojona Katarzyna dała się zaprowadzić do sąsiedniego pokoju przeznaczonego dla dzieci i Sary. Na kominku płonął ogień, a u wezgłowia wielkiego łoża z czerwonymi zasłonami świeciła się lampka oliwna, rzucająca łagodny blask na płową głowę śpiącego chłopczyka, zatopionego w śnieżnobiałej pościeli, pokrytej pikowaną, purpurową kapą. Jego gęste, jasne pukle lśniły jak opiłki złota, a długie, ciemne rzęsy ocieniały łagodnie okrągłe policzki dziecięcia. Z półotwartej buzi wypadł ssany przed zaśnięciem palec. Druga rączka, leżąca na pościeli z rozcapierzonymi, różowymi paluszkami, wyglądała jak rozgwiazda.

Katarzyna z czułością ujęła łapkę i złożyła nań delikatny pocałunek, po czym ułożyła ją na miękkiej pościeli. Następnie podeszła do córki.

Z drugiej strony lampki oliwnej, w wielkiej kołysce wyrzeźbionej w drewnie kasztanowym, w której także Arnold wydawał pierwsze okrzyki, z niezwykłą godnością spała dziesięciomiesięczna Izabela de Montsalvy...

Nadzwyczaj podobna do ojca, miała takie same czarne oczy, dołeczki w policzkach, a spod batystowego kapturka wystawał jedwabisty, czarny pukiel sięgający do małego noska. Zacisnąwszy piąstki, spała z bardzo poważną miną, lecz naprawdę było to bardzo wesołe dziecko i cały zamek szalał na jej punkcie, co ona wykorzystywała, tyranizując całe otoczenie. Wszyscy wiedzieli, że kiedy dorośnie, da sobie radę w życiu. Jeśli, czasami, patrząc w rozmarzone oczy synka, Katarzyna odczuwała przelotny niepokój, że jest zbyt delikatny i zbyt łagodny, co do Izabeli nie miała żadnych obaw. Jej zadziorne oczy mówiły same za siebie...

Ukląkłszy pomiędzy łóżkiem a kołyską, zagłębiła się w gorącej modlitwie, prosząc Boga, by oddalił niebezpieczeństwo od tego pokoju, od tych dziecięcych główek powierzonych jej pieczy...

– Spraw, Panie... błagam cię, spraw, by nic złego im się nie stało! Są takie małe, takie bezbronne... A wojna jest straszna, okrutna... i ślepa...

Jej modlitwa przekroczyła ściany dziecinnego pokoju i objęła wszystkie dzieci i wszystkie matki przybyłe do zamku na dźwięk dzwonu, by schronić swoje zagrożone życie za murami Montsalvy. Wydała rozkazy, by w miarę możliwości zapewnić im jak najlepsze warunki, gdyż czuła się siostrą tych wszystkich matek.

Kasztelanka czy pasterka – stary, odwieczny strach przed pożogą i zagładą, na jakie narażone były dzieci – odczuwały tak samo. Strach, który mężczyźni być może również odczuwają, lecz który jest u nich słabszy niż odwieczne zamiłowanie do wojaczki.

Jako odpowiedź na jej niespokojne pytania słane do niebios dochodziły okrzyki strażników zmieniających warty na wieżach. Na murach miasta strażnicy Mikołaja trzymali straż, a wkrótce miały nadciągnąć posiłki hrabiego d’Armagnaca, by wykurzyć wściekłego lisa. Horda napastników nie będzie mogła długo się opierać, a matki z Montsalvy będą znowu mogły spać spokojnie...

Kasztelanka z nadzieją w sercu wstała z klęczek i czyniąc ostami znak krzyża wyszła z dziecinnego pokoju.

Rozdział drugi

KORONCZARKA AZALIA

Posłaniec!... Zginął!... Zabity!...

Niespokojny głos Sary wyrwał Katarzynę ze snu, sprowadzając ją na nowo do groźnego świata, od którego wieczorem nie mogła się oderwać. Otworzywszy oczy, ujrzała pochyloną nad sobą twarz Sary, twarz straszną, granitową, skamieniałą z przerażenia.

– Co ty mówisz? – spytała z trudem.

– Brat Amabl... zamordowany... Ludzie Béraulta pojmali go i zmasakrowali!

– A skąd to wiadomo? Czy odnaleziono jego ciało? Sara roześmiała się ironicznie.

– Ciało, powiadasz? W tej chwili całe miasto wyległo na mury, żeby je oglądać! Bérault kazał nadziać je na hak rzeźnicki i wystawić na widok publiczny przy domu sędziego. Jest przeszyte tysiącem strzał i wygląda jak jeż... a jedną z nich przybity jest do piersi nieszczęśnika twój list!

Pod Sarą ugięły się nogi. Osunąwszy się na kufer, przycisnęła do piersi drżące dłonie, po czym zmienionym głosem dodała:

– To pomioty szatana... Wszystkich nas pozabijają!

Katarzyna zeskoczywszy z łóżka jęła grzebać w kufrze w poszukiwaniu sukienki, lecz nagle zatrzymała się i spojrzała na Cygankę z niedowierzaniem.

– Ty, Saro? Ty się boisz?

Nie było to pytanie, lecz zdziwione stwierdzenie. Jeszcze nigdy, nawet w najtrudniejszych chwilach, Katarzyna nie widziała tak przerażonej Sary. Było to tak nieoczekiwane, że sama poczuła, iż traci grunt pod nogami.

Jeżeli jej najsilniejsza podpora podda się, na kim będzie mogła polegać w tę czarną godzinę?