Zrozpaczona i gotowa do płaczu, powtórzyła z wyrzutem, sama nie wierząc własnym słowom:

– Ty się boisz!

Sara ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się ze wstydu i przerażenia. – Przebacz mi! Wiem, że cię zawiodłam... lecz gdybyś widziała...

– Zobaczę!

I Katarzyna, powodowana nagłym przypływem gniewu, wciągnęła pierwszą lepszą suknię oraz miękkie botki i nawet nie związawszy włosów wybiegła z pokoju, pokonała kręte schody i rzuciła się na dziedziniec.

Jak burza przebiegła przez dziedziniec z jasną masą włosów tańczących na plecach, potrącając Jossego i nawet nie słysząc, co intendent do niej mówi. Już była na głównej ulicy, biegnąc ile tchu w piersi z podniesioną do kolan sukienką. Nigdy dotąd nie odczuwała takiego gniewu. Nie wiedziała, co zrobi ani dlaczego biegnie, lecz pchała ją jakaś nieznana siła, czyniąca z niej kogoś obcego, gwałtownego i gniewnego, żądnego krwi.

Wreszcie dotarła na mury, gdzie zastała milczący tłum, który na widok kasztelanki rozstąpił się. Ona jednak nie poznawała tych wszystkich ludzi: ich twarze były tak samo skamieniałe i szare jak twarz Sary, oczy puste, usta nieme...

Któryś ze zgromadzonych wyrzęził ochrypłym głosem:

– Sługa boży... nie żyje...

Tak było w istocie... Jak bowiem powiedziała Sara, nieszczęsny mnich przeszyty setką strzał, wisiał na haku rzeźniczym, w czarnym habicie zesztywniałym od zakrzepłej krwi, straszny ze swymi wielkimi palcami u nóg wykrzywionymi w śmiertelnych skurczach. Tych kilka słów wybełkotanych przed chwilą uświadomiło Katarzynie, jak wielki strach ogarnął jej poddanych: ofiara była sługą bożym! Rozmiar zbrodni przekraczał ludzkie pojęcie tych prostych ludzi.

A tam, przy trupie, na wprost skamieniałego ze zgrozy miasta, dwóch tępych żołdaków naigrawało się z ofiary, dłubiąc w zębach.

Katarzyna, nie panując nad sobą, krzyknęła na całe gardło:

– Tak, umarł!!! Zabili go nam!!! A wy zamierzacie tak stać i nic nie robić? I zanim ktokolwiek zauważył, wyrwała łuk jednemu z żołnierzy.

Gniew, podwoiwszy jej siły, pozwolił bez trudu napiąć twardy naciąg. Strzała świsnęła jak wściekła żmija i utkwiła w gardle jednego ze zbójów, który osunął się na ziemię z rzężeniem, zduszonym po chwili przez buchającą krew. Młoda kobieta sięgnęła po następną strzałę, by obalić drugiego żołdaka, lecz w tej sekundzie i ten padł obok swego towarzysza, dosięgnięty celną strzałą Jossego, który dołączył do Katarzyny.

Ludzie z Montsalvy przebudzili się. Ich strach zniknął. Na żołdaków z Apchier, którzy nadciągnęli w sukurs swym kompanom, runął grad pocisków z kuszy i strzał, zmuszając rozbójników do odwrotu. Wkrótce między murami zamku a obozem wroga nie pozostał nikt oprócz trupów nieszczęsnego mnicha i jego dwóch strażników.

– Przestańcie strzelać! – krzyknął Josse. – Nie marnujcie amunicji po próżnicy!

Jakiś głos, pełen oburzenia, zaprotestował:

– Nie możemy chyba pozwolić, by biedny brat Amabl wisiał tam jak lis schwytany w sidła, by zgnił na naszych oczach od deszczu i wiatru!

To przez usta Gauberty, torującej sobie drogę wśród tłumu jak korab i powiewającej długim ogonem zwisającym z czepka na kształt żagli, przemówiło miasto. Zastępując antyczny chór, zażywna jejmość zbliżyła się do Katarzyny, dominując nad nią o całą głowę, ozdobioną grubymi jak ramię dziecka warkoczami. Handlarka płótnami, stanąwszy przed kasztelanką w swej ulubionej pozie, podpierając się pod boki, dodała:

– To był święty człowiek, łagodny jak baranek boży i umarł za nas! Powinien spocząć w poświęconej ziemi, a nie tkwić tam wśród tych łotrów! Lecz jeśli nikt nie chce pójść po niego, przysięgam na krzyż mojej matki, że ja pójdę! Otwórzcie tylko bramę!

Katarzyna zawahała się. Wyjście poza bramy miasta, nawet zbrojnie, oznaczało ryzyko walki, w której napadnięci nie mieliby przewagi, a rozbójnicy z łatwością by ich zmietli i korzystając z otwartej bramy dostaliby się do środka. Z drugiej strony Gauberta miała rację: pozostawienie ciała mnicha w rękach tych katów byłoby wstydem.

Gauberta czując, że Katarzyna przychyla się do jej zdania, zaczęła nalegać. – Więc jak będzie, pani? Co robimy? Czy...

Powolne bicie klasztornego dzwonu przerwało jej słowa i wyrwało Katarzynę z zamyślenia. Machinalnie wszyscy odwrócili się w stronę miasta, gdzie w tej chwili zabrzmiał śpiew żałobny.

– Mnisi! – rzucił ktoś. – Nadchodzą! Wszyscy wyszli z klasztoru. Istotnie, augustyni w dwóch rzędach podchodzili do bramy Świętego Antoniego. Szli z dłońmi splecionymi w szerokich rękawach i nasuniętymi na twarze kapturami. Mocnymi głosami śpiewali modlitwę za umarłych. Na czele kroczył przeor Bernard, mając po bokach dwóch mnichów z wysokimi świecami z żółtego wosku. Święty mąż, odziany w fioletowy ornat ze srebrnym krzyżem na piersi, niósł w rękach monstrancję, w której błyszczała hostia. Kiedy się zbliżał, ludzie klękali.

Wkrótce pochód dotarł do kraty, a przeor dał znak, by ją podniesiono. Na murach wszystkie oczy spoczęły z niemym pytaniem na Katarzynie.

Kasztelanka przestała się wahać. Przed Bogiem nie zamyka się bram!

– Otwórzcie bramę! – krzyknęła. – I niech łucznicy staną przy otworach strzelniczych gotowi do strzału! Załadujcie kusze! Jeśli któryś zbój zbliży się do przeora, strzelajcie nie czekając rozkazu!

Krata podniosła się z przenikliwym zgrzytem. Ryzyko było wielkie. Ludzie, którzy tak strasznie zmasakrowali mnicha, z pewnością nie cofną się przed Najświętszym Sakramentem. Być może za chwilę zaleje ich krwawa horda i wkrótce wszystko się skończy... Skrzypienie zwodzonego mostu zabrzmiało jak odgłosy apokalipsy.

Katarzyna chwyciła za łuk i włożywszy doń strzałę, stanęła w otworze strzelniczym.

– Jeśli Bérault d’Apchier pokaże się, ja poślę mu pierwszą strzałę! – oświadczyła spokojnie.

Powoli napięła cięciwę. Cienki, jesionowy łuk wygiął się do połowy.

Katarzyna czekała.

Obozowisko wroga wydawało się dziwnie ciche. Nie było widać żywej duszy. Nic się nie ruszało. Lecz za zasiekami z gałęzi, pokrytymi świeżo zdjętymi skórami, można było wyczuć wstrzymane oddechy i świdrujące spojrzenia.

Procesja przeszła przez most. Na chwilę śpiew zdusiły mury i barbakan, po czym modły wybuchły z nową mocą, zwiastującą gniew Boży.

Dies irae, dies illa Salve saeclum in favilla...

Jednak mnisi zamiast posuwać się do przodu w pewnej chwili zaczęli się cofać na krótki rozkaz swego przełożonego.

– Wycofajcie się za mury! Podnieść most!...

Zdziwiona Katarzyna popuściła cięciwę i wychyliła się. Za murami widać było samego przeora, wznoszącego do nieba ręce z monstrancją. Za nim ukazało się tylko trzech mnichów. Dwóch z nosidłami, jeden z drabiną. Tymczasem most podnosił się zgodnie z jego rozkazem.

– Nie chce narażać miasta... – szepnął Josse z napięciem. – Ależ przeor ryzykuje życie!

– Rozkaż, by nie podnoszono mostu! Musimy wziąć na siebie część ryzyka! Poza tym rozstaw swoich ludzi w oknach pierwszych domów na ulicy!

Josse, ongiś paryski rzezimieszek, zbiegł po cztery schody, a Katarzyna skierowała swą uwagę na przeora. Zbliżał się nieśpiesznie, a za nim mnisi z noszami. Jego fioletowy ornat rozwiewał wiatr.

Kiedy zbliżył się do trupa, w obozie wroga coś się poruszyło. Przed palisadę wyszedł potężny człowiek i stanął w wyczekującej postawie. Katarzyna rozpoznała Béraulta Apchiera i skierowała w jego stronę swój łuk, gdyż bandyta był uzbrojony. Opierał swe długie łapy na wielkiej, nagiej szpadzie, lecz nie ruszył się do przodu.

– Odejdź, przeorze! – krzyknął. – To jest moja sprawiedliwość! Nie mieszaj się do nie swoich spraw!

– To jeden z moich synów, którego kazałeś zaszlachtować, Béraulcie! Przyszedłem po niego. A to jest twój Bóg, ukrzyżowany przez tobie podobnych. Uderz, jeśli się ośmielisz, lecz potem szukaj tak głębokiego boru i tak tajemnego miejsca, które byłoby w stanie ukryć twoją zbrodnię i twój wstyd, gdyż będziesz przeklęty na ziemi i w niebie aż do skończenia świata! No, chodź! Zbliż się! Na co czekasz? Spójrz uważnie: niosę złoto, złoto, które tak kochasz i po które przybywasz z daleka. Wystarczy, żebyś wyciągnął rękę. Wystarczy, żebyś uniósł szpadę, która ci tak wiernie służy!

Przeor wznosząc nadal monstrancję zbliżał się do wroga, podczas gdy trzej jego towarzysze odczepili ciało mnicha i ułożyli je na nosidle z wielkim trudem z powodu sterczących zeń strzał. W miarę jak przeor zbliżał się do wroga, wielki złoczyńca zdawał się kurczyć, niczym diabeł z przypowieści zamieniony w karła przez oblanie wiadrem wody święconej. Drżał jak jesienny liść i przez chwilę można było sądzić, że ulegnie tajemnym siłom i zegnie zesztywniałe od pychy i reumatyzmu kolana. Jednak za nim pojawili się jego synowie, jego bękart i szyderczy Gerwazy Malfrat. Miłość własna nie pozwoliła mu się ugiąć, pomimo strachu przed życiem pozagrobowym, do którego się zbliżał ze względu na swój wiek.

– Odejdź, przeorze! – powtórzył zmienionym głosem. – Możesz zabrać swego mnicha. W nocy wszystkie koty są czarne. Nie żył, kiedyśmy się spostrzegli, kim jest. Ale nie sądź, że żałuję. Jeszcze się spotkamy, kiedy nie będziesz miał Boga za obrońcę!

– Zawsze będzie ze mną, gdyż moje ręce każdego dnia dotykają jego Ciała i jego Krwi! Nawet kiedy go nie widzisz, jest ze mną, tak samo jak zawsze jest obecny w tym spokojnym mieście, które chcesz skazać na zagładę!

– Na zagładę? Skądże znowu! Miasto chcę zdobyć i zdobędę! Ale przeor już go nie słuchał. Jak matka chroniąca dziecko, przycisnął monstrancję do piersi i skierował kroki z powrotem do miasta, które ze ściśniętym sercem, wstrzymując oddechy obserwowało w ciszy całe zajście.

Mnisi z nosidłem powoli przeszli przez bramę, a za nimi przeor modląc się cały czas. Potem brama się zamknęła.

W obozie wroga nikt się nie poruszył. Za to w mieście wybuchła radosna wrzawa zwycięstwa, gdy tylko opadła krata.

– Niech pani strzela, Katarzyno! – rzucił Josse. – Ten wściekły pies jest łatwym celem! Strzelaj, a uwolnisz nas od niego!

Lecz Katarzyna z westchnieniem odłożyła broń i pokręciła głową.

– Nie mogę. Przeor by mi tego nie wybaczył. Bérault nie ośmielił się go tknąć. Jeśli jeszcze wierzy w Boga, może zrezygnuje z zamiaru i odejdzie od naszego miasta. Pozwólmy mu się zastanowić...

– Zastanowić? Jego ludzie i on sam żądni są krwi i złota. Jeśli więc myślisz, że odstąpią, to się mylisz. Ja ci to mówię, pani.

– No to niech atakują! Odepchniemy ich!

Atak jednak nie nastąpił tego dnia. Bérault d’Apchier przystąpił do okrążenia miasta. Jego ludzie powoli zacieśniali krąg wokół murów, wciskali się między skały i krzaki jak stalowe węże, zajmowali ścieżki, stawiali nowe namioty i kuchnie. Z lasów dochodziły odgłosy obalanych drzew, które miały posłużyć do wykonania drabin. Zbierano gałęzie na faszyny do wypełnienia fos. Piękne sosny otaczające miasto traciły korony i padały z bolesnym skrzypieniem, a ich rozlane soki roznosiły świeży zapach wiosny w powietrzu śmierdzącym gorącym olejem.

Przez cały dzień Katarzyna przebywała na murach. Wraz z Mikołajem Barralem i Josse Rallardem przebiegała miejsca obrony, wieże, sprawdzała hurdycje, badała zapasy kamieni, strzał, drewna, broni i poszczególne stanowiska walki.

Bohaterski czyn przeora Bernarda dodał wszystkim odwagi, wzmocnił wolę walki. Przemożny strach zniknął. Wszyscy byli głęboko przekonani, że sam Pan Bóg będzie wspierał ich w walce, a i Katarzyna wierzyła, że uda się jej odeprzeć wroga bez większego trudu.

Pozostało jednak jeszcze jedno zmartwienie: jej paź ciągle nie wracał. Miała nadzieję, że schronił się u swej matki.

Sara, nie mogąc pokonać wstydu za swą chwilową słabość, dwoiła się i troiła, czuwając nie tylko nad normalnym funkcjonowaniem zamku, lecz także doglądając uciekinierów i pilnując, by niczego im nie zabrakło. Zaoferowała nawet swą pomoc przeorowi przy pośmiertnej toalecie brata Amabla, gdyż była zręczna i za pomocą noża i oliwy usunęła ostrza strzał z ciała zmarłego. Teraz jego ciało, obmyte w winie i owinięte prześcieradłem, spoczywało w krypcie klasztornej, czekając na pochówek, który miał się odbyć w nocy, tak aby mnisi mogli uczestniczyć w czasie dnia w obronie miasta razem z innymi mieszkańcami.

Wkrótce przygotowania zakończyły się i nie pozostawało nic innego do roboty jak obserwować ruchy wroga. Powoli miasto przyzwyczajało się do stanu oblężenia i każdy, kiedy tylko jego obecność na murach nie była konieczna, wracał do swoich codziennych zajęć.

Spośród kobiet zamieszkałych w Montsalvy jedna trzymała się na uboczu. Była to piękna dziewczyna o czarnych oczach i jedwabistej, ciemnej karnacji. Przybyła do Montsalvy dziesięć lat temu wraz z matką, koronczarką z Puy, która po śmierci pierwszego męża wyszła za Augustyna Fabre, cieślę. Matka, będąc słabego zdrowia, zgasła wkrótce którejś srogiej zimy, a Augustyn zaopiekował się dziewczyną jak własną córką. Stopniowo Azalia zajęła miejsce matki. Utrzymywała dom w doskonałym porządku i tak jak matka zajęła się wyrobem koronek, przewyższając ją wkrótce kunsztem. Zdobyła bogatą klientelę w okolicznych zamkach i wśród miejscowych notabli.