Sama pani de Montsalvy zamawiała u Azalii wiele rzeczy, podziwiając jej umiejętności i zmysł artystyczny. Koronczarka była jednak jedyną kobietą w mieście, z którą nie potrafiła się zaprzyjaźnić. Zresztą żadna kobieta w mieście jej nie lubiła. Być może z powodu sposobu, w jaki patrzyła na chłopców, a nawet żonatych mężczyzn, albo z powodu tego gardłowego śmiechu podobnego do gruchania gołębicy. A może z powodu zbyt odważnego dekoltu, z jakim zwykła się pokazywać w swym oknie. Piękna i niebiedna Azalia mogła już sto razy wyjść za mąż, lecz mimo wielkiego powodzenia wśród chłopców nie przyjęła oświadczyn żadnego.

„Chcę wyjść za mąż z miłości i będę kochać tylko jednego, godnego mnie, czyli takiego, który byłby zdolny do wszystkiego z miłości dla mnie!” – zwykła mawiać mrużąc kocie oczy, które niejedna z kobiet chętnie by jej wydrapała. W ten sposób Azalia doszła do dwudziestu pięciu lat i nadal pozostawała w stanie panieńskim, ku zadowoleniu zresztą samego Augustyna, który bał się, że wydając ją za mąż, straci gospodynię.

„Żadna ciemięga nie jest ciebie godna, moja perło! – mawiał Augustyn, gładząc jej jedwabisty policzek. – Ty jesteś godna wielkiego pana!”

Naturalnie, Augustyn nie był przez to lubiany przez młodzieńców, a matrymonialne marzenia ojczyma doszły do uszu Katarzyny. Donatka, małżonka Saturnina, kiedy powtórzyła słowa Augustyna swej pani, nie mogła ukryć oburzenia, lecz Maria, żona Jossego, która w haremie zdobyła zadziwiającą wiedzę na temat kobiecej natury, natychmiast wyjaśniła, jak się rzeczy mają:

– Augustyn powiada „wielki pan”, lecz jego córka myśli o „panu Arnoldzie!” Trzeba widzieć, jak patrzy na naszego pana, kiedy on przejeżdża konno przez miasto: istna kotka oblizująca się przed spodkiem śmietany. A jakie ukłony przed nim składa!

– Opowiadasz głupoty, Mario! Nie ośmieliłaby się mierzyć tak wysoko! – odparła wtedy Katarzyna.

Jednak w głębi serca poczuła nieprzyjemne ukłucie. Była pewna miłości swego męża i nie obawiała się sideł mieszczki. Niemniej przypominała jej Azalia dwie kobiety, których obawiała się najbardziej w swym życiu: Marię de Comborn, kuzynkę, która kochała się w Arnoldzie aż do zbrodni, i sułtankę Zobeidę, która więziła go w swym pałacu. Z pierwszej Azalia miała łapczywe pożądanie, a z drugiej ogromną zmysłowość, takie same czarne jak węgiel włosy i takąż bursztynową skórę. I czasem, kiedy koronczarka przychodziła do zamku ze swymi wyrobami, Katarzyna zastanawiała się, czy przypadkiem dziewczyna ta nie jest trzecią postacią damskiego demona, który chce jej zabrać jej miłość.

Tamte dwie, Maria i Zobeida, zginęły jednakowo, i to z ręki samego Arnolda od ciosu wymierzonego sztyletem ze srebrnym krogulcem, który zawsze był dla Katarzyny talizmanem i ostatnią obroną, lecz czy można było przewidzieć reakcje mężczyzny?

Gdyby Katarzyna urodziła się w zamku szlacheckim, z pewnością nie zwróciłaby uwagi na tak prostą rywalkę, lecz będąc córką zwykłego złotnika, nigdy nie lekceważyła przeciwnika, jakikolwiek by on był, i nigdy się nie myliła.

Od czasu wyjazdu Arnolda Katarzyna zapomniała o swych niejasnych obawach, jakie wzbudzały w niej płonące źrenice i wilgotne usta Azalii, a oblężenie odsunęło tę sprawę na boczny tor.

Przy studni zebrały się kobiety i rozprawiały o tym, jak wykurzyć wroga, lecz Azalia jak zwykle trzymała się na uboczu, przysłuchując się im z drwiącym uśmiechem.

– Straszny koniec brata Amabla nie załatwia niczego – powiedziała Gauberta. – Trzeba pomyśleć o nowym posłańcu.

– A jak chcesz wysłać swego posłańca? – spytała inna. – Przerzucić go przez mury, prosząc Pana Boga, by poleciał jak najdalej?

Gauberta wzruszyła pogardliwie ramionami i krzyknęła:

– W zamku są podziemia, można je wykorzystać.

Istotnie, kiedy Katarzyna i przeor Bernard odbudowywali niedaleko bram Montsalvy stary zamek Puy de l’Arbre, kazali zrobić w jego podziemiach przejście, którym w razie oblężenia można by było wyjść. I jak to było w zwyczaju od wielu wieków, tajemne przejście zaczynało się w wieży, a kończyło daleko w polu, ukryte wśród skał i krzaków. Nie należało o tym trąbić głośno i Katarzyna, która zbliżyła się do kobiet kazała handlarce płótnami mówić ciszej.

– Nie mów tak głośno, Gauberto, bo jeszcze ktoś cię usłyszy.

– A kto, pani? Nie myślisz chyba, że wśród nas chowa się zdrajca!

– Nie – uśmiechnęła się Katarzyna – lecz masz donośny głos droga przyjaciółko. Mogłabyś, tak jak Dziewica Orleańska, dowodzić armią...

Okropny hałas i odgłosy walenia młotka przerwały jej w pół słowa. Pochodziły z jednego z domów stojących w pobliżu studni, zajmowanego przez Augustyna, ojczyma Azalii. Przez otwarte na oścież, mimo panującego przenikliwego chłodu, drzwi jego warsztatu wylatywały wióry.

Katarzyna zwróciła się do koronczarki:

– Twój ojciec ostro pracuje, jak się zdaje. Co takiego robi?

– Trumnę. Pierwszą... dla brata Amabla.

– Pierwszą, powiadasz? Czyżby liczył na to, że potrzeba będzie ich więcej?

Azalia uśmiechnęła się dziwnie, a jej przenikliwe spojrzenie owionęło bezczelnie kasztelankę.

– Potrzeba będzie więcej i pani dobrze o tym wie! Czy oblężenie potrwa, czy miasto zostanie zdobyte, mojemu ojcu nie zabraknie roboty. Dobrze wiesz, pani, że przez ciebie wiele ludzi straci życie!

Wśród kobiet zaległa nieprzyjemna cisza. Katarzyna zastanawiała się, czy się nie przesłyszała. Gauberta i jej przyjaciółki spoglądały po sobie, nie wierząc własnym uszom. Kasztelanka pierwsza się otrząsnęła i zmarszczywszy brwi, spytała:

– Co masz na myśli, Azalio?

– Tylko to, co rzekł pan Bérault d’Apchier... chyba że źle usłyszałam. On chce złota i... ciebie, pani! Złoto możesz mu dać, ale siebie? Tak więc ludzie będą umierać za ciebie! Tylko za ciebie... ponieważ pan Arnold już nigdy nie wróci!

Cedząc słowa, zdjęła z cembrowiny dzban wypełniony wodą i miękkim ruchem bioder zarzuciła go sobie na ramię. Uśmiechała się perfidnie, zadowolona z wrażenia wywołanego przez słowa, które dotknęły Katarzynę w najczulsze miejsce. Nie zdążyła jednak odejść od studni, kiedy potężna para policzków wymierzonych przez Gaubertę, wspomaganych jej stu osiemdziesięcioma funtami żywej wagi, obaliła ją na ziemię wśród okruchów stłuczonego dzbana. Mocą rozpędu sama Gauberta upadła obok swej ofiary, usiadła na niej okrakiem i dalejże ją okładać i szarpać za włosy.

– Gauberto!      –          krzyknęła          Katarzyna         przerażona        wściekłością wykrzywiającą twarz zwalistej kobiety. – Zostaw ją!

Gauberta jednak nie słyszała. Przyparłszy Azalię kolanem do ziemi, ciągnęła ją za warkocze, wreszcie napluła jej w twarz i zagrzmiała:

– Gdybym nie znała twojej bogobojnej matki, Panie świeć nad jej duszą, rzekłabym, że powiła cię maciora! Nagle martwisz się losem naszych mężczyzn, a gdy który mówi ci o miłości, to zadzierasz dumnie nosa! Marzy ci się wielki pan, a jako że nie możesz mieć pana Arnolda, pomyślałaś, że któryś z bandy Apchiera też załatwi sprawę, czyż nie? Którego sobie upatrzyłaś? Którego, śpiewaj mi tu zaraz!

Rozwścieczona, policzkowała dziewczynę z taką zaciętością, że Katarzyna wystraszyła się, iż wykończy ją na dobre.

– Rozdzielmy je, Babeto! – krzyknęła do swojej sąsiadki. – Gauberta gotowa ją zabić!

– Phi! Wielka mi rzecz! – żachnęła się żona wytwórcy świec – to by ją nauczyło rozumu. Mój najstarszy syn dosyć wylał przez nią łez. Ale, do usług, pani Katarzyno.

Z pomocą innych kobiet, które zresztą nie przykładały się zbytnio do swego zadania, ponieważ te poczciwe matki rodzin nie widziały niczego złego w tym, co przytrafiło się fertycznej koronczarce, udało im się odciągnąć spienioną Gaubertę od swej ofiary.

Czerwona od otrzymanych razów i od krwi spływającej ze zranionego okruchami rozbitego dzbana ramienia, koronczarka wstała zalewając się łzami. Jej przemoczona spódnica była uwalana błotem, a bluzka rozdarta na plecach. Jednak nieszczęsny widok Azalii nie ostudził zapału Gauberty, którą z trudem udawało się utrzymać z dala od dziewczyny. Po czym, ponieważ kobiety nie chciały jej wypuścić, ryknęła pod adresem dziewczyny, którą Maria odprowadzała do domu:

– Powinnaś tarzać się w błocie przed naszą panią i błagać ją o przebaczenie!

Augustyn, zaniepokojony wrzawą, wyszedł na próg warsztatu, trzymając w jednej dłoni młotek, a w drugiej drewniane kołki. Prawie wpadł na przybraną córkę – brudną, przemoczoną i pobitą.

– To nic – próbowała wyjaśniać Maria, czując wiszącą w powietrzu kolejną burzę. – Miała małą sprzeczkę z Gaubertą...

Lecz Augustyn, nie słuchając, odsunął ją ręką z drogi i ruszył w stronę grupki kobiet. Wytrzeszczył oczy, a jego twarz stała się tak samo czerwona jak jego wełniana czapka. Wymachując młotkiem wyglądał bardzo groźnie, lecz to nie wystarczyło, by przerazić wojowniczą handlarkę płócien.

– Ja nie chcę nic mówić! – wrzasnęła na widok cieśli. – Lecz z tej twojej córuni to niezłe ziółko! Gdybyś częściej pieścił jej boki, może nie byłaby taka złośliwa.

– A co takiego ośmieliła się powiedzieć? Może mi to powtórzysz?

– A myślisz, że będę się krępować?

Augustyn nadciągał jak burza wymachując młotkiem, tak że kobiety trzymające Gaubertę skuliły się, jakby chcąc uniknąć ciosów. Katarzyna puściła Gaubertę i stanęła między nią a cieślą.

– Dosyć tego! – rzuciła ostro. – Teraz ja mówię i macie mnie słuchać! Augustynie, zatknij swój młotek za pasek! A ty, Gauberto, masz natychmiast się uspokoić!

Cieśla zatrzymał się przed kasztelanką i niechętnie zdjął czapkę z głowy.

– Mam chyba prawo wiedzieć, co uczyniono mojej córce! – mruknął.

– Zgoda! – rzuciła Gauberta, której wracał dobry humor. – Lecz najpierw dowiedz się, co ona powiedziała. A co do tego, co jej zrobiłyśmy, to będziesz zadowolony: wymierzyłam jej policzek, czego ty nigdy nie ośmieliłeś się zrobić. I w każdej chwili mogę zacząć od nowa, chyba że sam się tym zajmiesz: powiedziała, że zgarniesz niezły grosz za trumny dla tych, którzy zginą przez panią Katarzynę!

– Ona nie mogła tego powiedzieć!

– Ale powiedziała! – wtrąciła Katarzyna. – Utrzymuje, że wszystkie te nieszczęścia spadły na miasto i jego mieszkańców z mojego powodu, tylko z mojego... Czy i ty jesteś tego zdania?

– Nnnnie... Oczywiście, że nie... Nikt z nas nie chciałby żyć pod panowaniem Apchierów. Są twardzi i okrutni. Lecz gdyby pan Arnold nie wrócił...

– Nie widzisz powodu, by bronić swoich – dokończyła twardo Katarzyna czując, że blednie.

Spojrzała uważnie na upartą twarz cieśli. Najwyraźniej miał jej za złe to, co właśnie się wydarzyło, lecz nie śmiał tego powiedzieć wprost. Lecz Gauberta, która wszędzie musiała wtrącić swoje trzy grosze, rzuciła:

– Pan Arnold wróci! A nawet gdyby nie wrócił, ma syna, a my mamy przeora za drugiego pana! I wara Apchierom od nas! A teraz możesz powiedzieć swojej córce, że zanim wyda Katarzynę, bo najwyraźniej o tym się myśli w waszej rodzinie, wyślemy Azalię nagą za mury, żeby przekonać się, co z nią zrobią „panowie” Apchierowie, na których ma taką wielką ochotę!

– Nie zaczynaj od nowa! – przerwała Katarzyna. – Nie mam tego za złe twej córce, Augustynie! Musi się bać, i to wszystko ze strachu. A ty ze swej strony nie gniewaj się na Gaubertę. Zrobiła to z przyjaźni do mnie. A teraz, pogódźcie się!

Augustyn niechętnie wymamrotał coś pod nosem, a Gauberta powiedziała, że Azalia może się jej nie obawiać, pod warunkiem że nie będzie opowiadać bredni. Następnie wszyscy zaczęli się rozchodzić. Mieszczki uniosły swoje dzbany i kłaniając się kasztelance podążały do swoich domów, żywo rozprawiając o wydarzeniu.

Katarzyna ruszyła na spotkanie z przeorem. Za nią podreptała Gauberta. Pomimo wszelkich oznak przywiązania okazywanego przez jej ludek, hrabinie było ciężko na sercu, gdyż wśród tego ogólnego poświęcenia i wierności odkryła małą zadrę. Niewielką wprawdzie i z pewnością niegroźną, lecz i tak za dużą w chwili, kiedy miasto powinno stanowić jedność.

Katarzyna co prawda nigdy nie miała złudzeń co do uczuć, jakie Azalia mogła do niej żywić od tamtego zimowego poranka, kiedy to na dziedzińcu zamkowym spostrzegła spojrzenia posyłane przez koronczarkę Arnoldowi. Wtedy to pojęła, że Maria miała rację i że Azalia mogła jej tylko nienawidzić. Lecz to, że również ojczym myślał tak jak ona, było dla niej przykrym odkryciem, gdyż kazało jej sądzić, że być może więcej osób w mieście myślało podobnie.

Gauberta drepcząca obok kasztelanki i obserwująca ją kątem oka przerwała jej ponure myśli z właściwą sobie gwałtownością.

– Nie należy się nimi przejmować, pani Katarzyno! Augustyn jest tak zapatrzony w swoją córunię, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że to zła bestia, a na dodatek nie jest stąd!