– Ja też nie jestem stąd – odparła cicho Katarzyna.

Gauberta stanęła jak słup soli, postawiła dzban na ziemi i pokręciła głową z politowaniem. Katarzyna pomyślała, że mieszczka jest przekonana, iż jest słaba na umyśle.

– Pani? O Przenajświętsza Panienko! Ależ pani jesteś bardziej stąd niż kto inny. Może urodziłaś się w Paryżu, lecz co ci z tego pozostało? Pan Arnold i pani stanowicie jedno, a jeśli on nie jest stąd, to kto? Chcesz czy nie, jesteś kamieniem węgielnym zamku Montsalvy i nikt ani nic nie może cię stąd wyrwać... lub mówić co innego!

– Dziękuję ci, Gauberto! Lecz sądzę, że lepiej będzie dla nas wszystkich, by Azalia trzymała język za zębami i że trzeba jej pilnować.

– Bądź spokojna, pani Katarzyno, już my będziemy ją mieć na oku! Ponieważ kobiety doszły do bramy klasztornej, Gauberta skłoniła się głęboko i ruszyła w swoją stronę.

Katarzyna walcząc ze łzami, weszła do środka wpuszczona przez brata furtiana, który poinformował ją, że przeor czeka na nią w sali kapitulnej.

– Daje lekcję małemu panu! – dodał z poczciwym uśmiechem.

– Lekcję? Dzisiaj?

– Oczywiście! Jego wielebność nie lubi tracić czasu, nawet podczas oblężenia.

W rzeczy samej, wkrótce do jej uszu doszedł głos małego Michała recytującego wiersz. Skrzypienie drzwi pchniętych dłonią Katarzyny przerwało recytację w pół słowa. Michał siedział na taborecie, z którego zwisały jego za krótkie nóżki, a naprzeciwko niego stał przeor ze skrzyżowanymi ramionami, trzymając się za podbródek. Na widok matki malec zrobił zawiedzioną minę.

– Och! Pani matko! Dlaczego przyszłaś tu o tej porze?

– A nie powinnam?

– Tak, nie powinnaś! Mam nadzieję, że nic nie słyszałaś?

Po tym niespokojnym pytaniu Katarzyna domyśliła się, że Michał uczył się wiersza, który miał jej ofiarować z pewnością na Wielkanoc wraz z życzeniami świątecznymi. Uśmiechnęła się więc, przybierając niewinną minę.

– Nic nie słyszałam. Drzwi były przecież zamknięte, lecz jeśli ci przeszkodziłam, to bardzo cię przepraszam.

– Nic to – odparł Michał wspaniałomyślnie – jeśli nic nie słyszałaś.

– Na dzisiaj lekcja skończona – rzekł przeor gładząc ucznia po złocistej głowie. – Dosyć się napracowałeś, a teraz możesz iść do Sary.

Malec zeskoczył z taboretu, podbiegł do matki i objął jej nogi swymi małymi ramionami.

– Proszę mamy... czy mógłbym nie wracać od razu do domu?

– A gdzie chcesz pójść?

– Do Augusta! On dzisiaj zaczyna robić wielką gromnicę wielkanocną i powiedział mi, że mogę przyjść.

Katarzyna podniosła go z ziemi, przycisnęła do piersi i ucałowała w okrągłe, pokryte miękkim puszkiem policzki.

– Możesz iść, synu! Ale nie zanudzaj Augusta i nie siedź u niego za długo. Sara by się niepokoiła.

Michał obiecał wszystko, czego chciała, cmoknął ją w nos i ponieważ pilno mu było podziwiać sztuczki mistrza Augusta, ześlizgnął się na ziemię i ruszył biegiem, odprowadzany czułym spojrzeniem matki i przeora.

– Ma cały zapał i ciekawość ojca! – powiedział brat Bernard.

– To prawdziwy Montsalvy – odparła dumnie Katarzyna – lecz zastanawiam się, czy nie jest bardziej podobny do swego wuja Michała niż do ojca. Jest delikatniejszy niż mój mąż, mniej gwałtowny. To prawda... jest jeszcze taki mały... Ale muszę przyznać, że niektórzy z was zadziwiają mnie, a przede wszystkim ty, ojcze. Podczas gdy grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo, dajesz lekcję Michałowi, a mistrz August przygotowuje gromnice na Wielkanoc. A kto wie, czy będziemy jeszcze żywi podczas świąt?

– Czyżbyś w to wątpiła, pani? Zbyt słabo ufasz Bogu, moja córko! Wielkanoc już za dwa tygodnie. Może nie będzie tak wesoło jak zwykle, lecz wierzę, że wszyscy się zbierzemy, by chwalić naszego Pana.

– Och, żebyż cię wysłuchał! Przyszłam tu, by cię zapytać, ojcze, co zrobimy teraz, kiedy biedny brat Amabl... Pomyślałam, że może przez podziemne przejście zamku...

– Oczywiście! Wykorzystamy je, by wysłać następnego posłańca.

– Kto jednak podejmie tak wielkie ryzyko? Potworna śmierć brata Amabla na pewno osłabiła odwagę niejednego osiłka.

– Nic się nie bój, mam już człowieka, którego nam potrzeba. Przyszedł do mnie jeden z chłopców z Krzyża Koguta. Chce ruszyć jeszcze tej nocy.

– Tak szybko? Dlaczego?

– Z powodu zajęć rolniczych. Otóż padało przez cały dzień i tej nocy może wszystko zmrozić, lecz jak tylko ziemia wyschnie, trzeba będzie przejść przez kratę i oczyścić zboża z ostów. Trzeba też posadzić kapustę i jarzyny. Gdyby oblężenie się przedłużało, to roboty kwietniowe nie zostaną wykonane i nie będzie zbiorów. Nie ma tu takiego, kto by nie zaryzykował życia dla ocalenia swych plonów.

– Ktoś powiedział, że jest inny sposób, by ocalić Montsalvy... łatwiejszy... – Jaki?

– Oddać Béraultowi Apchierowi to, czego tak pożąda: bogactwa zamku i...

– I ciebie, pani? Ależ to istne szaleństwo! Kto ci wbił taki pomysł do głowy?

Katarzyna opowiedziała mu pokrótce scenę przy studni, a przeor przysłuchiwał się jej z nie ukrywanym zniecierpliwieniem.

– To Gauberta ma rację! – krzyknął, kiedy Katarzyna skończyła. – A Augustyn jest winien, że wbija dziewczynie do głowy pomysły, które ani nie przystoją jej stanowi, ani nie są zbyt mądre. Już od jakiegoś czasu myślę o tym, żeby śledzić ją potajemnie: spotyka się z ludźmi, którzy mi się nie podobają.

– Z kim? Z chłopakiem?

– Nie, nie z chłopakiem. Już bym to wolał. Z Ratapennadą. Otóż ostatnimi czasy różni ludzie spotykali ją często w okolicy chaty czarownicy. Jeśli temu nie przeszkodzimy, nieszczęsna gotowa zaprzedać duszę dla ziszczenia swych nierozumnych marzeń.

W środku nocy jakiś cień spuścił się po drabinie do tajemnego przejścia pod zamkiem. Niósł łuczywo, sztylet i list. Zanim zniknął w czeluściach, do Jossego, który go odprowadził, posłał uśmiech, mrugnął okiem i pomachał ręką.

Od tego czasu słuch po nim zaginął...

Rozdział trzeci

W PODZIEMIACH...

Atak nastąpił o świcie. Korzystając z ostatnich zimnych chwil nocy, kiedy to ludzie są zesztywniali od długiego czuwania i niezbyt zdatni do obrony, Bérault d’Apchier skierował swych zbirów do ataku na dwa punkty murów, które wydawały mu się najsłabsze.

W nocy rozbójnicy zdołali bezszelestnie wypełnić część fosy faszynami i kiedy tylko niebo pojaśniało, ustawili drabiny w tych dwóch miejscach.

Przygotowania te, choć wykonywane z dużą ostrożnością, nie uszły uwagi strażników i kiedy pod wodzą bękarta Gonneta żołdacy rzucili się do drabin, powitał ich taki grad kamieni i strumienie wrzącego oleju, że zmuszeni zostali do szybkiego odwrotu. Gonnet oparzony w ramię uciekał, wyjąc jak ranny wilk i wygrażając obrońcom miasta pięścią. Ze złości podpalił najbliższą fermę, która wkrótce strzeliła w niebo wysokimi płomieniami.

Mieszkańcy zgromadzeni wokół Katarzyny na murach patrzyli, jak pochłania ją gęsty, czarny dym, który wiatr rozciąga po szarym niebie długimi, brudnymi pasmami. Maria Bru, opierając się na ramieniu męża, płakała rzewnymi łzami widząc swój dobytek trawiony przez płomienie.

– Oddamy wam wszystko – rzekła z przejęciem Katarzyna. – Jak tylko przegnamy tych bandytów, odbudujemy wasz dom.

– Z pewnością odbudujemy! – potwierdził Saturnin. – Wszyscy się do tego przyłożymy. Niebawem zaś nadejdzie pomoc, gdyż nie mamy wiadomości o naszym posłańcu, a to oznacza, że udało mu się przejść.

Katarzyna spojrzała na niego z wdzięcznością i żeby pocieszyć nieco Marię, wręczyła jej trzy złote monety.

Następnego dnia został odparty kolejny atak i ponownie spłonęła ferma, tym razem Krzyż Koguta.

Podczas wieczornej narady w zamku ziołowe wino miało gorzki smak.

– Jak tak dalej pójdzie, to codziennie spłonie jedna ferma lub folwark, a do Wielkanocy nie pozostanie wokół nic, tylko spalona ziemia!

– powiedział Felicjan Peuch, młynarz, wyrażając głośno myśli ogółu.

– Posiłki nadejdą o wiele wcześniej – odpalił Mikołaj Barral.

– W tej chwili Jeannet już na pewno jest w Carlat. Stawiam swój hełm przeciwko kaczanowi kapusty, że wkrótce ujrzymy lance Kadeta Bernarda, które przyśle nam Eleonora, jego żona!

Jednak ani następnego, ani kolejnego dnia wspomniane lance nie pojawiły się i w zamku zakiełkował niepokój. Nawet kiedy Felicjan przyszedł do sierżanta z wielkim kaczanem kapusty, żeby zrobić wymianę na hełm, powitały go nieco wymuszone uśmiechy. W Montsalvy coraz mniej chciało się śmiać.

W Niedzielę Palmową zaczął padać deszcz i wydawało się, że nigdy nie przestanie. Nie był to jednak wiosenny deszcz, lecz okropne nawałnice niesione wściekłymi podmuchami wiatru, rozmywające zbocza i porywające strumienie czarnej ziemi na dno dolin, i wypłukujące korzenie drzew. Jak by tego nie było dosyć, spadł grad. Kule wielkości orzecha podziurawiły bezlitośnie rozmytą ziemię i siekąc pierwsze wrażliwe kiełki roślin, zniweczyły nadzieję na zbiory.

Najeźdźca jednak nie ustępował. Tkwił uparcie wśród morza błota, ukryty w podziurawionych przez grad namiotach, tych, których nie porwał szalejący wiatr zawieszając je na szczytach drzew. Zmuszony przez pogodę do zaprzestania ataków, stał się jeszcze bardziej zacięty i bardziej wściekły. Dowódcy pozajmowali opuszczone domy, lecz większość cierpiała niewygody, zgrzytając zębami na myśl o ciepłych łóżkach i szczelnych dachach ukrytych za pobliskimi, dobrze strzeżonymi, grubymi murami.

Katarzyna i przeor dwoili się i troili, by podtrzymać na duchu swoje owieczki.

– Odbudujemy wszystkie zniszczone domy! – zapewniała Katarzyna, mając na myśli Jakuba Serce i jego obficie zaopatrzone kantory.

– Bóg jest z nami – podejmował przeor Bernard. – Dlatego trzyma wroga w bezpiecznej odległości, oddalając od nas śmiertelne żniwo, mniejsza więc o kilka zagonów pszenicy czy żyta. Nie ma dymu bez ognia...

Jednak mimo wszystko zarządził wielkie modły zbiorowe. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby Wielki Tydzień był kiedykolwiek taki żarliwy... i taki mokry.

Większość mieszkańców, kiedy nie modliła się lub nie podsycała ognisk, spędzała czas na wypatrywaniu proporców hrabiego Armaniaka. Lecz horyzont niezmiennie pozostawał pusty.

Kiedy minął tydzień od wyruszenia Jeanneta z posłaniem, mieszkańcy Montsalvy zaczęli podejrzewać, że posłańcowi stało się coś złego. Ich złe przeczucia potwierdziły się w nieoczekiwany sposób.

Wielkanoc 8 kwietnia wstała z trudem, zalana deszczem, jak wiele poprzednich dni. Niebo wisiało nisko i zdawało się, że słońce opuściło ziemię na zawsze.

Katarzyna, podobnie jak inni, wstała z łoża wraz ze świtem, by oddać cześć Zmartwychwstaniu Pana. O świętowaniu oczywiście nie mogło być mowy. Przeor miał jednak odprawić uroczystą sumę, po której mieszczanie i uciekinierzy mieli zostać przyjęci w zamku na uroczystym posiłku.

Przygotowaniami zajęły się Sara, Donatka i Maria, które od świtu krzątały się w olbrzymiej zamkowej kuchni, jak za dawnych, dobrych czasów.

Katarzyna miała właśnie do nich dołączyć, kiedy zauważyła biegnącego w jej stronę co tchu Saturnina. On, zawsze taki poważny, w tej chwili zdawał się nieomalże wesoły. Według niego wiadomość, którą przynosił, była najlepszym prezentem wielkanocnym.

– Czyżby wreszcie nadciągała pomoc?

– Tak! Lecz nie ta, na którą czekaliśmy, pani Katarzyno. W każdym razie pomoc!

Istotnie, przed jedną z bram mały oddział starał się przedrzeć przez linię wroga, chcąc dotrzeć do zamku.

– Ilu ich jest?

– Wydaje się, że około dwudziestu. Nie mają żadnego znaku szczególnego, ale biją się dzielnie. Mikołaj czeka na twój rozkaz, pani, by podnieść kratę.

– Idę z tobą! Nie ma czasu do stracenia. Chyba że... Kasztelanka zachowała dla siebie dalszy ciąg swej myśli, która mogłaby zgasić radość starca. Bérault d’Apchier był szczwanym lisem. Kto mógł wiedzieć, czy ta mała grupa, bez znaku szczególnego, lecz „bijąca się dobrze”, nie była pułapką i sposobem na otwarcie bram miasta? Pobiegła jednak do bramy, pod którą istotnie wrzała walka. Dwudziestka jeźdźców, uzbrojonych jak popadło, przedarła się przez ludzi Apchiera, zaskoczonych niespodziewanym atakiem, i skierowała w stronę miasta. – Kim jesteście? – krzyknęła z murów Katarzyna.

– Otwórzcie, na Boga! – odparł ledwo dysząc czyjś znajomy głos. – To ja, Bérenger!

Głos ten dobywał się z wnętrza zadziwiającej kompozycji różnych części zbroi, miotającej pośrodku zawieruchy ogromnym toporem i kręcącej nim diabelskie młynki, niebezpieczne zarówno dla nieprzyjaciela, jak i dla swoich towarzyszy. Wojak ten rozdzielał na oślep ciosy, czyniące zdecydowanie większy honor jego dobrej woli niźli doświadczeniu. Na dźwięk znajomego głosu serce Katarzyny zadrżało radośnie.