Zanim jednak zdążyła wydać rozkazy, Mikołaj Barral i dwaj jego ludzie chwycili za kołowroty, podnieśli bramę i spuścili zwodzony most, a tymczasem łucznicy zasypali zbójników deszczem strzał.

Wejście Bérengera i jego kompanów odbyło się tak szybko, że ledwo most zadrżał pod końskimi kopytami, a natychmiast został podniesiony, zaś na olbrzymie, dębowe deski posypały się strzały i pociski z kuszy. Po chwili paź, zdejmując z głowy o wiele za duży jak dla niego hełm, z okropnym łoskotem swej fantazyjnej zbroi zeskoczył z konia prosto w objęcia sierżanta.

– Na rany Chrystusa, mój chłopcze! – ryknął Mikołaj. – Ależ z ciebie groźny wojak! Jakiś ty blady po tej zaciętej potyczce!

– Jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiego pietra! – wyznał paź, szczękając zębami. – Pani! Co za radość ujrzeć cię znowu! – dodał, starając się na próżno zgiąć pokrywające go żelastwo, by skłonić się przed Katarzyną, – Przybyłem tak szybko, jak się dało, ale ciągle napotykałem przeszkody. Mam nadzieję, że nie ucierpieliście dotąd zbytnio?

– Nie, Bérenger, wszystko w porządku... lub raczej prawie w porządku. Lecz ty, mój chłopcze, skąd przybywasz?

– Od matki, która serdecznie cię pozdrawia i modli się za ciebie... a także z Carlat...

– Z Carlat? A ci ludzie? – spytała wskazując na jego towarzyszy zsiadających z koni.

– Oni są z Carlat. To wszystko, co gubernator mógł ci przysłać. A to dlatego, że hrabina Eleonora wyjechała do Tours, gdzie trwają już przygotowania do ślubu delfina z Małgorzatą Szkocką. Wolał też, by nie nosili znaków herbowych, po których wściekłe psy domyśliłyby się, że twierdza Carlat jest gorzej strzeżona.

Spośród nowo przybyłych wysunął się człowiek wyglądający na dowódcę i stanąwszy przed Katarzyną ukląkł na jedno kolano, by w ten sposób okazać, że on i jego ludzie są gotowi umrzeć dla niej. Katarzyna zamiast podziękować uśmiechnęła się blado.

Zawód był zbyt mocny: dwudziestu ludzi, kiedy ona liczyła na co najmniej dwie setki. Przy pomocy tak szczupłych sił nie uda się jej odeprzeć wroga.

Niepokój i zmieszanie na jej twarzy były tak widoczne, że Barral, obawiając się, jaki wpływ wywrze to na ludzi, którzy zbiegli się zaciekawieni zamieszaniem, pośpiesznie wkroczył do akcji.

– Trzeba przybyszy zaprowadzić do zamku, pani Katarzyno, pozwolić im odpocząć i posilić się. Anim się spodziewał, że z ciebie taki chojrak! – krzyknął rubasznie, waląc Bérengera po plecach z taką siłą, że ten aż się zakrztusił. Po czym dodał ciszej: – Lepiej, żeby nowina nie rozeszła się zbyt szybko. Na razie należy powiadomić tylko radę... i przeora.

Ten zresztą właśnie nadchodził, radośnie rozchlapując kałuże i nie troszcząc się o swój odświętny habit.

Wtajemniczony w sytuację, wszedł bez wahania do gry i głośno wyraził radość z powrotu pazia. Następnie skierował wszystkich w stronę zamku, oznajmiając, że po mszy rada zbierze się wyjątkowo w sali kapitulnej klasztoru.

Mikołaj Barral zajął się zakwaterowaniem nowych ludzi, a Katarzyna zabrała Bérengera do zamku i oddała go w ręce Sary.

Bohater dnia został zaprowadzony do łaźni, rozebrany, wykąpany, oczyszczony zgrzebłem, wysuszony i rozciągnięty na szerokiej płycie kamiennej serdecznie wymasowany przez Sarę we własnej osobie, która nie żałowała młodzieńcowi aromatycznych olejków. Wszystko odbyło się zgodnie ze średniowiecznym zwyczajem, według którego kobiety dokonywały ablucji pana domu, jego syna i najważniejszych oficerów. Ażeby uhonorować gościa, także powierzano go zabiegom kosmetycznym dam.

Katarzyna zaś siedziała obok na taborecie, obejmując rękami kolana, i słuchała opowieści pazia, przerywanej często jękami bólu ofiary dręczonej silnymi dłońmi Sary.

Otóż Bérenger wracał powoli z „wędkowania” przez las, kiedy usłyszał dzwony i domyślił się, że w zamku stało się coś dziwnego. Zbliżając się do miasta, zauważył postacie przemykające się do zamkniętej bramy. Wtedy postanowił obejść miasto dookoła, zobaczył obóz rozbójników i słyszał groźby rzucane przez ich herszta.

– Schowałem się w ruinach Puy de l’Arbre, skąd mogłem obserwować, co się dzieje w obozie wroga... i na swoje nieszczęście widziałem, jak dręczyli mnicha. Tak mnie to przeraziło, że uciekłem z tego miejsca jak najdalej. Moi bracia spaliliby się ze wstydu, gdyby mnie widzieli.

– Przeciwnie, gdyby przed chwilą widzieli, jak dzielnie sobie poczynasz, byliby z ciebie dumni. Walczyłeś jak lew!

– Przestań no jęczeć, bohaterze! Czy to kto kiedy widział rycerza o tak delikatnej skórze?

– Ty mnie nie masujesz, Saro, ty mnie urabiasz jak zaprawę murarską! Ale, o czym to ja mówiłem? Właśnie! Uciekłem. Przez cały dzień chowałem się po lasach, czekając, aż zapadnie noc. Przyszła mi do głowy myśl, by odszukać podziemne przejście i w ten sposób wrócić do zamku.

– Podziemia? – spytała ze zdziwieniem Katarzyna. – A więc wiedziałeś o ich istnieniu?

Bérenger posłał jej uśmiech na wpół nieśmiały, na wpół skruszony, gdy tymczasem Sara zawinęła go w wielki kawałek cienkiego płótna, by usunąć z jego skóry nadmiar olejku.

– W naszym zamku jest podobne przejście. Nietrudno było je znaleźć schodząc do piwnic w wieży. Czasem też strażnicy pozwalali mi wyjść tamtędy z zamku...

– Żeby pójść w nocy na ryby! – uzupełniła bezlitośnie Sara. – Pan, panie Bérenger, brałeś nas za głupków, wyobrażając sobie, że twoje nocne wypady pozostają nie zauważone!

– Przestań, Saro! – przerwała Katarzyna. – Nie pora, by mu to wypominać. Kontynuuj, Bérenger. Dlaczego więc nie wróciłeś do zamku?

– Kiedy się zbliżyłem, była ciemna noc. Miejsce wydawało się bezludne, lecz przez ostrożność posuwałem się krok po kroku, starając się nie opuszczać krzaków. Wtedy usłyszałem nie opodal jakieś męskie głosy. Jeden z nich niecierpliwy: się tak długim oczekiwaniem. Wtedy drugi mu odpowiedział: „Cierpliwości! Jeszcze trochę! Doniesiono mi, że na pewno tej nocy wyślą nowego posłańca przejściem podziemnym”.

Obydwie kobiety, które go słuchały, krzyknęły jednocześnie:

– Doniesiono? Kto mógł donieść?

– Nie dowiedziałem się nic więcej. Trzeci głos kazał im milczeć. Nastała cisza, więc i ja się skuliłem i czekałem. Mimo że wstrzymywałem oddech, moje serce waliło tak mocno, że zdawało mi się, iż w całym lesie je słychać. Jednocześnie gorączkowo szukałem sposobu, by ostrzec człowieka mającego wyjść z podziemia. Wszystko jednak rozwiązało się zbyt szybko, szybciej, niż się spodziewałem. Jakaś postać ukazała się wśród skał maskujących wyjście z podziemia. Zobaczyłem tylko, jak poruszyły się krzaki i jakiś cień zrobił ostrożnie dwa lub trzy kroki. Nieszczęśnik nie zdążył jednak zrobić następnego:

ukryci mężczyźni z okrzykiem zwycięstwa rzucili się na niego i pojmali...

– Zabili go?

– Nie. Związali i zakneblowali. Kilka chwil później zobaczyłem, jak śmiejąc się i żartując, odeszli z długą, mocno związaną paczką na plecach. Kiedy przechodzili nie opodal skały, za którą byłem ukryty, udało mi się rozpoznać ich przewodnika. To był...

– Gerwazy, oczywiście! – krzyknęła Sara. – Przeklęte plemię! Tylko on mógł wiedzieć o istnieniu podziemnego przejścia!

– Tylko on? – przerwała Katarzyna sceptycznie. – Okazuje się, że coraz więcej ludzi wie o naszym tajemnym przejściu: począwszy od Gauberty, która mówiła o nim głośno przy studni, aż do tego podłego Gerwazego, któremu, biję się w piersi, sama nieopatrznie darowałam życie... Niekiedy pobłażliwość bywa zbrodnią... Lecz powiedz, co stało się potem, Bérenger?

– Pobiegłem do matki po pomoc i radę. To mądra i doświadczona kobieta i... kocha cię, pani. Kiedy dowiedziała się o twoim położeniu, ogarnęła ją wściekłość i rozpacz zarazem, gdyż moi bracia pozostawili w Roquemaurel tylko pięciu niezdatnych do niczego ludzi i pokojówki. Wszyscy pozostali ruszyli na Paryż, by szukać sławy. Sława!... Przepraszam za wyrażenie. Wielu z nich nie powróci, a wśród tych, którzy powrócą, będą kaleki bez rąk, bez nóg, bez oczu, inni stracą...

– Bérenger! – przerwała kasztelanka. – Wiem od dawna, co myślisz o wojnach, lecz to, co mnie obchodzi w tej chwili, to zakończenie twojej przygody. Potem będziemy mieć dosyć czasu na dywagacje.

Paź, któremu Sara właśnie włożyła na długie, chude nogi o wielkich stopach obcisłe, zielonoczarne getry, poczerwieniał jak piwonia i posłał kasztelance zawstydzone spojrzenie.

– Przebacz, pani, zapominam, jak pilno ci dowiedzieć się reszty. Otóż moja matka rzekła: „Pani Katarzyna i przeor Bernard zapewne wysłali posłańca do Carlat. Ponieważ nigdy biedak tam nie dotrze, ty mój Bérengerze musisz go zastąpić! I postaraj się, do diabła, choć raz nie splamić honoru rodziny!” Po czym wręczyła mi zawiniątko, do którego włożyła bochenek chleba, połeć słoniny i manierkę wina. Dostałem też jednego z dwóch koni pociągowych, jakie jeszcze jej zostały, i błogosławieństwo na drogę. Koń dostał podwójną rację owsa, klaśnięcie w zad i ruszyliśmy... Okrężną drogą dotarłem do Carlat, gdzie zastałem taką sytuację, jak już mówiłem...

Zapadła cisza, której ani Katarzyna, ani paź nie starali się przerwać. Umysły obu kobiet zaś prześladowało jedno pytanie: kto w Montsalvy był zdrajcą i donosił Gerwazemu Malfratowi?

– To może być tylko dziewczyna! – stwierdziła wreszcie Sara i nie ukrywając pogardy dodała: – One wszystkie szaleją za nim!

„Dziewczyna? Może kobieta...” – Katarzyna starała się odszukać w pamięci jakąś twarz czy choćby imię, które kojarzyłoby się z Gerwazym, w chwili kiedy go wygnała. Nie znalazła jednak nic oprócz wspomnienia biednej Bertylki. A należało za wszelką cenę znaleźć tę parszywą owcę. Kto to mógł być? Przecież znała osobiście tych wszystkich ludzi.

Małe miasto jest jak duża rodzina, kiedy pan kocha na tyle swoich poddanych, by nie przywiązywać wagi do zachowania dystansu. A wśród tych wszystkich poczciwych ludzi byli i raptownicy, i uparciuchy, i mściwi, i tępaki, lecz żaden nie byłby zdolny do takiej podłości. Wszyscy byli prawi, uczciwi, a ich serca były czyste tak jak ich odświętne stroje, które pomimo oblężenia dzisiaj przywdziali.

A jednak był wśród nich ktoś...

Na naradzie, która odbyła się w wielkiej sali kapitulnej, opowieść pazia została powitana śmiertelną ciszą. We wszystkich oczach można było wyczytać jedną myśl: zdrajca był wśród nich!

– Jest pewien sposób... – przerwała pełną napięcia i niepokoju ciszę Katarzyna. Wszystkie oczy skierowały się w jej stronę, czekając w napięciu na dalszy ciąg. – Trzeba rozpuścić wieść, że naszym zamiarem jest wysłać kolejnego posłańca podziemnym przejściem. Zataimy, że wiadomo nam, co stało się z biednym Jeannetem. Powiemy więc, że nie mogąc się doczekać pomocy, wysyłamy posłańca do Carlat, by prosić o nią hrabinę Eleonorę. I którejś nocy wyślemy posłańca śladem Jeanneta, ale nie samego... Damy mu silną eskortę.

– Nie wiem, do czego zmierzasz, pani? – wtrącił przeor.

– Otóż Bérault, tak jak tamtej nocy, wyśle ludzi, by schwytali naszego nowego posłańca – ciągnęła Katarzyna. – Według opowieści Bérengera, do pojmania Jeanneta Apchier wysłał czterech ludzi, w tym Gerwazego. Nasz posłaniec posłuży jako przynęta. Kiedy ludzie Béraulta pojmą go, nasi wpadną im na kark, uważając, by nie zabić żadnego. Muszę ich dostać żywcem, a zwłaszcza Gerwazego Malfrata!

– A co uczynisz z jego ludźmi?

– Każe powiesić Gerwazego! – krzyknął Marcin. – A katem mogę być ja!

– Być może! Lecz najpierw zmuszę ich do mówienia! Wszelkimi środkami!

Słowa Katarzyny cięły powietrze z precyzją strzały, odbijając się takim groźnym echem pod sklepieniami, że poddani spojrzeli na swą kasztelankę z oniemieniem. Stała przed nimi prosta i cienka jak ostrze szpady, i takoż sztywna.

Nagle odnieśli wrażenie, że jeszcze nigdy nie widzieli jej takiej, być może dlatego, że w jej zazwyczaj łagodnym spojrzeniu nigdy nie było ani takiej dzikości, ani takiej nieugiętości.

Oznajmiała bowiem decyzję, której nic ani nikt nie zdoła zmienić.

– Wszelkimi środkami – powtórzył przeor z lekkim niedowierzaniem. Katarzyna gwałtownie odwróciła się w jego stronę. Jej policzki płonęły. Usta były twardo zaciśnięte.

– Tak, ojcze! Wszelkimi! Łącznie z torturą! I błagam cię, nie patrz tak na mnie! Wiem, co myślisz. Jestem niewiastą i okrucieństwo nie przystoi mojemu stanowi. Nienawidzę go. Lecz pomyśl, że za wszelką cenę muszę dowiedzieć się dwóch rzeczy, ponieważ życie nas wszystkich od nich właśnie zależy: imienia żmii kryjącej się wśród nas... i co właściwie zagraża memu mężowi.

– Czy sądzisz, że uda ci się dowiedzieć tego wszystkiego od schwytanych ludzi?

– Tak! Zwłaszcza od Gerwazego! Wkradł się w łaski Béraulta i zna wszystkie jego sekrety. Jeśli więc kierował akcją pojmania pierwszego posłańca, z pewnością będzie kierował akcją pojmania drugiego. Muszę dostać tego łotra, gdyż on jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Lecz tym razem, wasza wielebność, wiedz, że nie będzie mógł liczyć ani na moją łaskę, ani na litość czy współczucie!