– A może będzie trzeba... – rzucił ze zmęczeniem Walter – choćby po to, by lepiej przygotować powrót do Montsalvy... Nie możesz tutaj obozować.

– Nie, tu nie... lecz chcę przed bramami Montsalvy żądać sprawiedliwości,

aż wreszcie zostanę wysłuchana i otworzą się przede mną te przeklęte wrota!

– Lub zostaniesz zabita! Twój mąż tym mocniej cię nienawidzi, im bardziej jest w błędzie. Przyznam, pani Katarzyno, że coraz bardziej żałuję, że go leczyłem, kiedy był ranion pod Châteauvillain. Powinienem pozwolić mu zdechnąć!...

– Nie! – krzyknęła w odruchowym proteście płynącym z miłości, którą zachowała pomimo wszystko i wbrew sobie samej. Po chwili dodała już ciszej: – Nie... nie zniosłabym tego... Myślę, że Chybabym umarła...

– Opanuj się, pani! Cierpiałabyś, lecz myśl o dzieciach kazałaby ci pokonać i to doświadczenie. A teraz byłabyś z nimi, mogąc do woli modlić się za spokój duszy swego anielskiego męża, wysławiając pod niebiosa zalety, których nigdy nie miał!

Katarzyna milczała. W gniewie Waltera brzmiało echo prawdy, której nie chciała przyjąć.

– Gniew do niczego nie prowadzi, Walterze. Ja i tak nie mam dokąd pójść...

– Jak to nie masz dokąd pójść? – odezwał się Bérenger z wnętrza stogu – Do Roquemaurel! Moja matka i bracia będą szczęśliwi, mogąc cię przyjąć pod nasz dach! – Wstał z siana, otrzepując źdźbła słomy z ciemnej czupryny. – Jeśli się zgodzisz, pani, jutro rano ruszymy do domu.

– A daleko do tego twojego Roquemaurel? – spytał Walter.

– Najwyżej cztery czy pięć mil drogi... a teraz może byśmy coś zjedli... Nie śmiąc się przyznać, paź miał całkiem prywatny powód do żalu, że tak się potoczyły ostatnie wypadki, ominęła go bowiem pyszna wieczerza, na którą robił sobie apetyt przez całą drogę. Na szczęście w sakwach podróżnych ostał się jeszcze kawałek szynki i żytniego chleba. Po zaspokojeniu głodu wędrowcy ułożyli się na sianie i posnęli.

Zbliżała się północ, kiedy w szuwarach okalających staw dały się słyszeć ostrożne kroki. Wkrótce drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, wpuszczając do środka zwalistą, czarną postać.

– Jesteś tu, pani Katarzyno?...

I już po chwili Gauberta i pani de Montsalvy rzuciły się sobie w ramiona zalewając się łzami.

– Nasza biedna pani, nasza biedna pani! – powtarzała w kółko Gauberta, przyciskając Katarzynę do swego obfitego biustu. – Żal serce ściska, gdy się na to wszystko patrzy!...

– Powiedz mi, Gauberto, co to wszystko znaczy? – wybuchnęła Katarzyna, kiedy minęło pierwsze wzruszenie. – Co tu się stało?

– Tutaj? Nic wielkiego. Za to panu Arnoldowi pomieszało się w głowie! Jest nie do poznania. Gorszy niż wściekły pies! – Gruba jejmość z wymownym westchnieniem opadła na stertę siana, tuż obok Bérengera, który podniósł zaspaną twarz. – O i paź tutaj! Pozostał ci wierny, jak widzę! Dobre i to!

Katarzyna ruchem dłoni powstrzymała oburzenie chłopca, by nie wszczynać kłótni.

– Opowiadaj, Gauberto... opowiadaj wszystko dokładnie!

– O to nie musisz mnie prosić! Nieprędko przyjdzie mi to wszystko zapomnieć!... Kiedy pan Arnold wrócił na dzień przed Gromniczną, nie można go było poznać... bo miał wielką szramę na twarzy. Ale nie tylko twarzy nie mogliśmy rozpoznać. On się całkiem zmienił, pani Katarzyno! Tamtego dnia całą noc padał śnieg, wszyscy więc wylegliśmy przed domy, odgarnialiśmy, zamiatali. I nagle dostrzegliśmy, że nadciąga, jak zawsze cały ubrany na czarno z połą płaszcza rozłożoną na końskim zadzie, z gołą głową. Wtedy powypuszczaliśmy miotły z rąk i rzuciliśmy się mu na spotkanie, lecz on roztrącił nas i przeszedł obojętnie, rzucając półgębkiem: „Dzień dobry... dzień dobry”... Ani uśmiechu, ani jednego dobrego spojrzenia! A ludzie, którzy z nim byli, odepchnęli nas od niego! Był taki ponury, taki lodowaty, że pomyśleliśmy, że stało się jakieś nieszczęście, że... tobie, pani, przytrafiło się coś złego. Któryś z nas krzyknął: „A gdzie nasza pani? Gdzie Katarzyna?”... Wtedy on się zatrzymał, wyjął szpadę i zaczął okropnie krzyczeć... Wybacz mi, pani, ale muszę ci wszystko powiedzieć! Krzyknął: „Pierwszemu, który ośmieli się wymówić przy mnie imię tej ladacznicy, wypruję flaki!” Po czym ruszył dalej na czele swych ludzi... i wtedy zobaczyliśmy tę kobietę... Katarzyna zamarła.

– Kobietę?... Jaką kobietę?

– Najpierw nic nie zauważyliśmy, bo jechała na koniu wśród innych, zamotana w pelerynę z kapturem. Ale godzinę później nasi ludzie zostali wezwani do zamku, jak dawniej, ale jak wychodzili, to wszyscy płakali, z wyjątkiem Antoniego Couderca, kowala, który wściekle toczył pianę z ust i spluwał na ziemię, jakby się nałykał trucizny. Pan Arnold, w przytomności podejrzanych zbirów, których przywlókł ze sobą, wydał rozkaz: ten, który pozwoli ci wejść do Montsalvy, zostanie natychmiast powieszony! Mężczyzna, kobieta czy dziecko! Codziennie po otwarciu bram kazał wysyłać chłopaka, by pilnował drogi i powiadomił natychmiast, że nadjeżdżasz, by w porę zamknąć przed tobą bramy. Kiedy się tylko dowiedział, że się zbliżasz, wsiadł na koń wraz ze swymi ludźmi... i z tą kobietą i ruszył, by cię wytropić i wygnać!

– A wiesz, kim jest ta kobieta?

– A jakżeby nie! To ta rozpustnica Azalia, koronczarka, którą pan Arnold musiał zabrać z bandy Béraud d’Apchiera. Ale, pani Katarzyno, co to, źle się czujesz?

Rzeczywiście, Katarzyna pobladła jak kreda, zachwiała się i gdyby Walter nie pośpieszył jej w porę z pomocą, runęłaby niechybnie na klepisko.

– Do diabła z tą twoją opowieścią! – zrugał giermek Gaubertę. – Sięgnij do jej sakiewki, powinny być w niej sole i ocet. A kimże jest ta Azalia?

– Straszne ladaco! Ladacznica z ogniem w zadzie! Potrafiła własnemu ojczymowi wleźć do łóżka, a uciekła stąd z bandą tego zakutego zbója Bérauda, która oblegała Montsalvy. To ścierwo! Ona z Béraudem knowała przeciwko panu Arnoldowi, a ten, za przeproszeniem, osioł patentowany nam ją tu z powrotem sprowadza... z pewnością myśląc, że z nią wyrządzi więcej zła swojej biednej, świętej żonie! Ale, mój chłopcze, zdaje się, że nasza pani wraca do siebie!...

Istotnie, Walter zaaplikowawszy Katarzynie kilka energicznych policzków, wlał parę kropli octu między jej blade wargi, po czym zaróżowiła się na twarzy. Potoczyła wokół błędnym wzrokiem i zatrzymała go na osobie Gauberty.

– Wybaczcie mi – wybełkotała. – Nie spodziewałam się czegoś podobnego... Mój Boże... Azalia... Dlaczego właśnie ona?... Jak przeor Bernard mógł pozwolić, by wpuszczono ją do zamku?

– Właśnie w tym rzecz, że kiedy pan Arnold przybył do Montsalvy, przeora nie było w naszym klasztorze, gdyż udał się do Chirac do umierającej matki, a brat Antym, który go zastępuje, dowiedział się, że w drodze powrotnej został napadnięty przez zbójców i że teraz liże rany w zamku Saint-Laurent d’Olt. Na szczęście dobry Bóg nie zabrał go nam, gdyż jest on naszą ostatnią deską ratunku... jeśli uda mu się przedrzeć przez zastęp tych wściekłych psów broniących wstępu do pana Arnolda!

Zaciskając palce aż do bólu, Katarzyna jęknęła z rozpaczą:

– On chyba oszalał! Całkowicie oszalał! A co z moimi dziećmi? Co z Sarą?

Czy aby im jakiej krzywdy nie wyrządził?

Gauberta wybuchnęła nieoczekiwanym śmiechem.

– Nie miał czasu, by im uczynić krzywdę! W samą noc jego przybycia mały panicz, Izabela, Sara, Josse i Maria uciekli z zamku. Rano, kiedy pan zauważył, że zniknęli, wpadł we wściekłość i posłał ludzi na poszukiwania. Na szczęście ich nie znalazł!

– Wiesz, gdzie oni są?

Gauberta okazywała coraz większe zadowolenie.

– Nikt z nas tego nie wie... i tak jest najlepiej! Wiemy tylko, że pan Arnold kazał przeczesać całą okolicę i nic... ani widu, ani słychu! Myślę, że można zaufać Sarze i Jossemu i że sprawili się jak najlepiej! Teraz wiesz już wszystko, pani, albo prawie wszystko...

Katarzyna odetchnęła z ulgą. Wreszcie dobra nowina! Wszyscy, których kochała najbardziej, byli poza zasięgiem szponów Arnolda; ten przemienił się chyba za sprawą diabła we wroga własnej rodziny.

– Jeszcze jedno pytanie, moja dobra Gauberto. Rzekłaś przed chwilą, że mój... że pan Arnold ruszył, by mnie schwytać i smakować na mnie swą zemstę... Dlaczego więc już mnie nie szuka?...

– Szukał cię, lecz niedługo. Niedojda powiedział, że uciekłaś co koń wyskoczy w kierunku Carlat. Pan Arnold pewnie się domyślił, że udałaś się do księżnej Eleonory szukać schronienia. Wolał tedy zawrócić, nie chcąc rozmowy z księżną. Ludzie się od niego odwrócili, od kiedy przywlókł tutaj tę wywlokę... a kiedy wieść się rozejdzie po okolicy, że wróciłaś, może mieć poważne kłopoty...

– Nie przyjechałam tu, Gauberto, by wszczynać rewolucję. Przybyłam, by odebrać należne mi miejsce i odbiorę je, wierzaj mi!

– A my ci pomożemy, pani! Jak ludzie się zwiedzą, że tu jesteś, odrodzi się ich odwaga! Lecz na razie gdzie się schronisz?

– U nas! – odparł za swą panią Bérenger. – W Roquemaurel! A ja sam wygarnę moim braciom, że pozwolili panu Arnoldowi zachować się w taki sposób!

Gauberta z niejakim wysiłkiem ruszyła swoje sto osiemdziesiąt funtów wagi z pachnącego siana, poprawiła na sobie giezło i odczepiła zza pasa pękaty worek.

– Pomyślałam, że będziecie głodni, i przyniosłam wam trochę koziego sera i chleba, a teraz na mnie już czas... muszę wracać.

Katarzyna ucałowała dzielną kobietę w oba tłuste policzki.

– Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, Gauberto, lecz tego, coś tym razem dla mnie uczyniła, wierzaj mi, nigdy ci nie zapomnę! Powiedz tam wszystkim, że nigdy o nich nie zapomniałam i że... nigdy nie zawiodłam ich zaufania ani ich przyjaźni...

– Ależ oni dobrze o tym wiedzą, moje biedactwo! Gdyby twój małżonek nie przywlókł bandy łapiduchów, niedługo by było jego panowania w Montsalvy, a my wygarnęlibyśmy mu całą prawdę. A co do tej ladacznicy, to tak wygarbowalibyśmy jej tyłek pokrzywami, że przez miesiąc by na nim nie usiadła. Ale wszystko się ułoży, na pewno! Dobrej nocy, pani!... do zobaczenia!

– Do zobaczenia, Gauberto!... Lecz powiedz, jak udało ci się wyjść z Montsalvy i jak wejdziesz z powrotem? Czy nie zamyka się bram na noc?

– Jakżeby nie! Ale gdyby tylko jakiś strażnik zabronił mi czegoś, mógłby gorzko pożałować, że go matka zrodziła!

Co rzekłszy zniknęła zwinnie i lekko, o co nikt by jej nie podejrzewał. Walter zamknął za nią starannie wrota stodoły.

Zwinąwszy się w kłębek na sianie, Katarzyna czekała, aż jej zmęczonymi członkami zawładnie zbawienny sen. Bolesne drgnienia jej serca powoli się uspokoiły. Skoro dzieci znajdowały się poza zasięgiem człowieka, który nią tak okrutnie publicznie poniewierał, rana nie była śmiertelna. Gniew nie pozwalał dojść do głosu rozpaczy i wiedziała, że gdy nastanie świt i minie zmęczenie, będzie musiała walczyć z przemożną żądzą zwołania okolicznej szlachty, by przypuścić natarcie na swój własny zamek... Lecz właściwie... po co walczyć? Czy nie nadszedł wreszcie czas, by zrezygnować z roli zbyt czułej żony i kazać zapłacić diabelskiemu mężowi za wszystkie krzywdy doznane od niego przez sześć lat małżeństwa?

I z tą pocieszającą myślą zasnęła...


Zanim wstał piękny, letni świt nad Lasem Kasztanowym i ozłocił mury Montsalvy, Katarzyna i jej towarzysze opuścili dawno pachnące schronienie i po pobieżnej ablucji w zimnej wodzie stawu ruszyli przez pola, by dotrzeć do drogi prowadzącej w głęboką dolinę rzeki Lot, nad którą wznosiły się antyczne wieże Roquemaurel.

Stąpając powoli stromą i wąską ścieżką, wędrowcy uhonorowali serki i chleb Gauberty, a kiedy zza gór słońce wyłoniło się w pełni jak wielka, ognista kula, kawał drogi był już za nimi. Wokół różowiły się kępy wrzosów, złociły żarnowce. W licznych strumieniach skrzyły się pstrągi. Katarzyna przeszukiwała wzrokiem horyzont, zatrzymując się na każdym dymie z komina rzadkich tutaj domów z łupku i grysu, starając się odgadnąć, pod którym z tych dachów Josse Rallard ukrył jej dzieci... Pokusa była wielka, by zatrzymać się tu i tam i rozpytać o nie, lecz Bérenger odwiódł ją od tego zamiaru.

– Moja matka zapewne o wszystkim wie... Bracia ruszą na ich poszukiwanie... a zresztą, może są właśnie u nas!

Właściwie dlaczego nie? Roquemarelowie: matka, Matylda i dwaj chłopcy, Renaud i Amaury, mieli jeszcze gorsze charaktery niż sam Arnold. Ani władza, ani talenty wojenne pana de Montsalvy nie robiły na nich żadnego wrażenia. Zgarnąć mu jego własne dzieci sprzed nosa – to była nie lada gratka...

Stara forteca, której rudawe mury widziały wyjazdy pierwszych krzyżowców do Ziemi Świętej, ukazała się oczom wędrowców w skwarze południa. Pod błękitnym niebem zamczysko przywodziło na myśl pięknego starca, drzemiącego na słońcu z przymkniętymi powiekami, spokojnego i pewnego siebie, lecz gdy otrząśnie się z drzemki i wstanie, ukaże pokaźną posturę i groźne jeszcze muskuły, stwardniałe w bojach z dobrego, starego drewna.