Forteca uśmiechała się spuszczonym mostem zwodzonym. Dwóch strażników grało w kości w chłodzie sklepienia. Na ścieżce, z pustym koszem na głowie, podparta pod boki, stała wysoka, smagła kobieta w białej koszuli i niebieskiej spódnicy, poganiając praczki rozwieszające świeże pranie na łące poniżej mostu.

– Żeby trzy godziny rozwieszać dwa prześcieradła i dwanaście ścierek! Ruszajcie się, a żwawo! Nicole, więcej życia!

Na dźwięk toczących się na ścieżce pod kopytami kamieni odwróciła się w kierunku, skąd dochodził hałas, zasłaniając oczy dłonią.

– Kto idzie?...

Ale już wiedziała. Z jej gardła dobył się okrzyk na zduszone „Sara” rzucone przez oszalałą z radości Katarzynę, która zeskoczywszy z konia pędziła potykając się o bruzdy, tak jej było spieszno rzucić się w objęcia tej, którą zawsze traktowała jak drugą matkę.

Walter i Bérenger stanęli oniemiali przy koniach, patrząc na ściskające się kobiety, które nie miały zamiaru się rozdzielić.

Wtedy Bérenger przypomniał sobie nagle o roli gospodarza, zatoczył ręką szeroki krąg i głosem pełnym dumy spytał przyjaciela:

– No i jak ci się podoba Roquemaurel? Nieźle, czyż nie?

Rozdział trzynasty


RĘKA PANA

„Mama wróciła! Mama wróciła!...”

Siedząc na łóżku dzielonym z małą siostrą, Michał kołysał się przyśpiewując sobie i przyglądając się z zachwytem Sarze, która uzbrojona w szczotkę i grzebień rozczesywała Katarzynie włosy. Chłopiec uwielbiał matkę, która była dla niego kimś bajkowym, kimś pośrednim między tajemniczymi postaciami, jakie zaludniały bajania starej Donatki, a aniołami, o których opowiadał mu przeor.

Od kiedy zniknęła z jego dziecięcego świata, chłopiec, pomimo czułości okazywanej mu przez wszystkie otaczające go kobiety, czuł się opuszczony. W jego „środku", jak próbował wyjaśnić Sarze, była pustka, której nie wypełnił powrót ojca.

Na widok Arnolda syn nie odniósł wcale wrażenia, że to naprawdę jego ojciec. Ten mężczyzna w czerni, z okropną szramą na twarzy, który dziko przycisnął go do piersi, nie był tym samym wesołym towarzyszem sprzed roku, który tarzał się wraz nim po łące usianej różowymi stokrotkami.

Lecz kiedy przed chwilą Katarzyna ukazała się na zamkowym dziedzińcu, gdzie bawił się w piasku, serce zabiło mu z radości, gdyż w promieniach słonecznych jego matka była taka, jakiej zawsze oczekiwał. Jedno było pewne: tego wieczora Michał był cudownie szczęśliwy, tym bardziej że mama obiecała uroczyście już nigdy go nie opuścić.

Co do Izabeli, to Katarzyna opuściła dziesięciomiesięczne dziecko, a odnalazła dwuletnią, najładniejszą na świecie dziewczynkę. Ubrana w krótką koszulkę nie zasłaniającą wiele jej pulchnego ciałka, siedziała na kolanach matki, bawiąc się kosmykiem jej włosów.

– Są cudowne... – szeptała Katarzyna przyciskając córkę, by ucałować ją po raz tysięczny.

– Takich rzeczy nie wolno mówić przy dzieciach! – skarciła ją Sara. – No, panienko, pora spać! Jeśli nadal będziesz się bawić włosami matki, to ja nigdy nie skończę!

– Już? – zaprotestowała Katarzyna widząc, że Sara zdejmuje małą z jej kolan i kładzie ją obok brata. – Jeszcze nie zdążyłam się nimi nacieszyć...

– Teraz będziesz miała na to wiele czasu!

I by mieć pewność, że dzieci pójdą spać, zabrała Katarzynę i swoje narzędzia tortur do przyległego pokoju, w którym zresztą przygotowano łóżko dla kasztelanki z Montsalvy.

– Teraz lepiej! – rzuciła sadzając Katarzynę na taborecie. – Kończmy z tym czesaniem, by wreszcie spokojnie porozmawiać. Co zamierzasz?

Po opuszczeniu dziecięcego raju i powrocie do gorzkiej rzeczywistości Katarzynę znowu opadły czarne myśli.

– Szczerze mówiąc, nie wiem... Wszystko to jest takie straszne, takie nieoczekiwane. Nie pojmuję, jak Arnold mógł przywieźć tę Azalię do Montsalvy, do domu... Myślałam do tej pory, że on kocha mnie tak jak ja jego...

– Jestem przekonana, że cię kocha i nigdy nikogo bardziej nie kochał... lecz raczej dałby się pokrajać na kawałki, niż przyznać się do tego!

– Piękny dał tego dowód: przyprowadzając do domu latawicę! Chciałabym wiedzieć, jak on się z nią spiknął, z tą...

– Ja mogę odpowiedzieć na to pytanie! – dał się słyszeć w progu wesoły i świeży głos.

Do środka weszła młoda żona Josse Rallarda, Maria, garderobiana Katarzyny, niosąc na wyciągniętych ramionach wyprasowaną, lekką suknię z jedwabiu w ziełono-białe paski, która wydawała się świeża jak poranek. Maria była jeszcze ładniejsza i zaróżowiona niż w czasach, kiedy stanowiła ozdobę haremu sułtana Grenady, lecz będąc w zaawansowanej ciąży, była dwa razy grubsza niż wtedy. Przed ucieczką z Montsalvy udało się jej zabrać trochę klejnotów i strojów swej pani. Przyniosła właśnie jedną z uratowanych sukien i ostrożnie rozłożyła ją na łóżku.

– A skąd o tym wiesz? – spytała Katarzyna.

– Od Jossego, oczywiście! Kiedy przyjechał pan Arnold z tymi podejrzanymi typami, mój drogi mąż rozpoznał jednego z nich: był to człowiek z bandy Bérauda d’Apchiera, która napadła na Montsalvy. Josse postanowił pociągnąć go za język; najpierw więc spił go, jak się patrzy, po czym już bez trudu dowiedział się wszystkiego: otóż pan Arnold przed powrotem do domu postanowił wyrównać rachunki z Béraudem za napaść na Montsalvy i donieść mu z rozkoszą, że osobiście zabił jego bękarta, Gonneta. Lecz kiedy przybył do wieży Bérauda, ten właśnie dogorywał na łożu śmierci. Walka z nim była więc niemożliwa. Wtedy spotkał Azalię, która została konkubiną Jana, starszego syna Bérauda. Błagała pana Arnolda, żeby ją zabrał ze sobą, używając dobrze znanych sobie sposobów. A ponieważ nie jest brzydka...

– Od lat miała na niego chrapkę – wtrąciła Katarzyna bezbarwnym głosem.

– W każdym razie, pan Arnold postanowił zabrać ją ze sobą, i to tym chętniej, że ta wywłoka zwerbowała dla niego najlepszych ludzi Bérauda, najtęższych zabijaków zbijających bąki, od kiedy ich herszt zaniemógł. I cała ta hałastra zjawiła się pewnego wieczoru w Montsalvy.

– Jak on śmiał wprowadzić ich do naszego domu?... A ją pewnie zainstalował w moim pokoju – jęknęła Katarzyna dławiąc łzy.

– O nie! Nie w twoim pokoju! – zaprzeczyła żywo Sara. – Kiedy zobaczyłam, kogo nam przyprowadził i co się święci, zamknęłam twój pokój na cztery spusty, a klucz zawiesiłam sobie na szyi, stanęłam przed naszym panem i oznajmiłam, że raczej dam się poćwiartować, niż oddam mu klucz! Na szczęście nie nalegał...

Odgłos trąbki dźwięczący w głębinach zamku przerwał jej słowa.

– Wzywają na wieczerzę! – rzuciła Maria. – Trzeba się pośpieszyć, Saro!

– Wiem, wiem! Ale skoro pani de Roquemaurel zapowiedziała przyjęcie na dziś wieczór, nie obrazi się chyba za parę chwil spóźnienia – odparła, lecz żwawiej zabrała się do układania fryzury swej pani, podczas gdy Maria pomagała nałożyć jej suknię. Wkrótce Katarzyna •zebrawszy tren sukni udała się na spotkanie.


Wielka komnata w zamku Roquemaurel nie umywała się nawet do tych z zamków królewskich czy książęcych ani nawet do tej z Montsalvy, gdyż nie było tam ani jednego arrasu, ani najmniejszego złotego cacka wysadzanego drogocennymi kamieniami. Ongiś ród Roquernarelów był bardzo bogaty i wpływowy, dawno jednak utracił swą świetność za sprawą hulaszczego i lekkomyślnego pradziadka. Niemniej, pani Matylda była doskonałą gospodynią i chociaż sali nie zdobiły złoto i jedwabie, to pyszniła się ona bielą obrusów, naczyniami cynowymi tak wypucowanymi, że lśniły jak srebrne, i bukietami świeżo zerwanych, złocistych żarnowców.

Sama gospodyni w pięknej, aksamitnej sukni koloru śliwkowego, w której musiała umierać z gorąca, oczekiwała na swego gościa, siedząc wyprostowana w wysokim krześle rzeźbionym w kasztanowym drewnie. Obok stali jej dwaj starsi synowie, Renaud i Amaury, chłopy jak dęby, przy których wiotki Bérenger zupełnie ginął w oczach.

Kiedy Katarzyna ukazała się w drzwiach, Renaud ujął jej dłoń i poprowadził do stołu, przy którym kolejno zajęli miejsca pani Matylda, Josse Rallard, kapelan zamkowy, Bérenger, Maria Rallard oraz najważniejsi oficerowie. Po krótkiej modlitwie zmówionej przez kapelana, zebrani niczym stado wygłodniałych wilków rzucili się do jadła.

Pochłonąwszy górę pieczonych kurcząt, połowę dzikiej świni i wielką ilość zupy kasztanowej, Renaud de Roquemaurel zabrał głos, by poinformować Katarzynę o tym, jakie podjął kroki w związku z jej przybyciem.

– Wysłałem ludzi do wszystkich okolicznych zamków, aby zawiadomić o twoim przyjeździe, pani, i zapowiedzieć, że w następną niedzielę odbędzie się u nas rada wszystkich tych, którym leży na sercu fizyczne, jak i moralne zdrowie pana de Montsalvy. To, co się dzieje na zamku, dowodzi aż nadto, że wpadł w sidła szatana. Należałoby go jak najszybciej z nich uwolnić, gdyż kiedy rzeczy źle się mają u was, u innych może być podobnie!

Kiedy skończył, podał puchar swemu giermkowi, który napełnił go po brzegi, i olbrzym opróżnił go jednym haustem.

Katarzyna, słuchając ze zdziwieniem jego słów, podniosła na niego zamyślone spojrzenie.

– Czy więc chcesz zebrać armię, przyjacielu?

– Nie, armii nie da się zebrać. Ale kilka solidnych zastępów na pewno i zaprawionych w bojach wiarusów, którzy potrafią cię obronić, byś mogła męża nauczyć rozumu...

Katarzyna nie mogła zasnąć tej nocy. Nabrała pewności, że nie może się zgodzić, by koalicja okolicznych wielmożów wprowadzała ją do domu, gdyż to oznaczałoby utratę przyjaźni i zaufania jej poddanych. Jedynymi ludźmi, za którymi mogłaby wejść do Montsalvy z podniesioną głową, byli przeor Bernard współrządzący miastem czy zwierzchnik Arnolda, Bernard d’Armagnac, znany bardziej pod przydomkiem Cadet-Bernard, gdyż tylko oni posiadali tu legalną władzę.

Dlatego kiedy nadeszła niedziela i ci, których zwołał Renaud de Roquemaurel, zebrali się w zamku, pani de Montsalvy podjęła decyzję i postanowiła się jej trzymać.

– Nie wiem, mości panowie, jak mam wyrazić swoją wdzięczność i wzruszenie, że was tu wszystkich widzę. Znajduję w tym wyraz przyjaźni, która jest mi najdroższa. Dlatego zanim powiadomię was o swojej decyzji, pragnę wszystkich zapewnić, że ani ja, ani moje dzieci nigdy wam tego nie zapomnimy...

– Ten wstęp nie wydaje się zbyt zachęcający, pani Katarzyno – zauważył, korzystając z chwili ciszy pan Archambaud de la Roque.

– Czy mamy wnosić, że nie chcesz wejść do siebie, wspierając się na sile naszej broni?... Szkoda... Wszyscy jesteśmy gotowi umrzeć za ciebie!

Był to przystojny, około trzydziestoletni mężczyzna, tak samo ciemny jak Arnold i bardzo do niego podobny dzięki dalekiemu pokrewieństwu. Jednak jego orzechowe oczy wyrażały łagodność i poczucie humoru, które zawsze były obce panu de Montsalvy.

Katarzyna uśmiechnęła się do niego.

– Nie będę ukrywać, panie Archambaud, że żałuję pośpiechu, z jakim nasi przyjaciele Roquemarelowie wezwali was do broni. Szpada, lanca i topór to środki nieodwracalne i zanim się do nich ucieknę, chciałabym najpierw wyczerpać wszystkie inne sposoby nie zagrażające nikomu... Myślę o rozwadze, dyplomacji, cierpliwości, modlitwie...

– W dniu kiedy pan de Montsalvy okaże się czuły na tego rodzaju argumenty, możecie ściąć mi głowę! – krzyknął Gontran de Fabrefort nieodłączny kompan braci Roquemaurel w pijatykach, zaczepkach i innych równie budujących rozrywkach. – Jemu nie można inaczej przemówić do rozsądku jak siłą!

– Zrozum, panie, że nie pragnę zasiać waśni i wrogości wśród sąsiadów.

Arnold nigdy by wam nie wybaczył, że stanęliście za mną. Jesteście jego towarzyszami broni, jego odwiecznymi przyjaciółmi, a ja jestem tu obca, nawet jeślim jest jego żoną...

– Założywszy, że to prawda, to twój syn nie jest tu obcy! – przerwał Hugo de Ladinhac, starzec o białych włosach i o profilu krogulca. – Otóż jego ojciec złamał zasadę lojalności, sprowadzając w nasze strony zbirów Bérauda d’Apchiera, który jeszcze niedawno pustoszył nasze domostwa!

– Masz rację... jednak nie mogę buntować syna przeciwko ojcu! Jeszcze nie teraz! Czy nie możemy z tym trochę poczekać?

– Na co czekać? – huknął Jan de Mallet. – Że Arnold dowie się o naszej tu obecności? Że zaatakuje Roquemaurel ze swoją bandą, zawładnie nim, weźmie cię siłą i zabije?

– Nawet gdyby do tego doszło, nie zabije swego syna... Proponuję, żebyśmy zaczekali, żebyśmy wyczerpali wszystkie szanse porozumienia. Myślę, że mamy w ręku jeszcze jedną kartę! Przeor Bernard! Udam się do niego do Saint-Laurent-d’Olt. To niedaleko stąd! Wiem, że jest cierpiący i nie opuszcza łoża, lecz to nie przeszkodzi mu mnie wysłuchać. Zawsze był mi najlepszym doradcą. A ja chcę jednego: jego rady! Uczynię tak, jak mi poradzi. Jeśli powie, żeby zaatakować, zaatakuję!