– Nie. Chcę przy nim czuwać.
– Ja będę czuwać pierwsza. Po mnie Josse, potem ty. Obiecuję, że cię obudzę, gdyby... gdyby coś się stało.
Lecz tej nocy nikomu nie udało się zasnąć. Ciągle trzeba było myć chorego, zmieniać mu pościel i dawać pić. Z nadejściem dnia trochę się uspokoił, lecz jego wygląd był niepokojący; oczy zapadły się do orbit, a ciało znieruchomiało, choć tym razem z ust i nosa popłynęła mu krew. Czyrak, na którym bez ustanku zmieniano okłady, rósł w oczach...
Pod wieczór zachmurzyło się, niebo przecięły błyskawice i rozległy się potężne grzmoty. Po chwili lunęło jak z cebra.
Katarzyna, Sara, Josse i dziewczyna wybiegli na dziedziniec, wyciągając ręce i krzycząc z radości.
– Deszcz, nareszcie deszcz! A więc nie jesteśmy przeklęci! Nagle poprzez grzmoty, błyskawice i szum deszczu usłyszeli potworne wycie. Wszyscy rzucili się z powrotem do kuchni, gdzie czekał na nich okropny widok: Arnoldowi udało się zwlec z posłania! W paroksyzmie cierpienia zerwał z siebie koszulę, bandaże i chwiejąc się na nogach stał przed kominkiem wydając jęki agonii...
– Wpadnie do paleniska! – zawołała Katarzyna, rzucając się w jego stronę, lecz w tej chwili Sara chwyciła ją za ramię krzycząc:
– Popatrz! Bąbel pękł! To dlatego szaleje! Idź, przynieś mi szarpie, dużo szarpi, i wróć tu w rękawiczkach.
W tym czasie Sara z Josse chwycili chorego od tyłu i zmusili go do położenia się. Istotnie, z jego otwartego czyraka wypływała czarna, gęsta, cuchnąca ciecz.
Katarzyna wróciła w rękawiczkach i z naręczem szarpi, które podała Sarze. W jej oczach malowało się nieme błaganie.
– Czy teraz... czy teraz... jest nadzieja?... Spocona twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu.
– Teraz tak... jeśli nie straci za dużo krwi. Jest bardzo silny. Chwasty bywają niezniszczalne...
Przez następną godzinę czyszczono ranę, w tym czasie Fatima przygotowywała kapustę, marchewkę i groch na zupę. Kiedy zapadła noc, Arnold odpowiednio zabandażowany leżał w czystym posłaniu, a jego opiekunowie mogli wreszcie zasiąść przy kuchennym stole do pierwszego prawdziwego posiłku wsłuchując się z zachwytem, jak potoki deszczu bębnią o dach.
Katarzyna chciała pierwsza czuwać przy chorym i nikt się jej nie sprzeciwiał. Wszyscy rozumieli, że pragnęła chwili samotności z mężczyzną którego niezłomnie kochała. Gdy udali się na zasłużony spoczynek, ona przycupnęła na materacu obok Arnolda i wyjąwszy z sakiewki bursztynowy różaniec, który dostała od siostry Beatrycze w Brugii, po raz pierwszy od dłuższego czasu zagłębiła się w modlitwie. Potem ująwszy dłoń męża uniosła ją do ust...
Nie, nie będzie się tłumaczyć ani bronić, gdyż musiałaby kłamać, ukryć przed nim to, co się wydarzyło w Lille w noc królów... Tak naprawdę to była niewierną żoną... choć nie miał najmniejszego prawa jej tego zarzucać...
Kiedy odzyska świadomość, myślała, jeśli mnie pozna, zobaczę, jakie będzie jego pierwsze spojrzenie. Jeśli będzie takie, jak się obawiam, odejdę bez słowa, odejdę na zawsze... Nie chcę, by z naszej miłości została tylko wdzięczność i litość...
Dni mijały, a deszcz nie ustawał. Zamknięci zorganizowali sobie regularny tryb życia. Katarzyna opiekowała się chorym, Fatima prała jego bieliznę. Dni płynęły monotonnie. Sara i Fatima zajmowały się zwierzętami, kurami, królikami i końmi, przygotowywały posiłki i mikstury dla chorego. Kiedy wstał dziewiąty dzień, a czysty błękit nieba zapowiadał piękną pogodę, usłyszano walenie do bram, wrzawę i tumult, jakby tłum jakiś zbliżał się do miasta. Josse rzucił się na mury. Na ulicy było pełno ludzi, ludzi, których znał, mężczyzn, kobiet i dzieci z Montsalvy, a na wozie jechał mnich w białej szacie, który, jak się zdawało, dawał ludziom rozkazy. Mężczyźni rzucili się do stosu głazów zagradzających wejście...
– Przeorze Bernardzie! Przeorze Bernardzie!... Dzięki Bogu wróciłeś! Co za szczęście!
– Przywieźliśmy go! – usłyszał dźwięczny głos Waltera. – Jest jeszcze słaby, ale koniecznie chciał ruszyć w drogę z nami! A co tam u was?
– Pani Katarzyna, Sara i ja jesteśmy cali i zdrowi. Co się tyczy pana Arnolda, to żyje, ale jest bez czucia... Pośpieszcie się! Zawiadomię panią Katarzynę i Sarę! Ucieszą się.
– Wróciliśmy! – zagrzmiała Gauberta – gdyż ogarnął nas wstyd, że pozwoliliśmy wam udać się do tego piekła, a sami zadekowaliśmy się w Roquemaurel! Wszystko jedno, co się z nami stanie!
Entuzjazm podobny do niedawnej paniki powodował tymi ludźmi, którzy zapomnieli o czyhającym ciągle niebezpieczeństwie. W tej chwili wszyscy jak jeden mąż płonęli chęcią zrehabilitowania się w swoich własnych oczach i w oczach swojej kasztelanki. Niebawem brama zamknięta przez mnichów stanęła otworem i na dziedziniec wdarła się pierwsza fala powracających z Gaubertą na czele, ciągnąc wóz, w którym spoczywał przeor. W klasztorze zaczęto bić w dzwony, kiedy władczy głos z głębi dziedzińca przygwoździł ich w miejscu.
– Nie wchodzić! Zabraniam wam wchodzić!...
Okrzykowi przerażenia Katarzyny, Sary i Josse oczekujących na dziedzińcu odpowiedział echem krzyk osłupienia tłumu jak w obliczu cudu: opierając się na ramieniu Fatimy i o framugę drzwi kuchni stał Arnold de Montsalvy. Wychudzony, odziany w długą, białą koszulę, z twarzą napiętnowaną chorobą, zapadniętymi policzkami i oczami wyglądał jak zjawa. Wszyscy pomyśleli, że widzą Łazarza wstającego z grobu, i mieszkańcy Montsalvy zgodnym odruchem padli na kolana wokół wozu, na którym przeor blady jak chusta próbował wstać. Katarzyna także upadła na kolana.
– Arnoldzie! Ty żyjesz! Żyjesz!... Boże Wszechmogący!...
Lecz on nie spojrzał na nią. Opierając się ciągle na ramieniu Fatimy i podtrzymywany z drugiej strony przez Jossego, który rzucił się ku niemu, zbliżał się z trudem, powłócząc bosymi stopami, w stronę swoich wasali; ci zaś nie wiedzieli, czy mają chwalić Boga, czy brać nogi za pas wołając pomocy.
– Odejdźcie stąd! – powtórzył. – Zamknijcie bramy i wracajcie tam, skąd przyszliście! Mam szczęście, że jeszcze jestem przy życiu, lecz zaraza czyha nadal! Odejdźcie stąd... moje owieczki!... Kiedy nadejdzie czas, te bramy otworzą się przed wami i znowu będziemy razem.
– Nie możemy zamykać bram, przyjacielu! – przerwał przeor. – Przybyłem tutaj, by skończyć z hańbą której przykład dawali moi bracia. Zamiast myśleć tylko o sobie, powinni byli uczynić wszystko, by ratować tych, którzy potrzebowali pomocy. Ty, panie, jesteś uratowany, lecz czy możesz przysiąc, że ci, których poświęcenie przyszło do ciebie pomimo najgorszego niebezpieczeństwa, nie zapłacą życiem, jeśli zatrzymasz ich tutaj bez żadnej ochrony poza ich odwagą? Opuścicie zamek i dokończysz leczenia w klasztorze, gdzie pani Katarzyna, Sara i Josse zapewnią ci opiekę w razie potrzeby...
– Nie zgadzam się!... Nie wyjdzie stąd nikt!
W błękitnych oczach mnicha błysnął gniew, a jego osłabione ciało wyprężyło się.
– Nie chodzi mi o ciebie, Arnoldzie de Montsalvy! Chodzi o dwie kobiety... zwłaszcza o jedną, której nie dałeś żadnego powodu, by poświęcała się dla ciebie! Podejdź do mnie, Katarzyno! Podejdź do mnie, moje biedne dziecko!
Uśmiechał się do niej dobrotliwie i wyciągał bladą dłoń. Bernard de Calmont d’Olt znał ją od dawna i zawsze potrafił ją zrozumieć. I teraz ofiarował jej swoją przyjaźń, schronienie... a Arnold nawet na nią nie spojrzał. Jego pogarda i obojętność wskazywały na to, że rzeczywiście przestała dla niego istnieć. W tej chwili zdawało się, że serce jej pęknie, a w gardle dławiły ją łzy rozpaczy. Na chwilę zamknęła oczy, by znaleźć w sobie odrobinę siły, zacisnęła dłonie i odwróciwszy się od Arnolda uczyniła kilka kroków w stronę przeora, który schodził z wozu wyciągając do niej ramiona, kiedy brutalne słowo przykuło ją w miejscu.
– Ona zostanie tutaj!
Tłum zaszemrał, a oburzony przeor krzyknął:
– Nie masz prawa, panie! Niebo na ciebie patrzy!
– Mam wszelkie prawa! Co do Boga... to niech patrzy! Dalej, poprowadźcie mnie do niej – dodał pod adresem podtrzymujących go.
Josse jednak nie usłuchał.
– Co zamierzasz, panie? Jeśli masz zamiar zadać jej nowe cierpienie, to idź sam!
Chciał wypuścić wielkie ciało pana, lecz ten uczepił się kurczowo jego ramienia i powtórzył:
– Powiedziałem, zaprowadź mnie do niej!
– Uczyń, jak chce! – powiedział przeor. – Zobaczymy, jakie ma zamiary.
Zaczęli iść powoli, krok po kroku, Josse i Fatima z trudem przesuwali swój ciężar. Stłoczony przy bramie tłum wstrzymał oddech. Katarzyna stała jak skamieniała, a jej serce waliło młotem. Co zamierzał? Jaki wstyd publiczny przeżyje z jego powodu? Patrzyła na niego ze strachem zmieszanym z litością, że ten tak dumny rycerz wlecze się z trudem.
Kiedy był dwa kroki od niej, Montsalvy wydał kolejny rozkaz.
– Rzućcie mnie przed nią na kolana! Josse spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Chcesz, panie?...
– Rzekłem: na kolana! Tutaj... w kurzu, u jej stóp! Żądam tego! Josse i Fatima, wśród całkowitej ciszy, uczynili, jak rozkazał, i oniemiała Katarzyna ujrzała nagle przed sobą wielkiego pokutnika, z bosymi stopami i w samej tylko koszuli, któremu brakowało jedynie sznura na szyi... Ten sznur jednak Arnold de Montsalvy miał sobie sam zarzucić w głębi duszy. Nie wypuszczając ramion Fatimy i Jossego, by nie zaryć twarzą w ziemi, zebrawszy wszystkie siły krzyknął:
– Was wszystkich, którzy mnie teraz słuchacie, biorę na świadków mojej hańby i mojej... skruchy! Chcę, byście wszyscy słyszeli, jak błagam o przebaczenie waszą panią, najlepszą i największą panią na świecie!... Katarzyno, sponiewierałem cię, zdradziłem na wiele sposobów, przekląłem i sprowadziłem na ciebie cierpienia, jakich żadna istota ludzka nie byłaby w stanie znieść! Owładnięty demonami pychy, chciałem wyrwać ci twój dom, twoje dzieci, nawet twoje życie! A pomimo to, kiedy ręka sprawiedliwości Pana zawisła nade mną, ofiarowałaś swoje życie, aby ratować moje... przybyłaś do mnie, nie zważając na najstraszliwszą ze śmierci... porzuciłaś wszystko i przybyłaś!... Wiem, ile wycierpiałaś... gdyż od trzech dni odzyskałem świadomość, patrzyłem, jak żyjesz, słuchałem cię, wiem, jak okrutną przebyłaś drogę, by mnie ratować! O, jakże się nienawidzę!
– Nie!... Nie mów tak!...
– Pozwól mi skończyć... Mam tak mało sił... Nie wiedziałem, co czynić ze sobą... Może gdyby oni nie przyszli, nie odezwałbym się słowem, a odzyskawszy siły, uciekłbym jak tchórz daleko od ciebie. Teraz mam zamiar to zrobić. Uczyniłem ci zbyt wiele zła. Wyrządziłem zbyt wiele krzywd i wykopałem między nami przepaść, której nic nie zdoła teraz zapełnić. Dlatego oddaję ci twoją wolność... Odejdę, a ty zostaniesz tutaj ze swymi dziećmi, wasalami, wszystkimi, którzy cię tak kochają. W Montsalvy nie będzie pana, dopiero jak Michał osiągnie dojrzałość. Będzie za to pani, szlachetna i dobra pani, która potrafi miastem pokierować. Ja zamknę się w klasztorze, by odbywać swoją pokutę tak długo, jak Bóg utrzyma mnie przy życiu... Lecz ty, Katarzyno, zanim rozstaniemy się na zawsze, powiedz mi, powiedz, że mi przebaczasz!...
Tego już nie mogła znieść. Nie mogąc dłużej słuchać jego smutnego, pokornego głosu błagającego u jej stóp, Katarzyna wybuchnęła szlochem upadłszy przy Arnoldzie na kolana.
– Przestań! Błagam cię, przestań już!... Nie chcę o niczym słyszeć oprócz jednego: powiedz mi, kim jestem dla ciebie? Powiedz, czy mnie nadal kochasz? – Złączywszy dłonie, szlochała naprzeciwko tego ukorzonego mężczyzny, z którego oczu spływały gorące łzy po przeciętym szramą policzku. – Błagam cię, odpowiedz! W imię Boga, zaklinam cię, powiedz mi prawdę, twoją prawdę! Czy jeszcze mnie kochasz? Czy zostało jeszcze coś z naszej dawnej miłości?
Wtedy on wyciągnął swoje wychudzone, drżące dłonie i ująwszy jej twarz wyszeptał:
– Moja kochana... moja jedyna! Czy cię kocham? Ależ uwielbiałem cię całe życie i nigdy nie przestanę cię kochać... Nigdy! Dopóki będę żył, będę cię kochał...
Nad dwoma klęczącymi postaciami przeleciał skowronek, szybując prosto do nieba, wyśpiewując na całe gardło radość z powrotu słońca, gdy ramiona Katarzyny zamknęły się łagodnie wokół mężczyzny, którego zdobyła na wieczność. Wspólnie podejmą urwaną drogę, drogę prowadzącą do mądrości, do zaufania, do siwych włosów, do zwykłego, codziennego szczęścia...
Osiem dni później, wtuleni w siebie Arnold i Katarzyna patrzyli, jak płonie ich zamek. Poprzez okna widać było wysokie, ryczące płomienie atakujące sufity i ściany, z wściekłością niszczące nie tylko ślady zarazy, lecz i duchy demonów, które przez wiele miesięcy zawładnęły ich siedzibą.
Tak postanowił pan de Montsalvy:
"Katarzyna Tom 7" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 7". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 7" друзьям в соцсетях.