Walter, który czytał z twarzy swej pani jak z otwartej księgi, wyszeptał:

– Nie wyrzucaj sobie tego, pani! Nie mogłaś dalej zmierzać... Ona jednak nie przyjęła tego zbyt łatwego rozgrzeszenia.

– Nie, Walterze. Miałam misję do spełnienia, nie wywiązałam się i... Urwała w pół słowa. Nie było to miejsce ani pora na takie dyskusje w przytomności rannego zabijaki, po którym widać było, że chce zrozumieć, o co chodzi.

A więc to z powodu tego więźnia Paniczyk wyruszył w drogę... Co zamierza? Wykraść go?... To niemożliwe... Musi być pilnie strzeżony...

Kulawiec z trudem łapał oddech. Zamknął oczy i pobladł nagle, tak że Katarzyna, której wydało się, iż wyzionie ducha, pochyliła się nad nim.

– Czujesz się gorzej?

Kulawiec otworzył oczy i uśmiechnął się słabo.

– Nie czuję się najlepiej, ale muszę skończyć... Paniczyk będzie osłaniał tych dwóch ludzi... a oni mają tak załatwić sprawę, by więzień nigdy więcej nie opuścił swego więzienia, nigdy więcej! Pojmujesz, pani?

– To jasne! – wtrącił Walter. – Nie ma więźnia, nie ma okupu!

– A jako że książę burboński ma wydać swą córkę za syna więźnia, nie chce dopuścić, by fortuna przeszła całkowicie w ręce księcia Filipa ani żeby żądano od niego zbyt wysokiego posagu. Poza tym, powszechnie znana jest nienawiść panująca między Burbonami a dworem burgundzkim. Jeśli René umrze w więzieniu, to wybuchnie wojna – dokończyła Katarzyna. – Tak więc sądzę, że wiem, co powinnam uczynić...

Podziękowawszy Kulawcowi zapewniła go, że nie musi obawiać się stryczka i że od tej chwili bierze go pod swoją opiekę.

– Postaraj się wyzdrowieć. Potem będziesz wolny... Chciała wyjść z pokoju, lecz Kulawiec zawołał ją.

– Jeśli jesteś ze mnie zadowolona, pani, uczyń coś więcej: weź mnie do siebie na służbę! Na pamięć mej biednej matki, będę ci wiernie służył. A kiedy już odnajdziesz kapitana Błyskaw... znaczy się twego małżonka, będę służył wam obojgu!

– Niech tak będzie, Kulawcze! Kiedy wyzdrowiejesz, udasz się do Montsalvy, pomiędzy Aurillac i Rodez. Dam ci list do przeora Bernarda, który tam sprawuje władzę podczas naszej nieobecności.

Ranny okazał taką radość z tej decyzji, że wychodząc z pokoju Katarzyna odniosła wrażenie, iż jej obietnica uczyniła więcej dla wyzdrowienia rozbójnika niż specyfiki Waltera.

Na korytarzu natknęła się na Vandenesse’a, który chodził nerwowo tam i z powrotem. Widząc ją podbiegł do niej.

– Długo pani tam siedziała! – powiedział głosem dającym wyobrażenie o jego niecierpliwym oczekiwaniu. – Mam nadzieję, że teraz sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość!

– Jakiej sprawiedliwości, baronie? Twojej własnej? Nie wierzę w nią! Dowiedziałam się właśnie od tego człowieka wszystkiego, czego chciałam, a nawet więcej. Winnam mu wdzięczność. Tak więc, dowiedz się, panie, że od tej chwili jest pod moją ochroną!

Vandenesse pozieleniał ze złości.

– Co to znaczy, pani?

– To, że zabraniam ci go tknąć, a gdyby zdarzył mu się, powiedzmy... wypadek, ty, panie, za to odpowiesz nie tylko przede mną, lecz także przed księciem Filipem, któremu dzięki Kulawcowi być może oddam wielką przysługę. Wreszcie, od pół godziny stanowi część mego domu i jeśli Bóg pozwoli mu wyzdrowieć, w co wierzę, wyślę go do Montsalvy.

Baron wybuchnął szyderczym śmiechem.

– Do Montsalvy?... Wilk pomiędzy owieczkami, jednym słowem! Wspaniały z niego będzie sługa! A pani małżonek...

– Mój małżonek zna się lepiej na ludziach, niż sobie wyobrażasz, baronie! Zdziwiłabym się, gdyby nie przyjął tego człowieka. Co zaś się tyczy naszego lenna w Montsalvy, to wiedz, panie, że nie ma w nim nic z owczarni... Kulawiec znajdzie tam swoje miejsce... A teraz pozwól, panie, że się oddalę, gdyż śpieszno mi poczynić przygotowania do drogi.

– Wyjeżdżasz, pani? Dokąd się udajesz?

Katarzyna zacisnęła dłonie, chcąc bardziej nad sobą zapanować. Umierała wprost z ochoty, by posłać do wszystkich diabłów tego natręta, któremu podświadomie zarzucała, że nie potrafił uwolnić Châteauvillain od najeźdźców.

– Wybacz, że ci tego nie wyjawię, panie – odparła siląc się na uprzejmość.

– Mam pewną misję do spełnienia...

– Misję? Czyżbyś miała tajemnice, pani?

– Zgadłeś, panie, lecz nie swoje!

– W takim razie potrzebujesz pomocy! Czasy są niepewne. W okolicy stoją jeszcze angielskie garnizony, po gościńcach grasują rozbójnicy. Nie będę stawiał pytań, lecz jadę z tobą!

Katarzyna spłonęła rumieńcem. Do diabła z natrętem! Czyżby jego pyszałkowatość nie pozwalała mu pojąć, że miała go dosyć, dosyć jego obecności, jego spojrzeń i jego galanterii? Niechybnie wybuchnęłaby złością, gdyby z pokoju chorego nie wyszedł Walter, dzierżąc w jednej dłoni basen, a w drugiej płótno.

– Czy nie za wcześnie, panie, by opuszczać fortecę i zostawiać ją bez obrony? Paniczyk odjechał, lecz kto wie, czy nie powróci?

– Gdyby miał zamiar powrócić, nie spaliłby obozowiska! Châteauvillain nie ma się więcej czego obawiać. Zresztą muszę wracać do mego garnizonu.

Twarz giermka przyoblekła się w uśmiech zbyt uprzejmy, by mógł być szczery, a lewa brew, z natury wyżej położona od prawej, uniosła się jeszcze bardziej, nadając jego twarzy wyraz prawdziwego hipokryty.

– W takim razie bylibyśmy niewdzięcznikami, gdybyśmy odmówili – odparł tak uprzejmie, że Katarzyna z kolei uniosła brwi ze zdziwienia.

– Sądzę, że będę wyrazicielem myśli pani Katarzyny stwierdzając, że będziemy niezwykle szczęśliwi mogąc podróżować pod twoją ochroną. Lecz czy zdążysz przygotować swoich rycerzy do drogi? Ruszamy pojutrze!

– Bez najmniejszego kłopotu, młody przyjacielu! – odparł baron protekcjonalnym tonem. – Zaraz wydam rozkazy!

– Czy postradałeś zmysły, Walterze? – wyszeptała oburzona Katarzyna, kiedy tylko zachwycony perspektywą wspólnej wyprawy baron zniknął za załomkiem korytarza. – Kazać mi podróżować z tym pyszałkowatym durniem, którego nie mogę znieść? A dlaczego pojutrze, skoro obydwoje dobrze wiemy, że...

– Że jeszcze tej nocy opuścimy zamek! – dokończył spokojnie Walter. – Jeśli pani Ermengarda zgodzi się odegrać przed baronem komedię, zdobędziemy nad nim znaczną przewagę, zanim się spostrzeże, że wywiedliśmy go w pole. Skoro ma zamiar udać się do księcia, a książę jest we Flandrii, on zaś wyobraża sobie, że my też właśnie tam zdążamy, ruszy za nami... w zupełnie przeciwnym kierunku!

Katarzyna spojrzała na swego giermka ze zdziwieniem, w którym podziw zmieszany był z przykrością. Nadszedł czas, żeby stała się na powrót sobą, w przeciwnym bowiem razie ten chłopiec zacznie jej dyktować, co należy robić!

Uśmiechnąwszy się nieznacznie spytała:

– A dlaczego tak zależy ci, żebyśmy nie jechali z eskortą barona? To prawda, że jego towarzystwo jest denerwujące, lecz z drugiej strony trzeba mu przyznać rację, że okolica jest niebezpieczna.

– Oto powód, dla którego powinien nadal strzec Châteauvillain! Jeśli jednak chcesz, pani, znać głębię mojej myśli – a nie zdziwiłbym się, gdybyś i ty myślała podobnie – nie mam zbytniego zaufania do pana de Vandenesse’a. Może to z twojego powodu, ale zdawało mi się, że jemu zależy, aby oblężenie trwało w nieskończoność, w każdym razie, nie zrobił wiele, by położyć mu kres. Najwyraźniej było mu w smak żyć obok ciebie, pani...

Katarzyna milczała, ważąc słowa giermka. W głębi serca myślała podobnie jak on, lecz za nic w świecie nie przyznałaby się do tego dobrowolnie.

– To, co jest w panu przykre, panie Walterze de Chazay, to to, że ty niestety zawsze masz rację – odparła i zbierając tren sukni z posadzki, majestatycznie skierowała się ku schodom...

Rozdział drugi

POD WIELKIM ŚWIĘTYM BONAWENTURĄ

Pod wieczór drugiego dnia drogi trzej rycerze posuwali się wolno ulicą Notre Dame w Dijon, ulicą najbogatszą w mieście, przy której sąsiadowały ze sobą domy najzamożniej szych kupców.

Od chwili gdy w pomarańczowym blasku słońca chylącego się ku zachodowi Katarzyna dostrzegła zarysy niezliczonych dzwonnic podobnych do masztów eskadry stłoczonej w porcie, nie odezwała się ani słowem, lecz pozostawiwszy lejce na szyi konia, pozwalała się unosić rumakowi w stronę wysokich baszt wjazdowych. Minęło jedenaście łat, od kiedy była tu po raz ostatni...

Jedenaście lat temu, pewnego jesiennego dnia takiego jak dziś, porzucała Dijon dla bajkowej Brugii i miłości księcia Filipa... Opuszczała miasto, które było jej schronieniem i przyjacielem, dopóki nie odwróciło się od niej i, nie stając się co prawda całkiem wrogie, dało do zrozumienia, że nie ma tu już dla niej miejsca.

Był rok 1425. Jej niesamowity pierwszy mąż, wielki skarbnik Burgundii, Garin de Brazey, zostaje skazany na śmierć z ręki kata za świętokradztwo i bunt przeciwko księciu, po uprzedniej próbie zgładzenia jej samej. Jego wspaniały pałac przy ulicy Pergaminowej zostaje zburzony, a zgromadzone skarby rozproszone po świecie.

I chociaż pani de Brazey nie musiała się obawiać gniewu księcia, którego była kochanką od kilku miesięcy i nawet oczekiwała jego dziecięcia, to jednak wolała miasto opuścić, gdzie, pomimo iż mieszkała tam jej mieszczańska rodzina, spotykała się już tylko z ludzką nieufnością. Z przyzwoitości... lecz także z rozkazu, gdyż Filip Dobry chciał ją mieć przy sobie, by móc kochać do woli istotę, którą uwielbiał najbardziej na świecie. W Dijon miłość ta była niemożliwa i mogła wywołać skandal, lecz w odległej Brugii, perle Burgundii flamandzkiej, nie szokowała nikogo i przez cztery lata Katarzyna, królowa bez korony, dominowała w mieście kanałów, koronek i drogich kamieni...

Potem jednak więzy łączące ją z Filipem same opadły. Ich dziecię umarło, a książę przygotowywał się do małżeństwa z Izabelą Portugalską. W tym czasie Katarzyna dowiedziała się, że w obleganym przez Anglików Orleanie mężczyzna, którego od wielu lat kochała beznadziejną miłością, bił się ofiarnie i mógł w ferworze walki stracić życie. By połączyć się z nim choćby w chwili śmierci, porzuciła wszystko bez żalu, bez jednego spojrzenia za siebie: swój mały pałacyk w Brugii, swoje wystawne stroje, klejnoty, którymi obsypywał ją Filip, i cały przepych, jakim była otoczona...

Wychodząc za Arnolda de Montsalvy zerwała z przeszłością. Tymczasem książę, choć zraniony w miłości własnej, nigdy o niej nie zapomniał; po podpisaniu traktatu w Arras w 1435 roku z królem Karolem VII kazał wysłać do Montsalvy na poprzednie Boże Narodzenie olśniewający portret Katarzyny, w formie Zwiastowania, namalowany przez przyjaciela z dawnych lat, Jana Van Eycka.


Podczas gdy kopyta końskie stukały po znajomym, nierównym bruku, młoda kobieta pomyślała ze zdziwieniem, że nie czuje wzruszenia na myśl o tamtych czasach. Stając się żoną Arnolda zmieniła skórę, zmieniła także duszę, więc wszystko, co w tej chwili przywodziła jej pamięć, zdawało się barwną opowieścią, fantastyczną przygodą, która przydarzyła się jakiejś innej Katarzynie, ale nie jej. Pani de Brazey dawno przecież umarła...

Za to obudziła się mała dziewczynka, Kasia Legoix, która natychmiast po przekroczeniu bramy Wilhelma skierowała kroki do domu swego dzieciństwa, gdyż nade wszystko pragnęła uściskać wuja Mateusza. Jej serce biło coraz mocniej. To zadziwiające, jak zaciera się czas na widok znajomych kątów. Ulica ze swymi kramami wyglądała tak samo jak tamtego wieczoru, kiedy to wraz z matką, siostrą Luizą, Sarą i Barnabą Muszelką jako krucha nastolatka przybyła do wuja po ucieczce ze zbuntowanego Paryża.


Ostatnie promienie słońca odbijały się żywym blaskiem w malowanym szyldzie Wielkiego Świętego Bonawentury. Wielki kawał blachy kołysał się łagodnie na wieczornym wietrze.

– Można by rzec, że coś się tu dzieje – dał się słyszeć z tyłu zachrypły głos Bérengera, Istotnie, pod szyldem zebrała się grupa jejmościanek, kilku wyrostków i dwóch starców opartych na kosturach oraz tragarz, który przybył z niedalekiego targu zbożowego. Wszyscy zaglądali ciekawie do sklepu, gdzie działo się coś niecodziennego.

Z wnętrza sklepu Mateusza dochodziły odgłosy kłótni, spadając niczym nawałnica na głowy zebranych. Jakiś człowiek wielki jak szafa i czerwony jak burak ukazał się na progu, pchając przed sobą chudą, odzianą na czarno kobietę, którą cisnął na ulicę.

– Idź do diabła, przeklęta świętoszko! – krzyknął ochrypłym głosem zdradzającym zamiłowanie do butelki. – I nie wracaj tu więcej, bo się przekonasz, że ja tu rządzę, a taki, co chciałby mnie stąd wykurzyć, jeszcze się nie narodził!

Przerażona grupka gapiów odsunęła się z głośnym „och!”. Katarzyna rzuciła się w stronę kobiety, którą czyjeś pomocne ramię uchroniło od upadku na bruk.