– Proszę pani – zaczęła, lecz nagle otworzyła szeroko oczy i stanęła jak wryta tracąc dech. – O słodki Jezusie! Luiza!...

Minęło dobre piętnaście lat, kiedy widziała siostrę po raz ostatni, więc znalazłszy się tak nagle naprzeciwko niej, poczuła coś dziwnego, nie wiedząc właściwie, czy jest to miłe czy nie.

Przeorysza benedyktynek z Tart, znana z legendarnego wprost panowania nad własnymi uczuciami, również nie mogła powstrzymać okrzyku.

– Katarzyna! Ty tutaj? Skąd przybywasz?

– Z Châtauvillain, gdzie nasza matka wyzionęła ducha i gdzie przeżyliśmy oblężenie. Lecz ty, Luizo? Skąd się tu wzięłaś?...

Starsza z sióstr Legoix zmarszczyła brwi z niezadowoleniem.

– Nie należy nazywać mnie Luizą. Jestem matka Agnieszka od Świętej Radegundy!

Katarzyna omal nie parsknęła śmiechem. Ach ta Luiza! Zawsze taka sama, zawsze przywiązująca wagę do pozorów, które służyły jej jako szaniec obronny. Fizycznie także niewiele się zmieniła. Była co prawda jeszcze chudsza, a jej długi nos zaostrzył się jeszcze bardziej, lecz jej jasne, błękitne oczy zachowały dawny blask.

– Chyba nie żądasz, bym mówiła ci „moja matko”? – spytała ze szczyptą ironii.

– Moje córki zwracają się do mnie „matko Agnieszko”. Tylko ty masz prawo mówić mi „moja siostro”.

– To będzie bardzo wygodne – wymamrotała Katarzyna przez zęby, podczas gdy Luiza przyglądając się bez nadmiernej surowości jej młodym towarzyszom spytała:

– Kim są ci chłopcy?

– To mój giermek, Walter de Chazay, a to paź, Bérenger de Roquemaurel. A teraz... moja siostro, powiedz mi, kim jest ten prostak, który wyrzucił cię z naszego domu?

– To pomiot szatana! Przeklęty brat tej ladacznicy, którą nasz nieszczęsny, opętany wuj uczynił swoją towarzyszką życia!

– Ożenił się z nią?

– Tego nie wiem, gdyż nie można się do niego zbliżyć. W celu odwiedzenia wuja poprosiłam biskupa o dyspensę i pozwolenie na opuszczenie klasztoru na kilka dni. Sama jednak widziałaś, w jaki sposób zostałam przyjęta...

– W rzeczy samej. A więc zobaczmy, jakie przyjęcie zgotują mnie! W towarzystwie nieodłącznego pazia i giermka, których oczy błyszczały na myśl o rozprawieniu się ze smokiem broniącym tak zajadle domostwa, Katarzyna ruszyła do sklepu. Zanim jednak zdecydowała się przekroczyć próg, przyjrzała się bacznie jednemu z urwisów stojących na ulicy i oczekujących na dalszy ciąg wydarzeń.

– Chcesz zarobić sztukę srebra, chłopcze?

– Też pytanie! A kto by nie chciał, szlachetna pani?

– To najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie: kto jest dowódcą straży w zamku? Czy jest nim może pan Jakub de Roussay?

– Nie inaczej! On sam!

Katarzyna wyciągnęła z sakiewki obiecaną monetę i wcisnęła ją do ręki chłopca.

– Znajdź go i przyprowadź tutaj! Powiedz, że przysyła cię Katarzyna...

– Katarzyna... a dalej?

– Wystarczy, jak powiesz Katarzyna. Powiedz, żeby przybył bez zwłoki do domu mistrza Mateusza Gautherina i żeby wziął ze sobą kilku łuczników. Z pewnością będę potrzebowała pomocy.

– Po co wzywać straże? Czy my ci nie wystarczamy, pani? – spytał z oburzeniem Walter.

– Wystarczacie, lecz rozmiary tego osobnika dają do myślenia. Do tego, co zamierzam uczynić, kilku zbrojnych ludzi nie zawadzi!

– A co zamierzasz? – spytała nieufnie Luiza.

– Wedrzeć się do wuja choćby siłą i na pamięć naszej matki przysięgam ci, że nie opuszczę tego domu, dopóki nie dopnę swego!


Wewnątrz panował półmrok i Katarzyna w pierwszej chwili nie dostrzegła niczego, lecz rozpoznała znajomy zapach nowych materiałów i stopionego wosku świec. Po chwili, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dojrzała zarys ściennych szaf z żelaznymi okuciami, w których wuj przechowywał najcenniejsze materiały.

Z głębi sklepu, z małego kantorku, gdzie tyle razy pochylona nad wielkimi księgami z pergaminu robiła rachunki wujowi, dochodził słodko uprzejmy głos...

– Co pani sobie życzy pokazać? Jestem do usług i ośmielam się zaznaczyć, że nigdzie indziej nie dostanie pani takiego wyboru hiszpańskiej, flandryjskiej czy szampańskiej pościeli ani takich wschodnich jedwabi...

Właścicielka głosu, która ukazała się za wielkim, wypastowanym kontuarem, zarzuconym kawałkami materiałów, była kobietą średniego wzrostu mniej więcej w wieku Katarzyny. Miała smagłą cerę i niezwykłe, zielone oczy, a na głowie nosiła wysoki czepek z cienkiego płótna ozdobiony koronkami, z trudem podtrzymujący masę czarnych włosów. Była wąska w talii, jej wydatną pierś opinał prowokacyjnie zielonoszary aksamit, dopasowany do koloru oczu kobiety obwieszonej połyskliwymi, złotymi łańcuchami. Jeśli była ona kochanką wuja, musiała go drogo kosztować... Trzeba było jednak przyznać, że mogła się podobać, a w starcu obudzić nieokiełznane myśli... Katarzyna odniosła wrażenie, że już ją gdzieś widziała... Ale gdzie, w jakich okolicznościach?...

– Czy ty jesteś Amandyna La Verne? – przeszła do rzeczy bez zwłoki.

Grube brwi kobiety uniosły się, a z jej ust zniknął zawodowy uśmiech.

– Ja?... Tak... ale nie...

– Jestem hrabina de Montsalvy i przybywam w odwiedziny do mego wuja Mateusza! – przerwała Katarzyna jednym tchem. – Zaprowadź mnie, pani, do niego!

Ponieważ tamta patrzyła na nią nie mówiąc ani słowa, odwróciła się w stronę Luizy, która ukazała się w kantorze, i dodała:

– Świątobliwa matka przeorysza, którą ośmieliliście się wyrzucić za drzwi, jest moją siostrą! Uprzedzam, że ze mną nie pójdzie wam tak łatwo!

Amandyna otworzywszy usta przypatrywała się eleganckiej sylwetce nieoczekiwanego gościa, czując w sercu ukłucie zazdrości. Podobnie jak cała Burgundia ona również znała historię tej pięknej kobiety, którą miłość księcia Filipa uczyniła legendą, lecz o której dawno by zapomniano, gdyby nie pełne uwielbienia wspominki Mateusza. I oto ta sama słynna Katarzyna de Montsalvy o urodzie nie tkniętej zębem czasu stała przed nią piorunując ją bezlitosnym spojrzeniem swych wielkich fiołkowych oczu.

– Mateusz?... Nie ma go tutaj! – odparła wreszcie powoli cedząc słowa. Po czym, odczuwając widocznie potrzebę wsparcia, zawołała: – Filibercie! Chodź no tutaj!

W drzwiach pojawiła się natychmiast potężna sylwetka mężczyzny z trudem mieszcząca się w obramowaniu drzwi.

– Co tam znowu, Migdasiu? – mruknął olbrzym, który był bratem gospodyni, po czym, dłubiąc w zębach gęsim piórem, dodał: – Znowu mnie potrzebujesz?

– Oni chcą widzieć się z ojcem Mateuszem! – rzuciła siostra wskazując wysuniętym podbródkiem czwórkę nieznajomych.

– Znowu? A cóż to? Jakaś choroba czy co?... Po czym, dostrzegłszy wśród przybyłych Luizę, rozzłościł się na dobre. – A ty czego tu jeszcze szukasz? Czy już raz nie pokazałem ci drzwi?

– Dosyć tego! – przerwała Katarzyna. – Domagamy się widzenia z wujem! Natychmiast!

– Lepiej byś się nie opierał, mościpanie! – dodał Walter ściskając rękojeść szpady i czując, jak mu się krew burzy.

Filibert otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz Amandyna wspiąwszy się na czubki palców, szepnęła coś bratu na ucho i nadęta jego mina zamieniła się w uśmiech.

– Ależ, pani!... Och! Co za zaszczyt!... Szybko, krzesło dla wielmożnej pani...

– Nie chodzi o krzesło! Przybyłam, by widzieć się z wujem Mateuszem, i to zaraz!

– Rozumiemy doskonale, szlachetna pani... i to byłby dla mojej siostry i mnie prawdziwy zaszczyt móc cię doń zaprowadzić... tylko że jego tu nie ma!

– Nie ma go? A gdzie się podziewa?

– Pewnie w swoim domu w Marsannay. Zbliża się czas winobrania i ojciec Mateusz...

– Czy nie możesz mówić mistrz Gautherin? – krzyknęła Luiza oburzona zachowaniem olbrzyma.

– Oczywiście, że mistrz Gautherin, jeśli sobie tego życzysz! To taki dobry przyjaciel!

Katarzyna usłyszawszy, że Filibert nazywa wuja przyjacielem, ucieszyła się, gdyż to dowodziło, że wuj nie ożenił się z Amandyną.

– Powinniście udać się do Marsannay – ciągnął Filibert, kiedy u wejścia sklepu dał się słyszeć jakiś nowy głos.

– Nie ma po co jechać do Marsannay! Nie widziano go tam od dobrych trzech miesięcy!

Głos należał do niewielkiego człowieczka, którego Katarzyna natychmiast poznała: był to stary przyjaciel i sąsiad wuja, krawiec, który także posiadał winnice w Marsannay. Katarzyna podeszła do niego z radosnym uśmiechem.

– Mistrz Duriez! Jakżem szczęśliwa, że cię widzę! Jak się miewasz? Smutna twarz małego krawca, przedłużona rzadką bródką, rozjaśniła się nagle.

– O Słodka Panienko! Toż to Katarzyna!... Mała Katarzyna! Ależ ty wyrosłaś! Niech cię ucałuję!...

Rzucił się w jej stronę, lecz nagle zatrzymał się, poczerwieniał jak burak i spuścił głowę.

– Och! Przebacz mi, szlachetna pani... Jestem tak szczęśliwy ze spotkania, że zupełnie zapomniałem...

– Ale ja nie zapomniałam! Pójdź, mistrzu Duriez, i zostaw szlachetną panią w spokoju. Dla ciebie jestem zawsze Katarzyną! Ucałuj mnie!

Pod obstrzałem rozbawionych spojrzeń Waltera i nieco rozgniewanych Bérengera, który czuł oburzenie na myśl, że wszyscy ci prości ludzie zbyt śmiało sobie poczynają z jego panią, krawiec i młoda kobieta wycałowali się z zapałem.

– Ach! – powiedział mistrz Duriez – nie wiesz nawet, jaki jestem szczęśliwy, że wreszcie postanowiłyście sprawdzić, co się tutaj święci! Kiedym się dowiedział, że widziano Luizę, pośpieszyłem jej z pomocą i wtedy ujrzałem i ciebie! To zbytek szczęścia! Może wreszcie dowiemy się, co się stało naszemu biednemu Mateuszowi!

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zaniepokoiła się przeorysza. – Dawno go nie widziałeś?

– Oj, bardzo dawno! Przestaliśmy się widywać, kiedy wasza matka została wygnana przez tę tu niewiastę, dla której on otworzył na powrót swój sklep. Przy tej okazji... posprzeczaliśmy się. Starałem się otworzyć mu oczy, chciałem, by posłuchał głosu rozumu. Ale on zadurzył się jak pętak w Amandynie i o niczym nie chciał słyszeć! – rzucił z gniewem wskazując na kupcową, która aż zatrzęsła się ze złości i wyglądała, jakby miała zamiar rzucić się na krawca. – Przesłoniła mu cały świat! Starzy przyjaciele przestali się dla niego liczyć!

– I to ci było nie w smak? – krzyknęła kobieta. – Nie podoba ci się, że Mateusz mnie kocha! Dowiedz się więc, że wkrótce mnie poślubi. Będę panią tutaj, a także w Marsannay i wszędzie, rozumiesz?

– Już jesteś tu panią, moja Migdasiu! Jesteś tutaj u siebie! – pośpieszył z pomocą braciszek. – A wy wszyscy macie stąd wyjść, i to szybko, siostrzenice nie siostrzenice, starzy kamraci i każde inne tałatajstwo! Dosyć się już nagadaliście i lepiej dla was, żebym się bardziej nie rozzłościł!

To powiedziawszy chwycił leżącą na kontuarze drewnianą miarkę do mierzenia materiałów, uniósł ją nad głową jak pałkę i ruszył wygrażając nią na stłoczonych ludzi. Na ten widok Walter wyciągnął szpadę i rzucił się naprzód, zasłaniając swym ciałem obie kobiety.

– Rzuć to! – rozkazał. – Robisz za dużo hałasu, przyjacielu! Najwyższa pora nauczyć cię grzeczności! Dalej no, cofnij się! Cofnij się, jeśli nie chcesz być nadziany na szpadę jak indyk!

Filibert powiódł krwawym wzrokiem po młodym człowieku i po lśniącym ostrzu wpijającym się już w jego brzuch i wydał odgłos przypominający rżenie. Jednak zamiast cofnąć się, wykonał gwałtowny skok do tyłu, który zaskoczył Waltera. Równocześnie drewnianą miarką pchnął przeciwnika w ramię, zmuszając go, by wypuścił z dłoni swój oręż. Wówczas z rykiem zwycięstwa olbrzym rzucił się na niego i giermek zniknął pod zwalistym ciałem Filiberta.

Widząc, co się dzieje, Bérenger ruszył na pomoc przyjacielowi i chwyciwszy Filiberta obiema rękami za czuprynę targał nią ze wszystkich sił. Amandyna zaś, uzbroiwszy się w pałkę ukrytą pod kontuarem, rzuciła się na Katarzynę, Luizę i krawca.

Krawiec, który nie mógł się szczycić odwagą, ugodzony w twarz wziął nogi za pas, wołając gwałtu rety. Jednak żaden z gapiów się nie ruszył. Widząc, że siostry złączyły siły przeciwko megierze, gapie stojący na zewnątrz, niczym chór antyczny, zgodnie zaczęli wzywać pomocy, na którą sami nie potrafili się zdobyć. W środku zapanował ogólny harmider.

Już po chwili zwycięstwo zaczęło się przechylać na stronę rodziny La Verne. Luiza na wpół żywa zawisła na kontuarze, a Amandyna siedząc okrakiem na Katarzynie zaciskała wokół jej szyi szal. Filibert odepchnął pazia potężnym kuksańcem, od którego chłopcu zaparło dech w piersi, i zabrał się do Waltera: pomimo odwagi i zapału młodzieniec miał w tym starciu niewielkie szanse.

Na szczęście, kiedy zwycięstwo zdawało się przesądzone, do sklepu wkroczyło prawo... w osobie kapitana Jakuba de Roussaya, który niczym Archanioł Michał rzucił się z pomocą ledwo zipiącej Katarzynie.