– Nie powinna pani tu zostawać! Niech pani zamieszka u mnie. Wuj znajdzie u mnie należytą opiekę, a tutaj przyśle się strażnika, żeby nie splądrowano domu.

Nawet nie chciała słyszeć wymówek Katarzyny i skwitowała je wzruszeniem ramion.

– Mój dom jest nowy i pomiestny. Na dodatek nie ma w tej chwili męża, gdyż bawi w Gandawie u księcia...

Nie pozostawało nic innego jak przyjąć miłe zaproszenie. Po wyjściu Simony siostry zerwały z wuja łachmany. Choć starzec schudł znacznie, ważył nadal sporo i nie obyło się bez pomocy Waltera. Bérengera zemdliło i wyszedł na ulicę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Luiza wypełniała swoje zadanie z narastającym gniewem.

– Popatrz no tylko! – warknęła do siostry, chwytając szczypcami z kominka jeden z łachmanów. – Popatrz tylko, do jakiego stanu dał się doprowadzić ten stary idiota przez tę wszetecznicę! A przecież uprzedzało się go!

– Chyba ją kochał... Wiesz, gdy się kocha, nie widzi się niczego, nie rozumie się niczego...

– Powinnam pamiętać, że jesteś mistrzynią w tej materii! – syknęła Luiza spoglądając na siostrę z ukosa. – Co do mnie, to dziękuję Panu, że ochronił mnie przed takimi bezeceństwami!

Katarzyna udała, że nie słyszy. Od czasu potwornego przejścia, jakie przeżyła siostra w czasie powstania paryskiego w 1413 roku za sprawą Rzeźnika Caboche’a, Luiza okazywała do miłości awersję zbliżoną do nienawiści. Przez nią wstąpiła do klasztoru. Dlatego Katarzyna nawet nie zamierzała dyskutować z nią na ten temat. Zastanawiała się natomiast nad przyczyną, dla której Amandyna postąpiła tak podle z wujem, chociaż opętała go do tego stopnia, że zgodził się dla niej wypędzić z domu własną siostrę. Przecież prościej było go zabić... Chyba że trzeba było za wszelką cenę utrzymać go przy życiu jak najdłużej. Pytanie brzmiało: dlaczego?...

Patrz; „Katarzyna” tom I.

Rozdział trzeci


WESTCHNIENIA JAKUBA DE ROUSSAYA...

Oparty na wielkich poduchach wypchanych kaczym puchem, wuj Mateusz pożerał grube kawałki piernika, które maczał w mleku. Od chwili kiedy przyszedł do siebie, cały czas jadł i ciągle było mu mało. Byłby opychał się bez końca, gdyby Katarzyna nie zarządziła regularnych pór posiłków.

– Nie wolno się przejadać, drogi wuju, po tym, jak pościłeś przez długi czas. Mogłoby ci to wielce zaszkodzić!

– Eee... co mi tam... Teraz, co mi jeszcze z życia zostało?

– Dzięki Bogu zostały ci, mój wuju, środki, byś wiele lat mógł żyć w błogim spokoju. Zobaczysz, że szybko wrócisz do sił, i wtedy będziesz mógł dokonać wyboru: albo osiąść w Marsannay, pośrodku winnic, gdzie tak przyjemnie się żyje...

– Widzisz mnie samego w Marsannay... teraz kiedy moja biedna Jacquette, twoja święta matka, której przysporzyłem tyle zmartwień, nie żyje? Stetryczałbym tam zupełnie jak stary piernik...

– W takim razie zamieszkaj u nas, w Montsalvy! Podobało ci się tam, kiedyś przybył na chrzciny Izabeli. Zobaczyłbyś, jak rosną dzieci... Mój mały Michał bardzo cię kocha... Wszyscy przyjmą cię z otwartymi ramionami!

– Ale twój mąż nie przepada za mną! Nie mogę zresztą mieć mu tego za złe: to wielki pan, rycerz, a ja jestem zwykłym handlarzem płóciennym... przykrym przypomnieniem twojego pochodzenia, moje dziecko! Do tego to długa droga, a klimat w twej górzystej krainie jest srogi.

– W takim razie pozostaje ci, wuju, jeszcze jedna możliwość: Luiza, to znaczy matka Agnieszka od Świętej Radegundy, proponuje ci, byś zamieszkał niedaleko niej, w domu z ogrodem należącym do klasztoru. Byłbyś tam...

– Zraszany codziennie wodą święconą, okadzany kadzidłem i maltretowany zdrowaśkami od rana do wieczora! Matka przeorysza nie ukrywała wcale przede mną dziś rano, kiedy nas opuszczała, że czas pomyśleć o odkupieniu grzechów i o zbawieniu duszy, gdyż niewiele mi życia zostało, i że jeżeli się nie ukorzę, to już szatan na mnie czeka podgrzewając olej w kotłach i ostrząc wielkie widły. Dziękuję bardzo! Wolę już umrzeć w samotności w Marsannay! Przynajmniej zostanie mi na pociechę moje wino! Nie chcę, by na stare lata Luiza katowała mnie wodą i suchym chlebem!...


Rozmowę przerwało wejście małej kobiety, tak małej, że jej wielki czepek z wykrochmalonego płótna fryzyjskiego sprawiał wrażenie jakby jej twarz znajdowała się w połowie całej sylwetki. Była to Bertylka, która wykarmiła własną piersią Simonę Morel, a teraz jako jej ochmistrzyni miała pewną pozycję w Dijon.

Bertylka miała za zadanie przynieść balsam od aptekarza w celu ulżenia imć Mateuszowi w ranach spowodowanych przez robactwo.

Zbliżywszy się do łoża chorego, rzuciła oburzone spojrzenie na tacę z jedzeniem, na której nie zostało nic oprócz pustego kubka na wino i noża.

– Jecie za dużo, mistrzu Mateuszu Gautherin! – rzekła surowo. – Nie żeby ktoś wam żałował jedzenia, ale sami czynicie sobie krzywdę!

Mateusz, potrząsając niecierpliwie siwą czupryną czyniącą go podobnym do starego, zrzędliwego lwa, rzucił jej wyzywające spojrzenie.

– A co wy sobie wszyscy myślicie? Jestem głodny! Ty, pani, z twoimi różowymi policzkami i pulchną kibicią, nie wiesz, co to głód!

– Pulchną, pulchną! Za chwilę ten ordynus powie, że jestem za tłusta!

– Nigdy nie powiem czegoś takiego, pani Bertylko! Ale nie zarzucajże mi...

Katarzyna, korzystając z okazji, ruszyła na paluszkach w stronę drzwi, zostawiając wuja sam na sam z Bertylką. Tych dwoje znało się od dawna i ani jedno, ani drugie nie pomyślało, żeby ją zatrzymywać. Od czasu ich przybycia Bertylka ustanowiła sama siebie pielęgniarką i opiekunką wuja, a ich dotychczasowe relacje na płaszczyźnie klient – dostawca nagle przybrały inny charakter. Wydawało się, że stary niedźwiedź Mateusz nabrał gustu do płci nadobnej podczas swej niefortunnej przygody z Amandyną.

W tym względzie wkrótce usłyszano opis jego nieszczęść. Zaledwie przyszedł do siebie po pierwszym obfitym posiłku, wuj uwolnił się od okrutnych wspomnień zatruwających mu pamięć i dowiedziano się o ogromie jego niemocy w czasie uwięzienia.

Otóż między nim i kochanką przez kilka miesięcy wszystko układało się jak najlepiej. Amandyna była opiekuńcza, a nawet czuła i dogadzała wszelkim zachciankom starca, zajmując się nim jak matka, córka i kochanka zarazem.

Lecz pewnego deszczowego dnia sprawy przybrały inny obrót wraz z pojawieniem się brata Amandyny, Filiberta. Utrzymywał on, jakoby powracał z Ziemi Świętej, a że był w nader opłakanym stanie, jego słowa nie wzbudziły podejrzeń staruszka, który chcąc przypodobać się kochance, przyjął brata z otwartymi ramionami.

Powoli jednak intruz zapuszczał w domu korzenie. W miarę jak wracały mu siły, zaczął się panoszyć i przemawiać niczym gospodarz na terytorium Wielkiego Świętego Bonawentury.

Pomimo wysiłków Amandyny starającej się wyjaśnić zły charakter brata jego niedawnymi przejściami, mistrz Gautherin wreszcie przejrzał pewnego dnia, kiedy to powróciwszy niespodziewanie z targu zastał Amandynę w składziku opartą o beczkę, ze spódnicami zadartymi aż po pas, przyjmującą od Filiberta zapalczywe zaloty nie mające nic wspólnego z uczuciami braterskimi.

Niegodziwa para skwitowała oburzenie starego człowieka naigrawaniem, a kiedy Mateusz zagroził, że oboje wyrzuci na bruk, opadli go jak hieny, związali w kij, zakneblowali usta i przenieśli najpierw do piwnicy, a następnie do kurnika, skazując na straszne katusze.

– Kiedy zdecydujesz się, stary capie, podpisać akt ślubu – powiedziała Amandyna – wrócisz do domu!

– Wolę sczeznąć! – odpalił Mateusz płonąc z gniewu. – Nigdy nie oddam swego nazwiska takiej nierządnicy jak ty!

– No to będziesz miał teraz czas, nawet dużo czasu, żeby to przemyśleć! Dostaniesz pić, ale nic do jedzenia. A znając twoje obżarstwo, szybko zmiękniesz...

I zaczęła się męka Mateusza Gautherina. Amandyna, zgodnie z przestrogą żywiła go samą wodą i co rano poiła go naparem z belladonny, który go usypiał na cały dzień po to, by nie krzyczał. Wieczorem, kiedy ona lub Filibert przynosili mu wodę, zadawali mu ciągle jedno i to samo pytanie: „Czy zdecydowałeś się na ślub?” Mateusz jednak ciągle powtarzał „nie”. Pomimo utraty sił postanowił nie dać za wygraną. Wtedy zjawiła się Katarzyna i nastał kres katuszy.

Piękny, nowy dom Morelów o podwójnych oknach, witrażach i z elegancką, rzeźbioną balustradą zdobiącą dach z lakierowanych dachówek przyjął w swe gościnne progi Katarzynę, jej wuja i ich służbę. Katarzyna zdążyła zaprzyjaźnić się z uroczą gospodynią, jej myśli zaprzątał królewski więzień, którego należało wybawić z opresji. Próbowała dyskretnie dowiedzieć się szczegółów na ten temat, lecz tylko to, co usłyszała wiedzieli wszyscy śmiertelnicy w Dijon: René Andegaweński, król Sycylii i Jerozolimy, zamknięty był w książęcym pałacu, w wieży Nowej, pilnie strzeżony i na tym koniec...

Opuściwszy pokój wuja, pani de Montsalvy udała się do siebie i ubrała się do wyjścia. Pomimo obietnicy Jakub de Roussay nie wrócił po aresztowaniu La Verneów, postanowiła więc sama się przekonać, w jaki sposób można by zbliżyć się do więźnia...

Wyszła z domu nie natknąwszy się na nikogo. Simona wyruszyła z rana w rodzinne strony w Foissy. Co do służących, wszyscy zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, łącznie z Walterem i Bérengerem...

Przyczyna takiego stanu rzeczy uderzyła Katarzynę zaraz po opuszczeniu domu: u zbiegu ulicy Wełnianej i ulicy Notre Dame zebrał się tłum przy pręgierzu, gdzie pomocnicy kata, gdyż on sam nigdy nie zniżał się do takich podłych zajęć, właśnie kończyli zamykać żelazną obręcz na szyi złodzieja kur. Złoczyńca był jednak tak gruby, że obręcz o mało go nie udusiła, a gawiedź rechotała z uciechy na widok jego wykrzywionej, posiniałej twarzy i próżnych wysiłków oprawców. Byli tam wszyscy mieszkańcy domu Simony, łącznie z Bérengerem.

Niezadowolona, że widzi pazia przy pręgierzu, Katarzyna pacnęła go w ramię.

– Co przyjemnego znajdujesz, chłopcze, w takich widowiskach? Młodzieniec poczerwieniał na twarzy, lecz spojrzenie, jakie skierował na swą panią, było dobroduszne.

– Ja tylko tu czekam na Waltera, pani.

– A gdzież to podziewa się nasz pan Walter o tej porze?

– Na honor, nie wiem. Wyszliśmy razem, by zagrać w piłkę, kiedy on zauważył jakiegoś człowieka na ulicy. Wtedy nagle się zatrzymał i rzekł do mnie: „Idź grać beze mnie. Muszę coś załatwić”, po czym rzucił się śladem nieznajomego, nie pozwalając mi iść z sobą i rozkazując nie ruszać się stąd i czekać. Lecz jeśli wychodzisz, będę ci towarzyszyć...

– Nie, nie trzeba. Walter kazał ci czekać, to czekaj. Idę do kościoła nie opodal. Powiedz mu, że to nierozsądne śledzić byle kogo w nieznanym mieście...


Katarzyna ruszyła w stronę Notre Dame, której oryginalna fasada widoczna była na końcu ulicy, zastanawiając się, co mogło przyjść do głowy Walterowi. Miała jednak zaufanie do przebiegłości i inteligencji młodzieńca i wierzyła, że nie wpakuje się on w jakieś kłopoty. W każdym razie towarzystwo było jej nie na rękę, gdyż zamierzała złożyć wizytę przyjacielowi, Jakubowi de Roussayowi, a wizyta w kościele miała być tylko pretekstem.

Skierowała swe kroki do kaplicy, w której królował dosyć brzydki posąg Matki Boskiej Dobrej Nadziei i skwierczały płonące świece. Wzięła jedną, zapaliła i dołączyła do grupy świec, sama zaś uklękła na stopniach ołtarza i zatopiła się w żarliwej modlitwie, prosząc Matkę Boską, żeby pozwoliła jej uratować życie uwięzionego króla. Wkrótce zauważyła, że modli się za samą siebie, gdyż prosiła głównie, żeby wszystko szybko się skończyło, i żeby mogła jak najprędzej wrócić do Montsalvy.

Wydawało się jej, że całe wieki upłynęły, od chwili gdy wyruszyła z domu. W rzeczywistości było to tylko sześć miesięcy. Lecz dni nieobecności liczą się stokrotnie, kiedy się jest z dala od najbliższych.

Pokrzepiwszy się modlitwą i uczyniwszy ostatni znak krzyża skierowała się do wyjścia, kiedy w kruchcie jej uwagę zwróciła cicha skarga żebrzącego mnicha.

– Na dusze w czyśćcu i na zbawienie twej duszy, wesprzyj biednego, szlachetna pani! Będziesz błogosławiona na tej ziemi i sławiona w niebie!

Katarzyna machinalnie otwarła sakiewkę, kiedy nagle jękliwy głos przeszedł w radosny szept.

– Błogosławione niech będą niebiosa, które sprowadziły tutaj najpiękniejszą panią Zachodu! Dostatek tego miasta opuszczonego przez Boga odrodzi się, jeśli pani de Brazey doń wróci!

Zdziwiona Katarzyna przyjrzała się uważnie pokręconej postaci odzianej w czarną derkę, niezwykle brudnej twarzy o wyoranych rysach, jasnym, żywym oczom, które wydały się jej dziwnie znajome... I z głębokich pokładów jej pamięci wydobyło się jedno imię: