– Przywiozłem pani rzeczy, panno Thorn. Gdzie mam je postawić?
– Na ganku. Rower chyba też.
– Może go pani trzymać między tymi dwoma świerczkami. Będzie dobrze osłonięty przed deszczem – zaproponował przybyły czekając na jej odpowiedź. Skinęła twierdząco głową.
Ten nieznajomy nie był wcale chłopcem. Emily zastanawiała się, czy może jest duchownym. Był wysoki, miał włosy koloru piaskowego i chłopięcy uśmiech na twarzy. Ubrany był w uniform i widać było, że jest dobrze zbudowany. Jego buty przystosowane były do chodzenia po górach i choć zniszczone, wyglądały schludnie.
– Widzę, że dostała pani najlepszy domek w Ustroniu.
Miał głęboki głos. Spodobał się Emily. Pomyślała, że może mimo wszystko pobyt tutaj okaże się interesujący.
– Przeważnie ten domek stoi pusty. Ludzie mówią, że tylko bardzo ważne osoby mieszkają przy „Szlaku Archanioła”. Chociaż naturalnie zakonnice za nic by tego nie potwierdziły. Widzę, że już się pani zadomowiła. Jestem Matt Haliday – przedstawił się wyciągając ku niej rękę.
– Emily Thorn – powiedziała wyjmując z kieszeni dwa jednodolarowe banknoty i podając je mężczyźnie. – Czy to wystarczy? – zapytała grzebiąc w kieszeni, w której wyczuwała już jedynie drobne monety.
– Na pewno, ale na co te pieniądze? – odparł z szatańskim błyskiem w oczach.
– Napiwek za przyniesienie mojego bagażu. Phillie powiedziała, że przyśle chłopca z moimi walizkami. Wydało mi się możliwe, że zakonnicy łatwo jest… pomylić chłopca z mężczyzną, bo prowadzą bardzo samotnicze życie…
Speszyła się, bo plotła jak uczennica i wciąż trzymała w ręku banknoty. Matt przeczesał włosy długimi szczupłymi palcami.
– Sam nie wiem, czy mam to odebrać jako komplement, czy czuć się obrażony. Ale chyba jest mi miło. Jestem strażnikiem. Wstąpiłem po prostu, żeby zobaczyć czy wszystko w porządku. Robimy to dwa razy dziennie, a ponieważ Bobby był teraz zajęty, Phillie poprosiła, żebym przywiózł pani rzeczy. Zrobiłem jej zwyczajną przysługę. Niech pani schowa te dwa dolary. Ale dam się zaprosić w niedzielę na lody. Siostry zawsze robią lody w niedzielę po południu. Za pięćdziesiąt centów może się pani najeść do woli.
Emily wcisnęła banknoty z powrotem do kieszeni. Czuła się nieco zażenowana.
– W porządku, umowa stoi. Jakie smaki pan lubi?
– Patrzcie, już chce wiedzieć, jakie smaki lubię – zachichotał strażnik. – Każdej niedzieli jest inny smak, raz waniliowy, w następną czekoladowy, potem orzechowy, a w czwartą bananowy. Jeśli w danym miesiącu wypada jeszcze piąta niedziela, siostry naprawdę się sprężają i najczęściej robią wtedy lody o smaku toffi. To najlepsze lody w całym stanie. W każdą niedzielę przychodzę tutaj z dzieciakami.
Emily pomyślała o Benie i Tedzie. Postanowiła, że napisze im o tych lodach.
– A w jakim są wieku?
– Dziewięć i czternaście lat. – Emily już miała zapytać, gdzie przebywa pani Haliday i dlaczego ona również nie przychodzi na lody, lecz Matt uzupełnił swą wypowiedź lakonicznym wyjaśnieniem: – Jestem wdowcem. Tutejsze zakonnice są bardzo dobre dla moich dzieci. A one uwielbiają tu przychodzić. Kiedy siostry mają dużo pracy, pomagają im czasem. Zwłaszcza Phillie szybko się męczy. Gilly robi się bardzo impulsywna w każdy piątek w czasie wieczornego smażenia ryb, a ja zdradzam wszystkie miejscowe tajemnice – zażartował.
Emily roześmiała się, a Matt rozweselony wskoczył do dżipa i ruszył w drogę powrotną.
Pewnie tylko jemu wolno jeździć po szlakach samochodem, rozmyślała Emily. Jest wdowcem i przychodzi na lody w każdą niedzielę. A niedziela będzie już za trzy dni.
W domku rozpakowała się. Potrzebowała dziesięciu minut, żeby ułożyć każdą rzecz na właściwym miejscu. Kolejną minutę zajęło jej schowanie walizek pod łóżkiem. Uporawszy się z tym sięgnęła po leżący na toaletce folderek i wyszła z nim na ganek. Ciekawa była, jak daleko stąd mieścił się dom strażnika.
Gdy skończyła przeglądać cienką broszurkę, odłożyła ją na bok i popatrzyła na doniczki z kwiatami, w których rosły też chwasty. Nie mogła się zdecydować, czy wyrwać je jeszcze dzisiaj, czy zaczekać z tym do następnego dnia. I czy powinna wziąć teraz prysznic? Czy uciąć sobie drzemkę, a potem pójść na kolację, czy raczej wybrać się na zwiedzanie okolicy?
– Posiedzę sobie tutaj delektując się tym przesyconym zapachem sosen powietrzem – postanowiła w końcu. – I zapalę papierosa. Może przemyślę też parę spraw, chociaż może i nie. Ale zastanowię się nad jakimś planem na najbliższe dni, żebym nie zwariowała tutaj. Po śniadaniu mogę pójść na przechadzkę, potem popływać i pojeździć na rowerze, i wyplewić chwasty, a po lunchu utnę sobie drzemkę i znów pospaceruję, i popracuję w ogrodzie, a potem wezmę prysznic, pójdę na kolację i… koniec. Żadnych zajęć na wieczór. Będę patrzeć w niebo na zapalające się gwiazdy i rozmyślać o tym, co dobrego mnie spotkało. I poczytam o Appallachach i o Górach Smoky.
Już nie mogła się doczekać, kiedy włoży nowe buty do wspinaczki i siądzie na górski rower. Pomyślała, że jeśli zacznie się nudzić, pojedzie do Gatlinburga. Ciekawa była, jak daleko stąd jest Memphis i czy warto byłoby pojechać do Graceland, żeby odwiedzić grób Elvisa. W końcu uznała, że tę możliwość weźmie pod uwagę, gdy poczuje się znudzona życiem w lesie.
Dumając tak zapadła w drzemkę, która przerodziła się w głęboki sen. Obudziła się, gdy rozbrzmiały dzwony na Anioł Pański. Zerwała się z miejsca i zeskoczyła ze schodków płosząc dwie wiewiórki, które przycupnęły przy zniekształconym pniu sosny tuż obok ganku. Biegnąc wykrzyknęła przez ramię w stronę zwierzątek: – Przepraszam – i wcale nie czuła się z tego powodu głupio.
W czasie kolacji panowała ożywiona atmosfera, a modlitwę odmówiła siostra Celestine, którą w skrócie nazywano Tiny. Jedzenie miało charakter domowy, co znaczyło, że każdy nakładał sobie wedle uznania, a z kuchni wciąż donoszono dokładki. Emily z apetytem zajadała wieprzową pieczeń, młode marchewki i ziemniaki z tutejszego ogródka. Sałatka z jarzyn wyhodowanych przez siostry odznaczała się prawdziwą świeżością, bo warzywa były chrupkie i kruche. Na obu krańcach stołu stały koszyczki z chlebem oraz miseczki z masłem i dżemem, a wszystko to było domowej roboty. Czereśnie okazały się tak pyszne, że Emily z największym trudem odeszła od stołu.
– Chwileczkę, pani Thorn. Każdy odnosi swój talerz i sztućce na stolik, który stoi tam w końcu pokoju. – Emily zarumieniła się. – Przepraszam, że zapomniałyśmy panią uprzedzić – dodała z śmiechem siostra Tiny.
Kiedy Emily wychodziła z sali jadalnej, co raz ktoś do niej podchodził i przedstawiał się. Potem, kiedy wszyscy zasiedli na zewnątrz pod baldachimem z sosnowych konarów i popijali kawę, Emily miała okazję wysłuchać wielu opowieści o ludzkich nieszczęściach i historii, które kończyły się szczęśliwie dzięki Ustroniu Czarnej Góry. Jedna z kobiet, ogromnie zadowolona z pobytu, tak to podsumowała:
– Tutaj człowiek obcuje z Bogiem, naturą i samym sobą. W tym pełnym spokoju miejscu nikogo nie da się oszukać, a już najmniej samego siebie.
Emily nie była pewna, czy rozumie, co ona chciała przez to powiedzieć. Ale najwyraźniej miała na myśli sprawy duchowe.
– Jestem Rosie Finneran – przedstawiła się pulchna kobieta w wieku Emily wyciągając do niej rękę. – Miło jest zobaczyć tu jakąś nową twarz. Co roku przyjeżdżają ci sami starsi ludzie. Pani, jak widzę, mieszka przy „Szlaku Archanioła”. Teraz w tym gwarze nikt nie słyszy, więc powiem pani, że ten domek dostają tylko specjalni goście. Mnie się wydaje, że jest to zwykle ktoś, komu niełatwo żyć w grupie i kto ma jakiś problem delikatnej natury. Ale niektórzy uważają, że mieszkają tam bardzo ważne osobistości, a siostry oczywiście nie zdradzają sekretów. Mnie osobiście nic to nie obchodzi, ale wydaje mi się, że będzie się tam pani czuła osamotniona. Ja na przykład jestem bardzo gadatliwa – ciągnęła tracąc już oddech. – Mnóstwo tutejszych gości prawie wcale nie rozmawia z innymi. Modlą się tylko. Wprawdzie nie mam nic przeciwko modlitwie, lecz są przecież w życiu jeszcze inne rzeczy. A jak się tu pani podoba? A żeby pani wiedziała, jakich tu mamy strażników. Baaaardzo są mili. Ja szukam sobie partnera. Większość mieszkańców „Szlaku Wielkanocnego”, przy którym mieści się mój domek, to kupa starych pierdzieli. A co właściwie panią tu sprowadziło?
– Ma pani rację, rzeczywiście dużo pani mówi – odparła Emily okraszając słowa uśmiechem, żeby nie wydały się zjadliwe.
– To dlatego, że było nas w domu jedenaścioro, aby być zauważonym trzeba było zabrać głos i powiedzieć co się miało do powiedzenia. Ja mam ośmioro dzieci i sytuacja jest taka sama. Teraz wszystkie już wyszły z domu i mają własne życie. Przyjeżdżam tu każdego lata. Już dziesiąty rok z kolei.
Rosie była niska, okrąglutka, miała pucołowate policzki i siwe, mocno skręcone włosy, które przytrzymywały za uszami kolorowe wsuwki zdobione wisiorkami. Jej przenikliwe niebieskie oczy przesłonięte były okularami w niezwykle ozdobnej rogowej oprawie. Patrząc na nią, Emily porównała tę kobietę do zabieganej, zbyt dorosłej jak na swój wiek wiewiórki.
– Ja jestem tu pierwszy raz – oznajmiła Emily.
– To miejsce ma w sobie coś, co człowieka przyciąga. Kiedy pod koniec lata wyjeżdżam stąd, nie mogę się doczekać, żeby znów znaleźć się u siebie w domu, ale mija tydzień czy dwa i już chciałabym tu wrócić. Wszyscy mówią to samo. Myślę, że będzie nam razem klawo i że możemy się zaprzyjaźnić, jeśli się pani trochę rozluźni. Bo ma pani strasznie poważną minę. Możemy później porozmawiać o tych problemach, które panią gnębią. Poza tym widać po pani twarzy, że chciałaby pani zadać całą masę pytań, więc niech pani wali prosto z mostu.
– Ile zakonnic tu mieszka? Czy pracują tu jacyś świeccy ludzie? Bo utrzymanie wszystkiego w takim porządku wymaga chyba sporo pracy. A strażnicy, jak często tu przychodzą? Poznałam już jednego z nich; ma na imię Matt. Przywiózł mi bagaż do domku.
– Ho ho! Zaraz, zaraz, wszystko po kolei. Zakonnic mamy tu sześć. Ale one nie żyją według żadnych ścisłych reguł. Zwracamy się do nich po imieniu. Biorą też z nami udział we wszelkich rozrywkach. W sierpniu mamy rozgrywki baseballowe i siostry też grają. Phi lii potrafi naprawdę mocno uderzać piłkę, a Tiny tak dobrze łapie ją w locie, że aż trudno uwierzyć. Dużo się modlą, a pływają tylko same. Nikt z gości nie narzuca im swego towarzystwa. Siostry są bardzo życzliwe, i może mi pani wierzyć, że potrafią dochować tajemnicy. Ilekroć porozmawiam sobie z którąś z nich, ogarnia mnie taki… niebiański spokój. Trudno wyjaśnić to uczucie. One nie mają żadnych zmartwień, żyją dla Boga i po to, by robić dobre uczynki. Myślę, że można by je określić słowem „czyste”. Tak więc, kiedy opowiem im o tym, co mnie dręczy, one zawsze umieją znaleźć radę. Nie jestem katoliczką, ale co niedziela chodzę na mszę. I mnóstwo ludzi z gór też tu przychodzi. Na każdą mszę przyjeżdża do nas ksiądz z Gatlinburga. W kościele robi się naprawdę miły nastrój i trwa potem przez resztę dnia.
A co do osób świeckich, to pracuje ich tu dziewięć. Pięć z nich uprawia pole; jest między nimi dwóch chłopców opóźnionych w rozwoju, których rodzice też tu pracują. To naprawdę wspaniałe chłopaki. Strażnicy zachodzą do nas dwa razy dziennie. Zwykle przychodzi Matt, ale czasami zastępuje go Ivan. Zależy kto ma wolne w ciągu tygodnia, a kto podczas weekendu. Ale obydwaj są ogromnie mili i życzliwi. Matt jest wdowcem, a Ivan kawalerem. Zarzucam na niego haczyk już od dziesięciu lat, ale nie daje się złapać. Matt zresztą też nie. Myślę, że każda przyjeżdżająca tu samotna kobieta próbowała ich usidlić. Owszem, są towarzyscy, a nawet można się z nimi zaprzyjaźnić, ale nic ponadto.
Emily wybuchnęła śmiechem.
– Może powinnaś zmienić przynętę. Skąd pochodzisz, Rosie?
– Z Barnesboro w Pensylwanii. Jestem wieśniaczką ze wsi zabitej dechami. Rozważałam możliwość przeprowadzenia się na południe, żeby uciec od mroźnych zim, ale ilekroć pomyślę o pakowaniu wszystkich moich rzeczy porzucam ten zamiar. Dlatego na zimę wyjeżdżam na Florydę, a na wiosnę wracam do domu. Chodźmy na spacer. Musimy spalić kalorie z kolacji. Chyba że masz jakieś inne plany.
– Słusznie – odparła chichocząc Emily. – Przejdźmy się. Za bardzo się objadłam.
– Tutaj o to nietrudno. Świeże powietrze wzmaga apetyt, lecz w ciągu dnia dużo się spala. W końcu czegokolwiek człowiek by się tu tknął, jest jakąś formą gimnastyki. No, ale teraz kolej na ciebie – opowiadaj-
Pamiętaj, że nie możesz pozwolić mi tak nadawać cały czas, bo sama nie będziesz miała okazji się odezwać. Opowiedz mi o sobie, Emily. Oczywiście tylko to co chcesz – dodała pospiesznie.
– Właściwie nie mam wiele do opowiadania. Rozwiodłam się, a mój były mąż umarł w zeszłym roku. Jestem dość nudna. Pracujesz gdzieś, Rosie?
– W całym swoim życiu nie przepracowałam ani jednego dnia – za pieniądze oczywiście. Ale w domu zaharowywałam się na śmierć. Wprost spod skrzydeł rodziców trafiłam do domu mego męża i wkrótce urodziłam dziecko. Mąż bardzo dobrze zarabiał. Zajmował się ubezpieczeniami i przekonany był o wartości tego, co sprzedawał, więc interesy świetnie mu szły. Nie jestem bogata, ale mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nie zawracać sobie głowy pracą i nie martwić o zabezpieczenie na starość. Stać mnie nawet na to, żeby w razie potrzeby wspomóc dzieci. Mój Harry zmarł na polu golfowym. Byłam wtedy strasznie wściekła. Ale to osobna historia. No, powiedz, jak ci się tutaj podoba?
"Kochana Emily" отзывы
Отзывы читателей о книге "Kochana Emily". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Kochana Emily" друзьям в соцсетях.