– Jest cudownie. Czy zimą również są tu jacyś goście?

– Tak. Prawdę mówiąc, to jest więcej chętnych niż miejsc. Po śmierci Harry’ego przyjechałam tu kiedyś na Boże Narodzenie. Po prostu czułam, że muszę coś takiego zrobić. Ale cały czas ryczałam, więc wróciłam do domu wcześniej niż zamierzałam. Ale zimą jest tu inaczej. Jeździ się na nartach i skuterem śnieżnym, albo konno. Konie uwielbiają śnieg. Założę się, że tego nie wiedziałaś. Wszyscy siadają przy kominku i robi się ciepła atmosfera, a przy szklaneczce czegoś dobrego zawiązują się przyjaźnie. Siostra Cookie robi grzane wino z korzeniami, po którym ma się ochotę zrzucić z siebie ciepłe rzeczy.

– Mam zamiar pojeździć jutro rowerem. Może wybrałabyś się ze mną, Rosie?

– Bardzo chętnie. Ale chyba powinnyśmy już wracać. Mam na dużym palcu wielki odcisk, który zaczyna mnie strasznie boleć. Z przyjemnością włożyłabym kapcie, ale najpierw odprowadzę cię do domku.

– Nie musisz – zaprotestowała Emily.

– Jasne, że muszę. Nie znasz jeszcze wszystkich ścieżek, a zrobiło się ciemno. Musisz przyzwyczaić się do tego, że ścieżki oświetlone są kagankami. Podczas mojego pierwszego tutaj pobytu błąkałam się przez parę godzin. Zakonnice wysłały ludzi na poszukiwania. Zrobiło mi się wtedy nieprawdopodobnie głupio. Po drodze wstąpimy do sklepiku, żebyś mogła kupić sobie jakieś napoje i soki. Wszystko zapisywane jest na twój rachunek, który regulujesz pod koniec miesiąca. Właściwie to każdy obsługuje się sam i zapisuje, co bierze. Przyszło mi do głowy, że mogłybyśmy usiąść u ciebie na ganku, odpocząć i pogadać popijając colę.

– Świetny pomysł.

Powiedziawszy to Emily uświadomiła sobie, że słowa te były najzupełniej szczere. Polubiła Rosie Finneran. Teraz ani te lasy, ani samotność nie wydawały jej się takie straszne.

Nieco później, gdy już doszły do domku Emily, Rosie wbiegła po schodkach, zabrała sprzed drzwi kaganek, po czym zapaliła go od jednego z tych, które płonęły wzdłuż drogi.

– A widzisz, sama szłabyś pewnie w ciemności. Kiedy wychodziłaś na kolację, było jeszcze widno i nie zapaliłaś swojego kaganka. A to jest – ciągnęła umieszczając latarenkę w przeznaczonym dla niej betonowym pojemniku – twoja lampa oświetlająca wejście do domu. Ale musisz ją sama zgasić przed pójściem spać. Te wzdłuż ścieżki palą się przez całą noc.

– Jaki wzniesiemy toast? – zapytała Emily wspominając liczne okazje oblewania rozmaitych wydarzeń, które urządzała razem ze swymi współmieszkankami.

– Może za przyjaźń i za to, żebyśmy zostały przyjaciółkami.

– Bardzo mi to odpowiada – zgodziła się Emily trącając się z Rosie butelkami.

Przez jakiś czas siedziały w milczeniu ciesząc się własnym towarzystwem, sącząc drinki, wsłuchując się w kumkanie żab i cykanie świerszczy, i wpatrując się w usiane gwiazdami niebo. O dziesiątej Rosie uznała, że czas już iść spać.

Kiedy w sypialni Emily zaczęła się rozbierać, uświadomiła sobie, jak bardzo czuje się samotna. Ni stąd, ni zowąd zaczęła płakać. Tak strasznie szlochała, że cała się trzęsła. Zaczęła się zastanawiać, czy coś jest z nią nie tak. – Czegóż ty chcesz, Emily – pytała samą siebie. – Co uczyni cię szczęśliwą? I czym, u diabła, jest szczęście? No, wydmuchaj nos, zapal papierosa i posiedź jeszcze na ganku. Pomyśl o tym, co dobrego cię spotkało i weź się w garść.

Otulona szlafrokiem Emily oparła się wygodnie o poduszki, które wyniosła ze sobą na ganek. Noc była ciepła i koc okazał się niepotrzebny. Przy świetle palącego się kaganka czuła się bezpieczna. W końcu zmorzył ją sen, a potem obudził blask latarki świecącej jej prosto w twarz. Była trzecia nad ranem.

– Kto… kto tu jest? A, to pan Haliday. Czy coś się stało? – spytała.

– Właśnie miałem o to samo zapytać panią. Przykro mi, że panią obudziłem, ale sprawy bezpieczeństwa traktujemy tutaj bardzo poważnie. Zastępuję dziś Ivana. Nadwerężył sobie kręgosłup próbując przesunąć pień drzewa, które kilka dni temu zwaliło się w czasie burzy.

– Ja… nie miałam ochoty spać w domku. A prawdę mówiąc to… nie mogłam tam zasnąć. Przyszłam więc na ganek, żeby pomyśleć o tym, co mam w życiu dobrego, tak sobie podumać i… no cóż, sam pan widzi. Chyba nie przyzwyczaiłam się jeszcze do świeżego powietrza.

– Na to potrzeba kilku dni – odparł Matt.

– Zawsze pan chodzi po lesie w środku nocy?

– Raz o dwunastej, a potem o trzeciej. Dostaję za to dodatkowe pieniądze. Przydadzą się, bo mam dwójkę dzieci i za parę lat będę Je musiał posłać do college’u.

– Ja nie mam dzieci – powiedziała przyciszonym głosem Emilv

– Są dni,, kiedy wcale nie wydają mi się radością mojego życia – odparł Matt. – Kiedy były małe, niewiele sprawiały kłopotu, ale teraz są większe i mam z nimi dużo więcej problemów. Sam już nie wiem, czy jest coraz gorzej, czy coraz lepiej.

– A kto się nimi zajmuje, gdy pan patroluje okolicę?

– Ilekroć mam służbę, nocuje u nas opiekunka. W ciągu dnia radzą sobie same. Sąsiedzi mają na nie oko, a zresztą latem często przychodzą tutaj. Zimą są za dnia w szkole. Nie zaniedbuję ich.

– Nie zamierzałam wcale tego sugerować – odparła chłodno Emily.

– Podoba się pani tutaj?

– Tak, ale jest tu strasznie cicho. Chyba nie jestem do czegoś takiego przyzwyczajona. Od razu bardzo polubiłam się z Rosie Finneran. Chyba zyskałam sobie w niej przyjaciółkę. Cieszę się z tego. Lubię ludzi, lecz tęsknię za moimi przyjaciółmi, a przecież jestem tu dopiero jeden dzień.

– Stawiam pięć dolarów, że zanim minie miesiąc nie będzie pani chciała wracać do domu. A musi pani wiedzieć, że niechętnie się zakładam.

– Przyjmuję zakład. Nie jestem pewna, czy mam żyłkę do hazardu, ale chyba tak – powiedziała z namysłem. – Zdarzało mi się już grać o bardzo wysokie stawki. Kładłam na szali własne życie i zabezpieczenie finansowe.

– I wygrała pani?

Emily roześmiała się. Sama nie mogła uwierzyć, że śmieje się o trzeciej nad ranem.

– Chyba można tak powiedzieć. Ale patrzyłam na tę wygraną raczej jak na cel, który sobie wyznaczyłam i osiągnęłam. A kiedy już to się stało, nie miałam wcale pewności czy to rzeczywiście jest to, czego chciałam… to znaczy zależało mi na tym, ale odnosiłam wrażenie, że to mi nie wystarcza, wie pan chyba co mam na myśli.

– Czy jest pani mężatką, pani Thorn?

– Kiedyś byłam. Ale rozwiodłam się, a potem – w zeszłym roku – mój były mąż umarł. Może nawet słyszał pan o tym w telewizji; sprawa była dość głośna, Ian został zastrzelony przed kliniką aborcyjną w Los Angeles. Bardzo ciężko to przeżyłam, ale dałam sobie radę, bo musiałam. Niedawno rozmawiałam z pewnym księdzem, który powiedział mi o Czarnej Górze. I tak właśnie tu trafiłam. A pan, panie Haliday?

– Proszę mówić mi Matt. Wszyscy tak mnie nazywają.

– A ja jestem Emily.

– W porządku. Mieszkam w tych okolicach od urodzenia. Nigdy stąd nie wyjeżdżałem, za wyjątkiem pobytu w szkole. Wróciłem tu zaraz po skończeniu nauki i od razu dostałem pracę jako strażnik parku. Potem się ożeniłem i urodziły się dzieci.

Fakt, że siedzi w obcym sobie miejscu w środku lasu i o trzeciej nad ranem prowadzi rozmowę ze strażnikiem wcale nie wydał się Emily dziwny.

– I od tej pory żyłeś niemal szczęśliwie – dodała cicho.

– Rzeczywiście, prawie. Czasami nie dane jest nam być naprawdę szczęśliwymi – odparł ze smutkiem.

– Czy jesteś szczęśliwy, Matt?

– Zadowolony, to właściwe słowo. Nie mam pewności, czym jest szczęście. Kiedy żyła żona, myślałem że je mam, ale być może to też było tylko zadowolenie. Tutaj wszyscy dużo mówią o spokoju, zadowoleniu, o dobrym samopoczuciu w sensie duchowym. Rzadko kiedy ktoś używa słowa szczęście. A ty, Emily?

Emily nie miała najmniejszego zamiaru zwierzać się komuś, kto był jej zupełnie obcy, chociaż czuła się, jakby znała go już dość dobrze.

– Ja zadowolona jestem ze wszystkiego, co wypełnia moje życie. Kto wie, może każdy z nas powinien spróbować odgadnąć co znaczy słowo szczęście, a potem przekonać się, czy potrafi je odczuwać. Myślę, że często instynktownie unikamy szczęścia, bo boimy się, że nie potrwa długo – lepiej więc w ogóle go nie doświadczyć niż przeżyć potem zawód.

– Przypuszczam, że masz rację, chociaż może i nie.

Na słabo widocznej w ciemności twarzy Emily pojawił się uśmiech.

– Odpowiedź godna prawdziwego polityka – powiedziała.

– Czy jesteś jedną z tych kobiet karierowiczek?

– Chwileczkę, dlaczego to pytanie ma taki niemiły wydźwięk? – spytała chłodnym głosem.

– Wiele takich kobiet przyjeżdża tutaj w poszukiwaniu czegoś – nie wiadomo czego. Najpierw wkraczają do świata mężczyzn, walczą, kopią i drapią pazurami, a kiedy już osiągną cel, nie potrafią poradzić sobie z sytuacją i przychodzą tu do lasu, żeby grzebać we własnej duszy. A potem wracają do domu, wychodzą za mąż i rzucają pracę.

– No cóż, jeśli nie przemawia przez ciebie czysty szowinizm, to nie wiem jak można to nazwać – odparła najeżona. – Czy mam przez to rozumieć, że twoim zdaniem miejsce kobiety jest w kuchni, po której chodzi w kapciach i z brzuchem?

– O ile sama tego chce. Ale jeśli pragnie czegoś innego, to powinna być gotowa za to zapłacić. Problem polega na tym, że najczęściej nie chce płacić. Powtarzam oczywiście tylko to, co słyszałem na ten temat. Siostry dużo o tych sprawach rozmawiają. Ale ich rady pozostawiają wiele do życzenia. Za to ich tryb życia wpływa na ludzi bardzo korzystnie. Ale mężczyźni, ci na wysokich stanowiskach, którzy tu przyjeżdżają, nie są wcale lepsi od kobiet. Rzucają wszystko w diabły i wyruszają w podroż żaglówką dookoła świata, podczas gdy kobiety wracają do domu i wychodzą za mąż. Zupełnie tych ludzi nie rozumiem. Dlaczego nie mogą zachować we wszystkim umiaru? No, ale – kończył Matt rozmowę – chyba zabrałem ci wystarczająco dużo czasu. Muszę pójść teraz do głównego budynku i spisać raport. Przykro mi, że cię obudziłem.

– Nic nie szkodzi. Jestem już zupełnie rozbudzona. Chyba po prostu posiedzę sobie tutaj i obejrzę wschód słońca.

– To moja ulubiona pora dnia. Sama zobaczysz, jak wspaniale połyskują kropelki rosy w pierwszych chwilach poranka. Wszystko wokół wygląda jakby było usiane drobniutkimi diamencikami. A od zapachu sosen aż kręci się w głowie.

– Miałam kiedyś na Boże Narodzenie choinkę, której zapach był upajający.

– Wy, ludzie z miasta, nie macie pojęcia o drzewach – odparł drwiącym tonem. – Wycinacie je sobie w lesie i ciągniecie do domu. My nie sypiemy w ziemię nawozów chemicznych ani innych śmieci. To szalona różnica. Gdybyś zabrała do domu jedno z tutejszych drzewek, czułabyś jego zapach w każdym kącie. Zresztą sama się przekonasz – powiedział wstając ze schodka, na którym siedział. – Czy poważnie uważasz mnie za męskiego szowinistę?

– Uhu – odparła Emily z poważną miną starając się ukryć uśmiech.

– Moja córka powiedziała mi to samo. Chyba więc będę musiał popracować nad sobą.

– Na twoim miejscu tak bym właśnie zrobiła. Dzięki, że wpadłeś.

– Na tym polega moja praca – odparł krótko. – Zobaczysz co będzie jutro. Przekonasz się, że Phillie i Tiny wiedzą, że tu siedzieliśmy i gadaliśmy. Nie wiem, jak one to robią, ale nic co się tu dzieje nie da się przed nimi ukryć. To renegatki.

– Zapamiętam to sobie. Dobranoc, Matt.

– Dobranoc, Emily.

Emily skuliła się w fotelu i nawet się nie zorientowała, gdy zmorzył ją sen. Obudziło ją jakieś szuranie przy schodkach akurat w chwili, gdy wschodziło słońce. Od razu się uśmiechnęła.

– Chwileczkę, maluchy, już do was idę. – Niesamowite – powtarzała potem co chwila chodząc między wiewiórkami i królikami, które zajadały wyłożone przez nią przysmaki.

Jeszcze szerzej się uśmiechnęła, gdy na liściach krzewów i drzew dostrzegła coś, co przywodziło na myśl diamentowe naszyjniki. Chodziła w kółko po dywanie z połyskujących brylantów i tak się tym cieszyła, że aż klaskała w dłonie z radości.

– Witam cały świat, dzień dobry – powiedziała.

17

Emiły przyzwyczaiła się do nowego, tymczasowego trybu życia, jaki prowadziła w górach. Wypracowała sobie nawet pewien schemat dnia, w którym znalazło się miejsce dla Rosie Finneran i w pewnym stopniu także dla Matta Halidaya. Poza tym spała jak przysłowiowa kłoda, obżerała się jak przysłowiowa świnia i ćwiczyła jak przysłowiowy guru. I cieszyła się każdą minutą. Śmiała się, chichotała i żartowała z pozostałymi gośćmi. Niektórych znała z nazwiska, a innych, których uważała za osoby religijne, rozpoznawała tylko i kłaniała im się na dzień dobry.

– Mam wrażenie, że żyję tu od posiłku do posiłku – powiedziała do Rosie wstając od stołu po śniadaniu.

Rosie skrzywiła się.

– No no, jesteś tu od dziesięciu dni, a wydaje mi się, że stałaś się całkiem nową osobą. I masz zaróżowione policzki.

– O co ci chodzi?

– Baju, baju – odparła masując się po brzuchu. – Wszyscy zauważyli, że Matt Haliday stara się zawsze być tam, gdzie ty. Ludzie o tym gadają.