– Ja się nie przełamię. On musi pierwszy. Wiesz, jak byliśmy ostatnio na imprezie i troszkę sobie podlaliśmy, to mnie tak mocno przytulił, że poczułam jak mu z przodu… Chyba że to był telefon komórkowy…
– Ewa, poczekaj chwilę. Ktoś mnie zaczepia.
– Spław go.
– Chwila.
– Dobra. Jestem.
– Spławiłaś go?
– Nie. Sam poszedł. Spytał tylko o pogodę. I prosił, żebym uważała na siebie.
– Co ty jesteś? Stacja meteo? Wariat. To co mam zrobić w mojej sprawie?
– Prześpij się z nim. Zrób kolacyjkę lekkostrawną, żeby nie było niespodzianek. Włącz muzykę, wyłącz telefon i dzwonek. Koty zamknij w szafie, spacyfikuj psa i do dzieła.
– Nie! Będę czekać!
– To czekaj – zgodziłam się z nią potulnie. – Miłość na emeryturze też podobno jest piękna.
– Jesteś złośliwa.
– Nie, nie jestem. Usiłuję tylko pokazać ci, do czego ten wasz wspólny strach przed kompromitacją może was zaprowadzić.
– To co ja mam zrobić? – po raz setny zapytała Ewa.
– Napisałam ci kilkanaście linijek wyżej. Wiesz, świece i te rzeczy.
– Nie – powtórzyła z uporem maniaka.
– To nie – już się powoli zaczynałam gotować. – Słuchaj, czy ty mu powiedziałaś coś miłego? Wysyłasz mu jakieś znaki?
– Nie. Bo ja się boję okazywać emocje. Poza tym okazywanie emocji świadczy o słabości.
– Nie pieprz! Znajdę ci terapeutę. Chcesz?
– Nie. Dziękuję ci, mamo.
– Proszę, córeczko.
– Nie do ciebie to było, głąbie.
– Co nie do mnie?
– Mamo, nie do ciebie. Dziękowałam swojej mamie, bo to jej zasługa.
– Walcz z tym – zdecydowanie zaczęłam się wyrabiać. Mówiłam jak rasowy psychoanalityk.
– Walczę. Ostatnio nawet wzięłam go pod rękę.
– Ile czasu tak się spotykacie?
– Cztery miesiące.
– No, to za jakieś pół roku pozwolisz mu potrzymać się za kolanko. Licząc w tym tempie, to faktycznie wspólny seksualny debiut zaliczycie jako staruszkowie na geriavicie.
– To co mam zrobić?
– Weź sprawy w swoje ręce.
– Nie mogę. Nie jestem jeszcze gotowa. Ani on.
– To nie bierz. Czekaj. W sumie masz czas. Jakieś 30 do 50 lat. I czytałam ostatnio, że już jest trzecia generacja viagry.
– A wiesz, ilu psychoanalityków potrzeba, żeby zmienić przepaloną żarówkę?
– Ani jednego. Kiedy żarówka będzie gotowa, to sama się zmieni. Niecodzienna rozmowa, zważywszy na to, że do niedawna Ewka większą miłością obdarzała świat zwierząt niż ludzi. Poniekąd słusznie.
Mój małżonek znowu szaleje. Miota się po domu, najwyraźniej odczuwa nagłą potrzebę spuszczenia z krzyża. Na mnie nie może liczyć. Przecież ja to taki ugór. Z tego nadmiaru testosteronu połamał na mnie kij od szczotki. Cholera, jak tak dalej pójdzie, nie zarobię na te szczotki. Amelka, dziecko moje jedyne, pyta:
– Słuchaj, dlaczego ty z nim jesteś?
Patrzę na nią i nie wierzę, że to moje dziecko. Czuję się przy niej taka malutka. Zastanawiam się chwilami, kto jest czyją matką. Patrzę bezradnie i nie wiem, co powiedzieć.
– Przecież to twój ojciec.
– I co z tego? Nie widzę związku. (O Boże! „nie widzę związku”? w ustach trzecioklasistki!!!) – Kochasz go? Po tym, co ci robi?
– Kocham. A teraz biegiem do pokoju odrabiać lekcje!
– Oczywiście. Zawsze jak jesteś zakłopotana, to mnie wyrzucasz. To takie typowe dla rodziców – rzuciła przez ramię, wbijając mnie tym w ziemię.
Boję się, że mój Wiarołomny coś przytaszczył do domu. Jakieś paskudztwo.
Byłam u mamy. Na powitanie zapytała, jak się czuję.
– Fizycznie dobrze – odrzekłam wymijająco.
– A psychicznie? – zahaczyła mama.
– Tak sobie.
Poszłyśmy do kuchni, a tam mama bez żadnych ceregieli zapytała:
– Dobra, teraz melduj, co się dzieje.
Ja, grobowym głosem, pąsowa jak róża, wypaliłam:
– Mój mąż coś przytargał. Obawiam się, że to rzeżączka – odrzekłam, jakbym miała za chwilę na to umrzeć.
Mama, zanosząc się od śmiechu, patrzyła na mnie z politowaniem.
– Jeja, dziecko, a ja już myślałam, że się stało coś strasznego.
No tak, to rzeżączka nie zalicza się do chorób, którymi należy się przejmować.
– Dzięki, mamo. Wiedziałam, że potraktujesz mnie poważnie.
– Dziecko, ależ ja cię traktuję poważnie, dlatego właśnie się śmieję. Ty się tak zamartwiasz z powodu rzeżączki? Teraz to się leczy w tydzień. Zwykłym antybiotykiem. Chodź, zjemy sobie lody. „Chodź, zjemy sobie lody????” – nie wierzę. Ja umieram ze strachu przed chorobą weneryczną, a mama proponuje mi lody. Dla niej choroba weneryczna jest warta tyle zainteresowania, co zwykły katar. Ratunku! Pochodzę z patologicznej rodziny!!!
Byłam na urodzinach Ewki. Już taką naszą tradycją się stało, że żadna z nas nie wyprawia urodzin u siebie. Żadna, z wyjątkiem Ewy właśnie. Ona organizuje przyjęcie u siebie… i my organizujemy nasze urodziny u niej. Samo tak jakoś wyszło.
– Wpadniesz do mnie na urodziny?
– Jasne. O której?
– O dwudziestej.
– Oki. To będę. Jak zwykle, u Ewki?
No. I wszystko w najlepszym porządku. Może dlatego, że jedynie ona mieszka sama i mamy ten komfort, że żaden posiadacz penisa nie wpieprza nam się w nasze niezwykle poważne rozmowy. Doborowe towarzystwo, same panny, z wyjątkiem mnie. Czarownice. Ale ja się nie liczę jako mężatka, więc oficjalne zostałam zaliczona do grona panien. Kate, nadworna wróżka mówi:
– Jestem w ciąży.
– Poważnie? Robiłaś test?
– Nie, nie robiłam.
– To skąd wiesz, że jesteś?
– Karty jej powiedziały – złośliwie szepnęła Ewa.
– Wczoraj zjadłam dwa słoiczki marynowanych grzybków, przegryzłam słoikiem dżemu i śledziami w śmietanie.
– Kate, natychmiast przestań, bo nas zemdli.
– Masz okres? – Tak.
– To nie jesteś w ciąży. To zaburzenia hormonalne – skwitowałyśmy z pełnym znawstwem problemu.
Za godzinę dołączyło do nas młode małżeństwo z kilkumiesięcznym niemowlaczkiem.
Obstąpiłyśmy małą królewnę jak czarownice i dopiero się zaczęło:
– Ojej, jakie ma śliczne oczka!
– Ojej, ile ma włosków!
– Ojej, jakie malutkie rączki!
– Ojej, Paweł, ona wcale nie jest do ciebie podobna. Masz przy sobie zdjęcie sąsiada?
– Ojej, jaka rzadka kupa!
– Ewka, to przestań ją bujać na kolanach, bo się rozmaśli.
Jeśli Kate nie była w ciąży, to niedługo będzie, bowiem wychodząc z imprezy, kategorycznie stwierdziła, że: „zrobi se takie”. Ze szczególnym naciskiem na „se”.
Następnie oglądałyśmy „Idola”, wygwizdując Wojewódzkiego i plując przy tym na wszystkie strony świata. Kate zaczęła śpiewać piosenki z lat 20. i 30., drąc się w niebogłosy: „Miłość ci wszystko wybaczy”. I od siebie dodała: „A jak nie wybaczy, to niech spier…”. Dołączyłam do niej z tekstem: „Już taki jestem zimny drań”.
Ogólnie zrobiło się miło, dziecko usnęło, wino się skończyło, choć Ewa donosiła, nie wiadomo skąd coraz to nowe butelki, ostatecznie skończyłyśmy na mszalnym.
Przeszłyśmy do tematu naszych biustów, a konkretnie do omawiania ich wielkości. Z oczywistych względów nie uczestniczyłam w dyskusji, jako że nie mam zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii. Rozmawiałyśmy także na tematy mocno ambitne, takie jak na przykład film i literatura. Od Tolkiena do Sapkowskiego.
– Wiecie, Sapkowskiego wchłonęłam jak gąbka, ale na Tolkienie się zatrzymałam na setnej stronie i nie mogę ruszyć z miejsca.
– Wiesz, ja też jakoś wolę Sapkowskiego.
– Proszę, proszę, bardzo piękne dyskusje, widzę, że panie mogą się poszczycić kwiecistym, literackim jakże językiem.
– Czy mogę ci coś zrobić? – spytała Ewka, jak rasowa gospodyni, zblazowaną Kate.
– Nie potrafisz – odpowiedziała Kate będąca w ciąży nieciąży takim tonem, że od razu wszystkie pomyślałyśmy o miłości francuskiej. – Jeszcze byś się zdziwiła, moja kochana – odparła Ewka, a w jej głosie wyłapałyśmy coś, co nie pozwoliło nam wątpić. – Potrafię – ciągnęła dalej. – Ale jeżeli spotkałabym się z tobą po tym jutro, musiałabym zwymiotować. Na siebie, oczywiście.
– Zuza, a tobie co dolega? Też jesteś w ciąży? Blada coś jesteś ostatnio – czarownice zainteresowały się mną.
– Nie. Nie jestem w ciąży. Nic mi nie jest. Trafiłam do doliny deszczu i nie potrafię odnaleźć drogi do domu.
Choć wróciłam do domu o całkiem przyzwoitej porze, nie zastałam mojego męża. Wrócił około północy i pierwsze kroki skierował do łazienki, gdzie podzielił się z muszlą klozetową treścią swojego żołądka. Pół nocy, zakłócając mnie i sąsiadom ciszę nocną. Ale prawdziwym mistrzem pawia jest Jarek, właściciel Hitlera, ten od seksualnych eksperymentów z piwem. Na naszej parapetówce wypił ździebełko za dużo i zasnął snem sprawiedliwego przy kuchennym stole. Kumple w trosce o jego kręgosłup niebezpiecznie wygięty w pałąk, zataszczyli go, niewiele myśląc do mojej, dziewiczej jeszcze, sypialni. Sypialni z dziewiczą szafą, dziewiczą podłogą, dziewiczym łóżkiem oraz dziewiczą narzutą – patchworkiem, który nabyłam za zawrotną wręcz sumę.
Kolega legł jak nieżywy i spał dalej. Po godzinie weszliśmy tam z mężem sprawdzić mu tętno, a oczom naszym ukazał się kolega leżący nadal w tej samej pozycji w towarzystwie pawia, jakiego świat nie widział. Paw bowiem był bardzo nietypowym dla tego gatunku pawi. Albowiem był czarny. Zwołaliśmy natychmiast konsylium złożone naturalnie z samych pawiowych ekspertów – kolegów mniej lub bardziej trzeźwych. Oraz żonę właściciela pawia. Zastanawialiśmy się wspólnie, czym też koleżanka karmi męża na co dzień – węglem czy kaszanką. Kasia, mocno wprawiona w zakłopotanie spowodowane podejrzeniem o paskudne odżywianie małżonka, spłoniła się i powiedziała, że on jada tylko same szlachetne wędliny i ona nie ma pojęcia, co sprawiło, że paw, tradycyjnie kolorowy, w wydaniu jej małżonka stał się czarny. Konsekwencją beztroskiego puszczania pawia podczas snu mojego dziewiczego patchworka było zapakowanie go do ogromnego worka na śmieci i obdarowanie kolegi „wynosem”.
Dzieje walki z patchworkiem znamy z przekazów ustnych ubawionej małżonki. Najpierw patchwork nie chciał się zmieścić do pralki. Wobec czego został zamoczony w wannie i przeleżał tak pół dnia w celu aby paw spłynął. Następnie kolega, pozbywszy się czarnego z narzuty, przystąpił do prania ręcznego, a kolejną czynnością było powieszenie na suszarce podsufitowej wypranej kapy. Po kilkugodzinnej walce okupionej litrami potu oraz lekko odkształconym przez spinacz do bielizny nosem (paw śmierdział okrutnie), kolega powiesił narzutę na podsufitowej suszarce, podciągnął sznurki i z miną zwycięzcy otarł pot z czoła.
Wyszedł z łazienki, zmęczony jak po ćwiczeniach na poligonie, z radością otworzył butelkę antykacowego piwa i zasiadł wygodnie w fotelu. Nagle usłyszał wielki huk. Poderwał się i rzucił w kierunku skąd dochodził huk. Do łazienki.
Patchwork, najwyraźniej za ciężki i źle wykręcony, runął do wanny, porywając ze sobą wyrwaną wraz z kołkami z sufitu suszarkę. Nie wiem, co było dalej. Domyślam się jedynie, że prawdopodobnie nastąpił wysyp kwiecistych słów, które zazwyczaj w programach telewizyjnych brzmią mniej więcej tak: „pi, pipi, pipipi, pi, pipipipipiiiiiiiiiiiiii, pi, pi, pipipi, pi-pipipipipi…”.
Jestem znerwicowana w równym stopniu, co nasz rząd. Choć ja na szczęście nie mam na karku prawie 40-milionowego sfrustrowanego narodu, a jedynie swój marny żywot. Podobnie dziura w moim budżecie, choć faktycznie duża, nigdy na szczęście nie dorówna tej, jaką wydłubali panowie ministrowie. Niedługo osiągnie rozmiar dziury ozonowej. Skutki mogą być podobne.
Nie potrafię nawet odrobić poprawnie lekcji za Amelkę, bo jak już się wezmę za potęgowanie, to 3 do 3 u mnie jest 9. A nie 27, jakby ktoś się pytał.
Dzisiaj, wchodząc do ciemnego pokoju, śmiertelnie przestraszyłam się własnego płaszcza wiszącego na drzwiach. Jeśli ta nerwica pójdzie w tym kierunku, żadna chemioterapia nie będzie potrzebna. Niechybnie zejdę na zawał.
Gdy wracam na ziemię, uwolniona od chorej wyobraźni, czuję się po prostu strasznie. Obawiam się, że będę musiała powiedzieć mojej rodzinie, że jestem chora. Do tej pory wiedziałam o tym tylko ja i mój strach. Ale czuję, że jest ze mną coraz gorzej, choroba postępuje. Co nie dziwi wcale, zważywszy na to, że nie robię nic, aby ją zatrzymać. Chyba myślałam, że jeśli będę ją ignorować, to sobie pójdzie. Jakież to naiwne i infantylne. Trzymałam się tej myśli jak tonący szalup na Titanicu. Boli mnie ręka, drętwieją palce. Mam bardzo kiepską morfologię. Jeszcze gorzej z płytkami.
Czasami zwracam. To, co zjem. A jem niewiele. Gwałtownie chudnę. I pomyśleć, że jeszcze rok temu wariowałam, żeby schudnąć. Katowałam swój organizm dietami, zabiegami, nawet zastanawiałam się nad wsadzeniem sobie plastikowej rurki w tyłek w celu cudownie odchudzającego płukania jelit. O głupoto! Gdybyś miała skrzydła, fruwałabym jak ta gołębica.
"Kruchość Porcelany" отзывы
Отзывы читателей о книге "Kruchość Porcelany". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Kruchość Porcelany" друзьям в соцсетях.