Facet znowu szykuje się do przemowy:

– Złociu…

– Cicho bądź pan! – przerywam mu w połowie „złociutkiej”. TRZYDZIEŚCI! – wrzeszczę na całe centrum i wybiegam w popłochu, bo nagle wydaje mi się, że właśnie obwieściłam światu, ile mam lat.

– Nie otworzysz prezentu? – zapytała Kaśka, moja przyjaciółka z najdłuższym stażem.

– OK. Już otwieram, ale i tak wiem, co tak jest – odpowiedziałam niczym wróżka.

– Skąd wiesz? – oczy Kasi osiągnęły wielkość pięciozłotówki.

– Pewności nie mam, ale się domyślam.

– Tak? To co, cwaniaczku?

– Założę się, że jakiś krem na starość – odpowiedziałam z rezygnacją oraz nadzieją, że jednak może się mylę.

Kaśka zaniemówiła, a ja już wiedziałam, że miałam rację. Po rozpakowaniu z papieru moim oczom ukazał się… krem multiaktywny z retinolem PRZECIW STARZENIU SIĘ.

– No nie, moja droga. Z tym retinolem to już przesadziłaś. Naprawdę jest ze mną tak źle?

Absolutna katastrofa. Tragedia bez happy endu. Więc ona uważa, że starzeję się i ma trochę racji, bo coraz młodsza to ja nie jestem. Jeśli ona tak myśli, to znaczy, że ja chyba też powinnam zacząć tak na siebie patrzeć. I oto nadeszła chwila prawdy. Mówią słowami Pawlaka: nadejszła wielkopojmna chwila. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: to znaczy spojrzeć w lustro.

Dobra, zebrałam się w sobie, wypiłam dwie kolejki żubrówki i patrzę. Szukam tak gorączkowo, że się spociłam i musiałam zdjąć bluzkę. Oj, niedobrze, niedobrze. Nie mam stanika i zapomniałam o tym. Moje piersi nie prężą się dumnie jak do apelu, niestety. Jedna się pręży, a druga smutno i żałośnie opada. Żeby nie powiedzieć, że zwisa. Na szczęście (teraz to odkryłam) są nieduże, więc nie mogą za bardzo zwisać. Generalnie jednak nie będę się schylać na golasa, żeby nie zamiatać sutkami podłogi. Dobrze, że nie odziedziczyłam biustu po babci seksbombie. Kiedy siadała, jej piersi prawie opadały na uda. Ło Jezu, dzięki Ci za to, że obdarowałeś mnie dwiema małymi „trójeczkami”, które zgrabnie leżą w męskiej dłoni. Babcia – świeć Panie nad jej duszą – gdyby tylko się uparła, mogłaby dziadkowi wybić zęby podczas poczynania mojego ojca. Pod warunkiem oczywiście, że w swej głębokiej pruderyjności nie uznawałaby jedynie pozycji popularnie zwanej „po Bożemu”. Czyli, jak ja to nazywam, „ani drgnij”. Żadnych zbędnych ruchów, żadnych w ogóle.

Gdybym ja miała taki biust, to moi partnerzy wiecznie chodziliby ze zdrutowaną szczęką… Czasami zastanawiam się nad silikonami, ale boję się, że eksplodują, na przykład na pokładzie samolotu albo wkładka mi się przesunie. A poza tym to widać na odległość. I można to wyczuć palpacyjnie.

Fakt, że gdy przeciętny facet zobaczy dwie duże, idealnie równe piersi z ciągle sterczącymi sutkami, to mu rozum odbiera i jest mu wszystko jedno, czy będzie całował silikon powleczony skórą, ważne, żeby było duże.

To przykre. I wcale nie przemawia przeze mnie zazdrość. Raczej współczucie.

Dobra, miałam o zmarszczkach.

Na twarzy. Nie mam. Nie licząc tych mimicznych. Naprawdę nie mam. Stara dupa ze mnie, ale nie pomarszczona. No bo o tych, które się tworzą po bokach ust, od uśmiechu, nie mówię. Od uśmiechu… Moja znajoma pani mecenas nieco inaczej je nazywa. Kiedyś oplułam ją herbatą gdy zupełnie znienacka powiedziała: „Pani Zuzanno – (poczułam się tak, jakbym miała 180 lat) – ja nie mam zmarszczek. Tylko te wokół ust, ale one się nie liczą, bo to są zmarszczki od robienia laski”. Jednym tchem to powiedziała. Ot, tak sobie. Po prostu. Od robienia laski, no jasne, że też sama na to nie wpadłam.

Ja jestem wyrozumiała. I jestem wyzwolona. I wyemancypowana nawet jestem. I czasami bywam perwersyjna. Czasami nie bywam. I lubię seks. Wprawdzie nie tak „jak koń owies”, ale jednak. Bardzo lubię. W każdej postaci nawet. I plotę, co mi ślina na język przyniesie. A dopiero później myślę, co powiedziałam. I przeważnie jest już za późno, żeby coś naprawić. Ale tekst pani mecenas mnie trafił prosto do mego serca i w głębi duszy powzięłam postanowienie, że oto właśnie mam rodzinnego adwokata, w razie gdyby mnie kiedyś zamierzali zapuszkować. Jak w mordę strzelił, pani mecenas przyjdzie do prokuratora, żądając natychmiastowego uwolnienia, a gdy ten odmówi, ona grzecznie powie, żeby jej nie rozśmieszał, bo jej się pogłębią zmarszczki od robienia laski.

Zmarszczek nie mam, poza tymi od robienia laski, ale te się nie liczą. Natomiast odkryłam kilkucentymetrowe pole cellulitu. Wcierałam żel „przeciwko” z takim zaangażowaniem, że aż mi się naskórek z wewnętrznej strony dłoni starł.

Faceci mają luz. Nie muszą sobie depilować pachwin ani łydek, no chyba że lubią. Nie sterczą przed lustrem, robiąc sobie make-up codziennie o szóstej rano. Chyba że lubią. Nie wcierają w siebie różnorakich kremów pilingujących. Nie przedłużają sobie włosów, nie noszą peruk (tylko tupeciki), nie łamią sobie dopiero co założonych tipsów (niewtajemniczonym wyjaśnię, że chodzi o paznokcie). Raz w życiu mi się to zdarzyło.

Dałam się namówić. I nie mogłam wsiąść do własnego samochodu, bo zdawało mi się, że za chwilę któryś mi odpadnie. A w ogóle czułam się z tymi tipsami jak Edward Nożycoręki. O grze w moje ukochane kręgle nie było mowy. Wzięłam kulę osiem kilogramów i… Bum. Trafiony komplet.

Patrzę na swoją prawą dłoń. Nie ma trzech tipsów. Mówię do męża: – Słuchaj, trzy tipsy mi poszły.

A mój rycerz (gdzie ta zbroja, gdzie ten rumak?) bierze kulę do ręki i nią potrząsa. Pytam:

– Dobrze się czujesz? Czego tam szukasz?

– Twoich paznokci. Może można je przykleić.

– Kropelką czy butaprenem? – pytam, dusząc się od śmiechu.

Albo to. Kiedyś kupiłam sobie perukę, długie włosy w kolorze brązowo-czarnym. Założyłam już w sklepie, przebrałam się i pomaszerowałam do swojego biura.

Wchodzę bez „dzień dobry, bo w biurze tylko mąż i kolega, a z nimi się już wcześniej widziałam. Sunę prosto do mojego biurka, a tuż przed nim przyszpila mnie głos mojego męża:

– Słucham panią? W czym mogę pomóc? Załamałam się.

– To ja, ty idioto!

Całe szczęście, że nie próbował mnie poderwać.

Hmm… A ktoś powiedział, że mężczyźni mają większe mózgi. Antropologicznie rzecz biorąc. Praktycznie zaś wcale nie musi to oznaczać, że ich zawartość też jest większa.

Różnie ludzie o mnie mówią. Powiadają, że jestem jak ogr. Jak Shrek. Mam warstwy, jak cebula. Każdy z nas ma warstwy. Jedni mają ich więcej niż inni – cebule są przecież różne. U mnie Diory i Chanele tworzą zewnętrzną warstewkę. Kolejną jest pancerz ochronny, mający bronić mnie przed tym, czego się obawiam i nie przepuszczać ukłuć zadawanych przez tych, których się boję. Pancerz skrywa to, co najważniejsze. Wrażliwość, bezbronność i strach dziewczynki z zapałkami. O rany! To prawdziwy ekshibicjonizm. Tak się obnażyć na samym początku?

Niektórzy mówią, że proces poznawania mnie może być niezwykle ciekawy i, jak podczas obierania cebuli, nie obyłoby się bez łez. Aha. I jeszcze podobno kobiety jak ja są nieodzownym dodatkiem do smakowitej potrawy zwanej życiem. Gdyby słyszał to mój mąż, kazałby mi się rozpędzić j uderzyć głową o ścianę. On uważa, że jestem niewrażliwą małpą. I niech tak myśli. Mnie boli mniej.

Są tacy, którzy postrzegają mnie jako kobietę posągową. Fizycznie dobrze zbudowaną blondynkę. Ale nie tę z dowcipów. Przeczą temu rzekomo… oczy. To nie są oczy głupiutkiej blondynki uwieszonej na łysym i umięśnionym właścicielu BMW. Och!

I znowu ten pancerz, mur obronny, znad którego obserwuję świat. Nie przeszkadza mi on jednak w dobrej zabawie i uśmiechu. A pod tym murem niby jest gorąca kobieta, o której niejeden mężczyzna może tylko pomarzyć. Kojarzę się niektórym z Afrodytą. Mimo barokowej nieco figury. Wyglądam jak bogini wybiegająca z zielonkawego morza na skąpaną w południowym słońcu plażę. Biały uśmiech i jasne, mokre włosy mocno odcinają się od ciemnej opalenizny.

Kiedy to usłyszałam, planowałam w pierwszym odruchu desperacji rzucić się na tory. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że akurat nadawali w telewizji „Xenę, wojowniczą księżniczkę”. I zobaczyłam Afrodytę. Poprawiło mi się.

Koszmarne pogorszenie nastąpiło, gdy ukradłam Amelce kasetę z filmem „Shrek” i spojrzałam na zdjęcie tytułowego bohatera. Mam nadzieję, że w porównaniu z tym ogrem nie chodziło o fizjonomię. Jak mi się najpierw pogorszyło, później trochę polepszyło, a następnie znowu pogorszyło. Pocieszyłam się jednak, że nie jestem blondynką z dowcipów, wiszącą na ramieniu dresiarza, właściciela BMW, z ilością złota na szyi przyciągającą go do ziemi.

Ale na nieszczęście postanowiłam przejrzeć album malarzy specjalizujących się w baroku i niestety znowu miałam ochotę skoczyć z okna, choć owy skok nie dawał gwarancji zejścia śmiertelnego z uwagi na to, że akurat przebywałam na parterze, więc zrezygnowałam, świadomie odbierając sąsiadom okazję do rozrywki.

Tymczasem postanowiłam wypowiedzieć wojnę mojemu cellulitisowi. Na śmierć i życie. Banał? Nic nieznaczący problem? Niby tak. Czym to jest wobec głodu w Somalii? To w takim razie skąd ta zbiorowa psychoza, nakręcająca koniunkturę na superrewelacyjne kosmetyki zwalczające pomarańczową skórkę?

Faceci uważają, że my naprawdę nie mamy innych zmartwień niż tarka na udach i tyłku. Nie marzymy o niczym innym, jak tylko o tym, by codziennie rano i wieczorem wklepywać w ciało straszliwie kosztowne, niewiele pomagające kremy, papki, żele itp. I oczywiście robimy to wyłącznie dla siebie. I właśnie dla siebie zakupiłam dzisiaj szczotkę do wcierania kremu i rozbijania podskórnej tkanki tłuszczowej. Szczotka przypomina narzędzie tortur. Wiem, że może się wydawać głupie i śmieszne nawet dbanie o swoje ciało.

Ale dla kogo my to robimy?

Mądra kobieta powie: dla siebie. Szczera powie: dla facetów, którym gały wychodzą na wierzch, gdy ulicą idzie babeczka z jędrnym, sterczącym biustem i pośladkami jak u Jagienki z Krzyżaków, którymi mogłaby łupać orzechy.

Wcieram więc, wcieram i przeklinam w duchu moją tkankę tłuszczową, telewizję, która pokazuje relacje z pokazów mody, po wybiegach których chodzą anorektyczne modelki, uznawane za wzór piękna. I tu znowu paradoks – niby faceci ślinią się na widok szczapowatej modelki, której można z dużej odległości policzyć żebra, a jednak, mając do wyboru zagłodzony wieszak i kobietę, którą jest chociaż za co złapać, wybierają tę drugą. Twierdząc, że nie lubią, jak im w trakcie uprawiania seksu kości grzechoczą.

A my co? Za wszelką cenę zmuszamy strzałkę wagi łazienkowej do ruchu w lewo. A wszystko to wynika z braku samoakceptacji. Nie potrafimy siebie pokochać.

Czasami warto spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Hej, mała – laska z ciebie. Lubię cię. Nawet z tymi malutkimi wałeczkami tłuszczyku, z cellulitem, który też ma swój urok, z krągłymi ramionami i kształtnym tyłeczkiem”.

Życie to kwestia wyborów. Ciągłych. Musimy zdecydować, czy zaakceptujemy siebie z małymi wadami, czy też wolimy zadręczać siebie i znajomych swoimi, często wyimaginowanymi, problemami. To prosta droga do wiecznych depresji, dołów wielkości leja po bombie atomowej, zmarszczek.

Nie bądźmy polskim wydaniem Brigdet Jones – bądźmy sobą. Odkryjmy w sobie wdzięk i kokieterię, która w tym decydującym momencie przysłoni wszelkie nasze niedoskonałości. A może doskonałości?

Zresztą, przełącznik światła jest po to, by go w odpowiednim momencie przekręcić (o rety, plotę bez sensu). Jeśli już naprawdę tak wstydzimy się swojego ciała.

A mówiąc już całkiem serio, jeśli facet nas kocha, to patrzy na nas przez różowe okulary – wcale nie dostrzega zbędnych kilogramów, pomarańczowej skórki i nierównych piersi. Nie będę więcej piła przed południem. Jeśli nas kocha, to po jaką cholerę mu te okulary?

Obudził mnie o 4:10. Nad ranem. W nocy było gorąco, więc spałam bez ubrania. Więc obudził mnie i mówi:

– Wiesz co? Fajna dupa z ciebie.

– I to chciałeś mi powiedzieć koniecznie teraz? Czy ty wiesz, która jest godzina?

– Fajna, tylko szkoda, że tak leżysz ugorem i się marnujesz.

– Ugorem? A co ja jestem, przepraszam, pole uprawne? Ktoś powinien może mnie zaorać?

– No – elokwentnie odpowiedział. – Trochę pouprawiać by się przydało.

Odwróciłam się do niego plecami. Bajecznie, bajecznie po prostu. 12 lat w jednym łóżku, a ty nagle dowiadujesz się, że leżysz ugorem. Nieco odsunęłam się na brzeg, bo wydawało mi się, że to, co miał między nogami zaczynało przybierać kształt zbliżony do narzędzia niezbędnego podczas orki. Sierp czy młot. Jakoś tak.

Wyjątkowo nie miałam ochoty na żniwa.

Pierwszy raz od epoki lodowcowej kupiłam sobie krótką spódnicę w uroczą szkocką kratę i pierwszy raz, od kiedy na Ziemi pojawił się człowiek, mój tyłek nie wygląda w niej jak wielka dębowa szafa babci. Zastanawiam się tylko, czy nie powinnam zastąpić słowa WIELKA wyrażeniem STARA. Właściwie nawet można by się pokusić o nieskromne i ryzykowne stwierdzenie, że mój niegdyś słusznych rozmiarów zadek wygląda nieźle. A co tam! Zgrabnie, całkiem dobrze. Jest OK.