1 w tym momencie wydarł się nasz, wzięty do towarzystwa, kolega:

– Wariatko, co ty robisz??? Ja mam tam 50 puszek piwa!!! Wiesz, ile to kosztuje?

Szczerze mówiąc, mam to w nosie, ale będzie z jakieś 50 fenigów za sztukę, razy 50, to coś koło 25 marek. Kolega prowadził drobny handelek, zwany przeze mnie łóżeczkowym.

Zapanowała cisza. Wsłuchiwaliśmy się wszyscy troje w dziwny świst dochodzący z torby.

Kolega padł na kolana – myślałam, że go postrzelił niemiecki strażnik graniczny, to by tłumaczyło ten świt. Ale nie. Rzucił się na ziemię przywarł uchem do torby i zaczął… węszyć. Węszy, węszy, wierci się, jakby miał owsiki. Pies Cywil to przy nim mały pikuś. Myślałam, że jeszcze chwila i zacznie się okopywać. Ale strasznie trudno okopać się na asfalcie. Najpierw łapał dolny wiatr, a później górny. – Jezus Maria! – wrzasnął. – Moje piwo! Potłukłaś mi piwo!!!

– Bardzo się przejęłam, wiesz? – rzuciłam beznamiętnym głosem. – Dla twojej wiadomości – nie potłukłam, bo nie da się potłuc aluminium, choćby człowiek pękł.

– To co tak syczy? – dociekał pies Cywil po reinkarnacji.

– Sprawdź, czy ci rozum uszami nie uleciał – poradziłam mu, całkiem gratis. No to pięknie.

Nie dosyć, że taszczyłam osiem kilometrów torbę, jak się okazało z piwem, to jeszcze teraz miałam to przemycić, a ten mi tu histeryzuje, że mu jedna puszka pękła.

Ta podróż zakończyła definitywnie moje traperskie wypady importowe. Nabyłam samochód. Pierwszy, którym się udałam do Niemiec, spalił więcej oleju niż benzyny.

Z tym importem sprawa wyglądała tak: jeśli chciało się coś zgłosić do oclenia, należało stać na terminalu dla ciężarówek, bez względu na to, że jechało się samochodem osobowym. Mniej więcej trzy dni oczekiwania na odprawę. Trzy dni. Mówię do męża:

– Słuchaj, kochanie, ja nie mogę tyle stać, bo mi się mleko w piersiach zwarzy.

Już wyglądałam jak bohaterka filmów porno. Co przypadkiem nacisnęłam na piersi, tryskało z nich jak z Fontanny di Trevi.

W lesie postój na ściąganie pokarmu. Ja tu tyle dobra na ściółkę leśną wylewam, a moje dziecko na sztucznym mleku! Jeśli za kilka godzin nie przystawię jej do piersi, wyląduję na stole operacyjnym.

Czułam, że mój biust waży tonę. Jeszcze chwila i zaczęłabym unosić się w powietrzu. W obliczu katastrofy postanowiliśmy przemycić tę odrobinę towaru, jaką wieźliśmy. Już podjeżdżamy pod bramkę, a tu nam się spod maski dymi. Kopci. Dym jak z elektrociepłowni. Jasna cholera, teraz to nas na pewno zrewidują!!!

A powiedzieliśmy już, że nie mamy nic do oclenia.

Kopci się i kopci. Nie ma czym oddychać. Widoczność znacznie ograniczona. Podchodzi niemiecki celnik. Myślę: no to po nas. I modlę się: „Aniele Boże, Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój…”.

Celnik wrzeszczy na nas:

– Jechać, jechać!!!

Ostatni raz. Tym razem to był ostatni. Od tamtej pory korzystam z usług spedycji międzynarodowej. Moja rola ogranicza się do faksów, względnie e-maili, i wykonania kilku telefonów. Wspominam tamte czasy bez specjalnego bólu, ale z pewnym sentymentem.

Zadzwoniła do mnie Bożena, zwana Bożka, moja sąsiadka z naprzeciwka. Zamiennie zwana także Jeźdźcem Apokalipsy z powodu przynoszenia samych złych wiadomości.

– Wpadniesz wieczorem na grilla?

– Oszalałaś? Grill w końcu kwietnia?

– Poważnie już jest kwiecień? – zdziwiła się Bożka. – Popatrz jak ten czas zapier… – i tu Bożka przerwała…

Telepatycznie czując, co za chwilę powiem.

– Przypominam ci, że jesteśmy kobietami z klasą.

– Jasne, z klasą to jest ta ze szczytu.

– Żarty się ciebie trzymają, ta ze szczytu to ma klasę, ósmą podstawową. Kobiety z prawdziwą klasą to ty i ja. Zwróć uwagę na kolejność i doceń.

– Doceniam, ale całować cię w pierścień nie będę.

– Mów mi tak, mów, to może kiedyś w to uwierzę. Zuza, co ja zrobię, że ja lubię przeklinać?

– Ja też lubię i nieźle mi to wychodzi, ale damie to nie przystoi. Powiedziałam śmiertelnie poważnie i puściłam jej oczko.

– Rozpoczynamy sezon.

– Jaki? Wiosenny czy letni?

– No wiosenny przecież, nie? Letni rozpoczniemy w czerwcu. To jak, o której będziesz?

– Bożka, ale jest jeszcze cholernie zimno. Jak ty sobie wyobrażasz smażyć kiełbaski na tarasie?

– A czy ja powiedziałam, że na tarasie? Elektryczny grill. W salonie.

– To mów od razu, że się chcesz pochwalić nowo nabytym urządzonkiem. Jeśli w salonie, to przyjdę. Tylko co ty zrobisz z tym dymem? Zapewniasz jakieś atrakcje? Pożar na przykład, tak jak ostatnio?

– Do końca życia będziesz mi to wypominać?

– To może wcale nie być tak długo, jeśli nareszcie nie nauczysz się rozpalać grilla. Czy już pojęłaś, że paliwo do samolotów nie jest najlepszą rozpałką?

– A skąd ja mam wiedzieć, co ten mój idiota trzyma w garażu? Ale nie zaprzeczysz, że ten strażak, który cię wynosił był podobny do Mela Gibsona?

– Oczywiście. A policjant, który przesłuchiwał ciebie, to wypisz-wymaluj Bruce Willis… Ty się ciesz, że spalił ci się tylko taras.

– A pamiętasz, jak ruszt od grilla, zaraz po wybuchu, spadł sąsiadce do oczka wodnego?

– Jak mam nie pamiętać? Pozostałe kawałki pokryły okoliczne ogródki. Małyśmy fart, że nikogo nie zabiło. I że się jakoś wyłgałyśmy z posiadania tego paliwa lotniczego.

– Chyba i tak nie uwierzyli, jak im powiedziałaś, że kupiłaś na rynku od Ruskich jako naftę do lampy po babci.

– Wymiękli, jak ich poprosiłaś o autograf na biuście. „Panie Willisie, ta pańska była żona, Demi Moore, to niby taka fajna laska, a taka głupia. Jak ona mogła pana zostawić? Szkoli pan polskich policjantów zgodnie z zasadami „Szklanej pułapki” I czy II?

– Przynieść to, co zwykle?

– Jeśli byłabyś na tyle uprzejma, to nie będę się z tobą bić. Sztywny bukiet zawsze jest mile widziany.

– Bożka, a czy ty pomyślałaś, że przez to twoje ciągłe grillowanie podnosisz statystykę? Pożerasz trzy razy więcej mięsa, kiełbasy niż statystyczny Polak. Że już o trunkach nie wspomnę.

– I co z tego? Kompensuję tym sobie tym braki w seksie, uprawianym przez statystycznego Polaka.

– Domyślam się. Będę o siódmej.

Chyba muszę przestać do niej chodzić, bo popadnę w alkoholizm.

Przez jakieś dziewięć lat byłam workiem treningowym mojego ślubnego, który od czasu do czasu ćwiczył na mnie nowe uderzenia, a ja, maskując sińce na twarzy, doszłam do takiej perfekcji, że mogłabym pracować w filmie. Spokojnie mogłabym sobie sama udzielić pierwszej pomocy, wyłączając jedynie resuscytację. Usztywnić policzone żebra? Nie ma sprawy. Wsadzić sobie kark w kołnierz ortopedyczny? No problem.

Jestem pogodna, radosna i szczęśliwa. Mam męża, wspaniałą córkę, psa, koty, samochód, bałagan w sypialni, nie mam AIDS, przede mną świetlana przyszłość w kinematografii. A do tego wszystkiego, kto by się spodziewał, jestem pismakiem. Dziennikarzem dyplomowanym. Dyplom oprawię sobie w gustowną ramkę i powieszę nad łóżkiem, żeby o mi tym przypominał. Bo nie pracuję w zawodzie. Te krótkie felietony od czasu do czasu to istny czyn społeczny. Ze świadomością, że marnuję swój wrodzony talent oraz odbieram milionom czytelników na całym świecie szansę na wzruszenia towarzyszące im podczas czytania moich reportaży i felietonów, a sobie szansę na Nagrodę Pulitzera, tkwię biernie i niezmiennie w świecie, który budowałam sobie latami. I mam w tym niemałe sukcesy. Już nawet po uderzeniu w splot słoneczny, gdy tylko zacznę swobodnie oddychać, potrafię nie tylko natychmiast o tym zapomnieć, ale i nie uronić ani jednej łzy, co nie jest rzeczą łatwą.

To jest tak, jakby ktoś zakręcił ci budę z tlenem. Patrzysz na ten cholerny zawór, masz go na wyciągnięcie ręki i nic nie możesz zrobić. Poza oczekiwaniem. Aż zawór znowu sam się odkręci. Nawet nie myśli się wtedy zbyt jasno, nie bardzo wiadomo, czy się przewrócić, czy wyprostować. Ani jedno, ani drugie nie wchodzi w grę przez najbliższych 60 sekund.

I tkwię tak w pozycji scyzoryka, zanim oddech się nie ustabilizuje.

Wygląda się wtedy nieciekawie, przyznaję. Ale cóż: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Albo też na przykład, podczas uroczego rodzinnego obiadu w restauracji, gdy po krótkiej wymianie zdań mąż przewraca stolik wraz z zawartością, potrafię kontynuować jedzenie, przesiadając się do stolika obok, i to jeszcze z apetytem. I stoickim spokojem. Zabiłam swój strach. Zatraciłam emocje. Stałam się zimną małpą.

I wiecie co? Dobrze mi z tym, cholernie dobrze. Czasami tylko, gdy pada deszcz i cały świat płacze wraz z nim, zadaję sobie pytanie – kim jestem?

Może małą, wołającą o pomoc dziewczynką?

Kogo to obchodzi? Przecież, statystycznie rzecz biorąc, nie jestem osamotniona. Przemoc w rodzime jest na porządku dziennym. Bo zupa była za słona. Bo znowu nie miała orgazmu (wersja męska).

Więc głowa do góry. Jest OK.

Nie jest.

I już nigdy nie będzie. Kropka.

Popadam w obłęd. Pozasłaniam chyba wszystkie lustra w domu, bo jeśli zjem choćby kawałek rogalika, od razu się przeglądam i patrzę, czy aby nie obrastam znowu tłuszczem. Wałki pod biustem wkrótce będą większe niż sam biust. Z furią w oczach pędzę do łazienki i nadludzkim wysiłkiem zmuszam się do wejścia na wagę. Następnie stwierdzam, że na pewno jest zepsuta – bez względu na to, czy wskazówka pokazuje za dużo, czy podejrzanie za mało – tym bardziej. Cholera!!! Posiadanie ciemnych włosów miało jednak swoje dobre strony. Mogłam mianowicie nie kłaniać się sąsiadom, których nie cierpię, a do mówienia im „dzień dobry” zmusza mnie jedynie dobre wychowanie, jakie odebrałam. Nie musiałam im się kłaniać z tej prostej przyczyny, że mnie najzwyczajniej w świecie nie rozpoznawali.

Może rozważę ponownie zmianę koloru? Albo nie. Od razu zrobię sobie operację plastyczną. Ale najpierw zdefrauduję trochę czyjejś kasy albo zaciągnę ogromniaste kredyty w pięciu bankach i dopiero wtedy zwieję? A dla odstraszenia sąsiadów wystarczy przybrać morderczy wyraz twarzy, z czym nie powinnam mieć specjalnie kłopotów. Doskonale nauczyłam się grać wredną, nieprzystępną, niemiłą małpę. Oscar dla tej pani!

Dzisiaj moja Amelka zapytała mnie, kto to jest DZIEWICA. Zadaje ostatnio wiele dziwnych pytań, z których większość jednak nie nadaje się do druku.

Więc z właściwą sobie subtelnością i szczerością (często bolesną) odpowiedziałam, podnosząc szczękę z podłogi, jak na nowoczesną matkę przystało:

– Jaką odpowiedź chcesz usłyszeć? Ma być wersja prawdziwa czy dla małych dziewczynek?

– Prawdziwa – odpowiedziała Amelka takim tonem, że od razu spojrzałam na nią jak na nastolatkę.

– Więc dziewica, moje dziecko – rzekłam z namaszczeniem. – To taka pani, która nigdy jeszcze nie uprawiała seksu. Uprawianie seksu mniej więcej polega na tym, że pan użycza pani na stosunkowo krótki czas, stosunkowo niewielką część swego ciała. Pan jest tak wspaniałomyślny, że nie dość, że użycza, to jeszcze w prezencie zostawia jej nawet część swoich płynów ustrojowych, z których to, gdy pani ma pecha, powstaje taka mała jędza jak ty, córeczko droga moja. Gdy pan już zabierze z pani to, co jej chwilowo użyczył, a trzeba ci wiedzieć, że to coś jest wtedy już bardzo bardzo malutkie i całkiem bezużyteczne, zazwyczaj idzie spać, bo go to użyczanie wycieńczyło. I jeśli owa pani do momentu użyczenia była dziewicą, to z pewnością już ją nie jest, gdyż pan, żeby mógł jej to wspomniane coś użyczyć, musiał pokonać pewne przeszkody – coś w rodzaju tarczy ochronnej, jakby ci to opisać… O – taka guma balonowa tuż przed zrobieniem balona.

– Mamo – wyjąkała Amelka, zbierając tym razem swoją szczękę z podłogi. – A jaka jest wersja dla małych dziewczynek?

– Nie wiem, ale jak chcesz, to coś wymyślę. O Jezu, dziecko, coś ty tak zbladła?

Po tego typu dialogach z moim dzieckiem dochodzę do wniosku, że ona nie będzie całkiem normalna. Nie może być. Nie ma po kim. Szaleństwo ma w genach. Jej prapraprababka była Hiszpanką, onegdaj porwaną przez dziadka praprapra mojego z gorącej Hiszpanii do nie tak znowu dalekiej Polski, nosiła urocze, acz wcale nie hiszpańskie nazwisko Makafry. Na imię jej było Paulina. I ta Makafry Paulina cały swój majątek zapisała jakimś zakonnikom, co ewidentnie świadczy o tym, że musiała być szalona.

Ojej! Wszystko pomieszałam. To nie babcia Paulina obdarowała zakonników, tylko babcia Wikcia. Wiktoria. Już teraz wiem, skąd w naszej rodzinie taki zapał do długich i dziwacznych imion. Zaraz po tym, jak już zapisała braciszkom wszystko, co miała, a jak głosi rodzinna legenda, miała niemało, znikła w niewyjaśnionych okolicznościach. Pewnie ją braciszkowie ukatrupili albo, w wersji optymistycznej, zaniknęli w klasztorze, co na jedno wychodzi. No i proszę bardzo – jak ja mam być normalna? Z taką przeszłością? Ale jedno, co mam po praprababce, a z czego akurat jestem zadowolona, to hiszpański, ognisty temperament. Tylko dobrze zakamuflowany. Tak dobrze, że zapominam, że go mam.