Rustan nawet nie mrugnął.

– Dlaczego jedziemy tak wolno? – zapytał.

– Musiałam przetrzeć szybę – wyjaśniła i dodała gazu. Jeśli więc o to chodzi, to Viljo się mylił. Ale to można wytłumaczyć. U siebie w domu Rustan pewnie porusza się z taką swobodą, że każdego by wprowadził w błąd.

– Myślisz, że Viljo będzie musiał długo zostać w szpitalu? – zapytał Rustan po chwili milczenia.

Irsa zrozumiała, że siedział oto i zamartwiał się stanem zdrowia przyjaciela.

– Chyba niezbyt długo. Wyglądało mi na to, że może mieć lekki wstrząs mózgu, więc pewnie każą mu leżeć spokojnie. Ale mógł to być też tylko szok. Poza tym nic poważnego mu się nie stało. Najdalej za tydzień będzie zdrów. Czy chcesz teraz wracać do Finlandii?

– Nie! – krzyknął tak spontanicznie, że Irsa musiała się roześmiać. Zaraz jednak zrezygnował. – Będę musiał rzekł. – Nie mam pieniędzy.

– Mogłabym ci pożyczyć. Ale naprawdę wyjechałeś z domu bez pieniędzy?

– Oczywiście, że miałem. Dopiero w lesie, kiedy czekałem na Hansa Lauritssona, zauważyłem, że mój portfel zniknął, paszport, bilety, wszystkie moje dokumenty.

– Ale co, na Boga…

Irsa zatrzymała samochód. Znajdowali się w Elverum.

– Nie chciałabym się naprzykrzać, ale czy mogę obejrzeć twoją kurtkę?

Skinął głową, a ona przyjrzała się podszewce przy kołnierzu.

– Tak jak myślałam. Fabryczna metka została oderwana, nie ma nic, po czym można by cię było zidentyfikować.

– Owszem, jest moja opaska niewidomego i biała laska. W Skandynawii nie ma znowu tak wielu niewidomych, więc całkiem nie rozumiem, że oni…

– Chyba dosyć trudno jest oderwać opaskę, sądzę, że mieli zamiar to zrobić później. Owszem, widać ślady, że starali się ją oderwać, tylko jest chyba za mocno przyklejona.

– Wiesz, nie wszyscy niewidomi używają teraz opasek, ale ja chciałem ją mieć, skoro jechałem tak daleko, i Viljo mi ją przykleił. Edna była zła, powiedziała, że zniszczyliśmy kurtkę.

– Ale że nie zabrali ci laski?

– Ja jej po prostu prawie nigdy nie wypuszczam z rąk – roześmiał się. – Teraz zostawiłem ją w samochodzie Viljo tylko dlatego, żeśmy się tak okropnie spieszyli. Ale wszystko wskazuje, że to Hans Lauritsson usuwał znaki identyfikacyjne.

– Bez wątpienia on. Zupełnie nie mogę pojąć, kim był ten cały Lauritsson.

Po chwili ruszyli w dalszą drogę na południe, do Oslo.

Bardzo szybko jednak Irsa musiała ponownie się zatrzymać. Zjechała na pobocze i zaparkowała.

– Co się stało? Gdzie jesteśmy? – dopytywał się Rustan.

– Widzisz, ja… po prostu nie mogę teraz prowadzić. Przepraszam cię, Rustan, ale to reakcja na wielkie napięcie. To tam… było okropne… I musiałam jechać tak strasznie szybko…

Siedział milczący i skrępowany nie wiedząc, jak się zachować w tej nowej sytuacji. Musiał sobie zdawać sprawę z tego, jak bardzo jest jej trudno, bo nie mógł nie dostrzegać, że cała dygoce jak osikowy liść.

Trochę niepewnie uniósł rękę i pogładził ją po włosach, potem zsunął rękę na kark Irsy i delikatnie go pieścił.

To pomogło. Irsa wyprostowała się, odetchnęła kilka razy głęboko i po chwili mogła znowu jechać.

Jak jemu musi być ciężko, myślała. Taki delikatny i dobry w głębi duszy, został zmuszony do szorstkości i opryskliwości wobec otoczenia. Boi się okazywać słabość, a z drugiej strony najbardziej ze wszystkiego chciałby móc być po prostu sobą. Jaki podejrzliwy się zrobił wobec wszystkich ludzi, jaki nieufny! Wobec mnie również. Ale akurat wobec mnie nie musisz, Rustan, naprawdę.

W czasie jazdy na południe opowiedziała mu trochę o swoim wcześniejszym życiu, zresztą sam o to prosił. Najeżony i wrogi, jak to on, ale Irsa stwierdziła, że chyba naprawdę go jej sprawy interesują. W każdym razie mówiła chętnie. Powiedziała mu o swojej wieloletniej tęsknocie za kimś, z kim mogłaby być, i o wielu rozczarowaniach w tej dziedzinie.

– Całkiem niedawno chodziłam z jednym chłopakiem – powiedziała wreszcie z ironicznym uśmiechem, kiedy przejeżdżali przez most w Minnesund. – Byliśmy razem przez kilka miesięcy i właściwie czułam się przy nim dość dobrze, chociaż mowy o żadnych wielkich namiętnościach raczej być nie mogło. Aż kiedyś, na pewnym przyjęciu, gdy nagle ucichł na chwilę szum rozmów, dał się słyszeć donośny głos mojego przyjaciela: „Zwariowałeś? Żenić się z Irsą? Ja? Owszem, jest miła i szczera, poza tym dobra w łóżku, ale po co komu wino domowej roboty, kiedy istnieje szampan?” Wszyscy to słyszeli i ja, rzecz jasna, natychmiast zerwałam. Nigdy zresztą za nim nie zatęskniłam.

Rustan siedział przez chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

– A naprawdę jesteś?

– Jestem co?

– No, to, co on powiedział. Dobra…

Irsa zarumieniła się.

– Nie wiem. Praktykę w tej dziedzinie mam niewielką. Ale dawałam to, co mam, w tych nielicznych przypadkach, gdy lubiłam chłopaka na tyle, że mogłam z nim pójść do łóżka. Bez tej niezbędnej sympatii uważam sprawę za bezsensowną.

W samochodzie zaległa cisza. Przygniatająca cisza. Irsa żałowała, że jest taka szczera. Rustan został wychowany bardzo surowo i teraz myśli pewnie, że ona jest łatwą dziewczyną bez zasad, a on z kimś takim nie będzie chciał mieć do czynienia. Skończy się ta historia, zanim zdążyła się zacząć…

Ujechali chyba z dziesięć kilometrów, zanim znowu się odezwał.

– Irsa… Ja myślę, że tamten chłopak był niesprawiedliwy.

Z trudem uświadomiła sobie, o czym on mówi, zdążyła już zapomnieć o fatalnej wypowiedzi swojego byłego chłopaka.

– Nie wiem – powiedziała. – Nie jestem, niestety, wzorem cnót.

– Nie bądź taka skromna! – syknął z taką gwałtownością, że Irsa aż podskoczyła. – Poznaję po twoim głosie, że jesteś silną i pełną życia kobietą. Wyczuwam to w twojej obecności.

– Dziękuję ci, Rustan – bąknęła trochę skrępowana. – Ale trzeba ci wiedzieć, że nie jestem specjalnie zgrabna i bardziej bym się nadawała do wiejskiego obejścia z wiadrami do dojenia i w chustce na głowie.

– Na czym polega twój feler? – zapytał gniewnie. – Mówisz tak, jakbyś miała kompleks niższości.

– Nie, nic takiego nie miałam na myśli – zaprotestowała zawstydzona. – Ja…

– A już akurat dla mnie to nie ma znaczenia, jak ty wyglądasz – przerwał jej z dawną agresywnością.

– No, na to właśnie liczę – roześmiała się cierpko.

– Irsa, ja potrzebuję przyjaciela. Może mieszkać daleko ode mnie, ale żeby był, żebym miał o kim myśleć, gdy życie staje się zbyt trudne. Kogoś, kto by mnie lubił, bo czasami czuję się potwornie samotny.

Położyła dłoń na jego ręce i mocno ją uścisnęła.

– Masz takiego przyjaciela – zapewniła wzruszona.

ROZDZIAŁ VI

Irsa bardzo chciała wytłumaczyć mu wszystko dokładniej.

– Przed chwilą źle się wyraziłam, mówiąc o tej oborze, musiało to zabrzmieć okropnie, ale wiesz, kobiety o mojej posturze na ogół marzą, by być delikatnymi, pełnymi gracji istotami, za którymi, kiedy się pojawią na przykład w restauracji, wszyscy się oglądają.

Rustan się roześmiał.

– Człowiek zawsze by chciał być kimś innym, niż jest, więc mogę to zrozumieć, chociaż się z tobą nie zgadzam. Ale czy my jeszcze mamy bardzo daleko? Zaczynam już być głodny.

– Ja też, i myślałam sobie, że może moglibyśmy zjeść w takim lokalu po drodze, tu niedaleko. Zrobiło się późno, nic dziwnego, że zgłodnieliśmy.

– Świetnie – zgodził się Rustan na jej propozycję, ale w jego głosie brzmiał niepokój.

Bardzo się zrobiła wrażliwa na jego nastroje.

– Czy coś się stało? – zapytała. – Nie jesteś przyzwyczajony do jedzenia poza domem, prawda? A poza tym znamy się krótko.

Roześmiał się skrępowany.

– Coś w tym rodzaju – przyznał.

– Damy sobie radę, zobaczysz – zapewniła spokojnie. – Powiesz mi, na co miałbyś ochotę, a ja już wszystko zorganizuję.

– Dziękuję – rzekł cicho.

Irsa zrobiła, co mogła, wszystko poszło dobrze, ale dopiero teraz zrozumiała, z jakimi trudnościami Rustan musiał się nieustannie borykać. Tak swobodnie i naturalnie, jak tylko potrafiła, prowadziła go przez restauracyjną salę do wolnego stolika pod oknem, tam pomogła mu usiąść, zamówiła danie, jakie sobie wybrał, i dyskretnie mu usługiwała. Potem towarzyszyła mu do drzwi z napisem „Panowie”. Doskonale rozumiała, jakie to wszystko musi być upokarzające dla człowieka takiego jak Rustan, z taką głęboką potrzebą niezależności. W samochodzie jednak podziękował jej serdecznie, że zachowywała się tak naturalnie, że się nad nim nie rozczulała. Irsa słuchała tego z dumą.

Kiedy nareszcie dotarli do jej niewielkiego mieszkanka w Oslo, był późny wieczór, mimo to Irsa upierała się, by Rustan zatelefonował do rodziny w Finlandii, chociaż on się wahał.

– Dlaczego nie chcesz im powiedzieć, że wszystko w porządku? – nie mogła zrozumieć.

Rustan głęboko westchnął.

– Jest mi teraz tak dobrze, czuję się wolny, podróżuję na własną rękę. Nie chcę wracać do tego więzienia.

– Ty chyba nie nazywasz więzieniem swojego domu?

– Owszem, a co więcej, ja naprawdę tak uważam. Ta nieznośna, potworna troskliwość otula mnie jak wata, nie pozwala mi żyć. Ja nie chcę, żeby mnie zabrali do domu.

Irsa zaproponowała niepewnie:

– Gdybyś sobie życzył, mogłabym z tobą pojechać. Jeśli masz ochotę mnie tam zabrać. Zresztą mogę natychmiast wrócić – dodała pospiesznie.

Siedział zamyślony w jej jedynym wygodnym fotelu, w którym go ulokowała.

– Bardzo bym chciał, żebyś mi towarzyszyła. Jeśli się na to zdecydujesz, będę ci bardzo wdzięczny. Widzisz, w tym domu dzieje się coś, czego nie mogę pojąć. Czuję po prostu. Ale ty masz oczy i możesz wiele zobaczyć. Naprawdę chcesz ze mną pojechać?

– Chcę.

– Świetnie! To czy w takim razie mogę skorzystać z telefonu?

Irsa musiała mu pomóc wybrać numer, ponieważ zero w telefonach norweskich znajduje się w innym miejscu, niż on przywykł. Ale poza tym znakomicie sobie radzi z telefonami, zapewnił. W tych rzadkich przypadkach, gdy pozwalają mu się nimi posługiwać, rzecz jasna.

Irsa uznała, że Rustan przesadza. Rodzina nie pozwala mu korzystać z telefonu? A może on rzeczywiście jest takim zajętym wyłącznie sobą cierpiętnikiem, jak to określił Viljo Halonen? Uff, wolałaby, żeby tamten nie mówił takich słów o Rustanie! Wiele razy w czasie podróży przychodziły jej na myśl, rozważała opinię doktora dokładnie, porównywała ze swoimi wrażeniami, zepsuło jej to humor i zaciemniło wizerunek Rustana, ale aż do tej chwili nie odkryła w nim niczego, co by potwierdzało opinię Halonena o jego superegoizmie. Teraz zaczynała się wahać.

Słuchawkę podniósł brat Rustana, Michael. Wyjaśnił, że matka doznała szoku, źle się czuje i nie może podejść do telefonu. Nic więcej powiedzieć nie zdążył, bo słuchawka została mu wyrwana z ręki i rozległ się histeryczny krzyk Edny. Mówiła tak głośno, że Irsa słyszała każde słowo. Zresztą nie zrobiła nic, by nie słyszeć, nie wyszła dyskretnie z pokoju ani nic takiego, stała po prostu w pobliżu aparatu.

– Ależ dziecko kochane! – krzyczała Edna Garp-Howard. – Co ty znowu wyprawiasz? Ty…

Jej głos przeszedł w pisk i usłyszeli, jak stojący pewnie obok Michael upomina ją:

– Mamo, panuj nad tym, co ty mówisz!

Uspokoiła się odrobinę.

– Byliśmy bliscy śmierci z niepokoju o ciebie. W coś ty się wdał? Gdzie ty jesteś?

– W Oslo. Jestem bezpieczny. Tylko Viljo…

– Wszystko wiemy, on dzwonił dziś wieczorem ze szpitala.

– Naprawdę? To znaczy, że czuje się lepiej?

– Oczywiście, nic mu nie grozi. Ale opowiedział mi absolutnie zwariowaną historię o tobie na norweskim bezludziu i o jakichś prześladowcach! A ten cały sanitariusz, co to właściwie za ponura figura?

Znowu zaczęła szlochać na myśl o tym, że coś mogło się stać.

– Hans Lauritsson? – zapytał Rustan. – Mnie się wydawało, że to miły chłopak, i naprawdę sam z tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem.

– O, tak, bo ty uważasz każdego zwyczajnego drania za miłego człowieka! Rustan, natychmiast musisz wrócić do domu! Nie będziemy tu mieć ani chwili spokoju, dopóki nie przyjedziesz!

– No, a operacja?

– Przecież to wszystko było tylko okropnym, bezdusznym oszustwem. Viljo będzie jutro rozmawiał z norweską policją, a my porozmawiamy z naszą policją, żebyś tylko ty wrócił i mógł złożyć zeznania. Zaraz przyjedziemy, żeby cię zabrać…

– Nie musicie. Irsa… ta młoda dziewczyna, która uratowała mi życie, zgodziła się towarzyszyć mi do domu.

Po tamtej stronie zaległa śmiertelna cisza. Potem znowu dał się słyszeć głos matki.

– A co to znowu za jedna? Czy można na niej polegać? – dopytywała się Edna.

Rustan roześmiał się.

– Tak, Edna. Na niej mogę polegać.

– Bo widzisz, potrzeba dużo taktu i troskliwości, żeby towarzyszyć niewidomemu. Czy nie byłoby lepiej…