Kiedy już jednak siedzieli w lokalnym samolocie, on nieoczekiwanie chwycił ją za rękę i przycisnął do siebie, jakby wcale tego nie zauważając. Był kompletnie nieobecny myślami, a to wcale nie jest przyjemne dla otoczenia!

Poza tym Irsa trochę się bała.

– Czy to naturalne czuć się źle w towarzystwie własnej matki, Irso? – zapytał nagle Rustan. – I w otoczeniu rodzeństwa.

A może to jego nieczyste sumienie sprawia, że jest taki agresywny, zastanawiała się. To by wiele tłumaczyło.

– Myślę, że to się zdarza częściej, niż przypuszczamy – odparła ostrożnie. – Wiesz, człowiek nie może się zmusić do tego, by kogoś kochać.

– Masz rację – powiedział jakby trochę uspokojony, ale wciąż jeszcze pełen zwątpienia. – Nie, rzeczywiście nie można tego zrobić. – A po chwili przerwy dodał markotnie: – Irsa, robiłem sobie okropne wyrzuty po tym, co się stało wczoraj wieczorem. Przecież ty ledwo mnie znasz. Nie miałem najmniejszego prawa prosić cię o takie rzeczy. Musiałem ci się wydać brutalny, płakałaś przecież. Tak mi przykro, ty byłaś dla mnie taka dobra, a ja zachowałem się jak ostatni cham!

– Nie, no co ci też przychodzi do głowy – zaprotestowała łagodnie. – Przyznaję, że byłam poruszona, ale to z innego powodu.

– Z jakiego?

Nagle zrozumiała, że postępuje słusznie, ma rację, że jest taka otwarta i że trzyma się prawdy.

Popatrzyła na swoje ręce, szerokie dłonie kobiety pracującej, o krótko przyciętych paznokciach.

– Nie jest mi łatwo o tym mówić, Rustan, bo zostałam wychowana mniej więcej tak ja ty, z poszanowaniem nieśmiałości i w ogóle… ale ja wczoraj byłam taka wzburzona dlatego, że… ja ciebie potrzebowałam.

No, to wszystko zostało powiedziane. Była wdzięczna losowi, że Rustan nie może zobaczyć, jak się zarumieniła.

On zaś z wrażenia zapomniał oddychać. Stewardesa, która przechodziła obok, popatrzyła na niego badawczo, może uznała, że wypił za dużo? Irsa uspokajająco potrząsnęła głową i dziewczyna odeszła.

Irsa spoglądała na Rustana trochę spłoszona. Czy nie okazała się teraz zbyt otwarta i szczera jak na jego dżentelmeńskie wychowanie? Ale ku swemu wielkiemu zdumieniu stwierdziła, że oczy Rustana napełniają się łzami i że raz po raz przełyka ślinę, by móc mówić.

W końcu udało mu się odetchnąć głęboko i wykrztusić:

– Naprawdę to chciałaś powiedzieć, Irso? Że mnie potrzebowałaś?

Mówił ostrym, niemal nieprzyjemnym głosem, by pokryć wzruszenie.

– Tak – szepnęła. – Przepraszam cię, ale to mnie krępuje.

Rustan zwrócił się ku niej gwałtownie, oczy jarzyły się tym dziwnym intensywnym światłem, jakby chciały pokonać przesłaniający je mrok.

– Nie przepraszaj mnie za to! – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Czy ty nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ktoś mnie potrzebuje, ktoś czegoś chce od mojej nędznej osoby! Wszyscy zamęczają mnie opieką i pomocą, zostałem całkowicie ubezwłasnowolniony, usuwają mi wszystko spod rąk, każdą najdrobniejszą sprawę ktoś natychmiast za mnie załatwia! Czasami czuję się taki nieporadny, do niczego nieprzydatny, że chciałbym umrzeć! Nawet Viljo, który zachowuje się wobec mnie przyjaźnie i normalnie, widzi we mnie tylko obiekt badań, dla niego ważne są przede wszystkim moje nie widzące oczy. Irsa, po tym, co powiedziałaś, przepełnia mnie taka cudowna radość, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić! Naturalnie, bardzo dobrze wiem, że nic dla ciebie nie znaczę i że odczuwałabyś dokładnie to samo w stosunku do jakiegokolwiek innego mężczyzny w tej samej sytuacji, ale już to samo…

– Poczekaj no chwileczkę – przerwała mu ze złością. – Teraz mnie obrażasz. To wcale nie jest prawda. Rzeczywiście, od dłuższego czasu tęskniłam do przyjaciela mężczyzny, ale zapewniam cię, że nie każdemu pozwoliłabym się rozebrać! To fakt, że łączy nas tylko przyjaźń, ale cię naprawdę bardzo lubię, Rustan, i czułam się przy tobie taka bezpieczna. Przedtem bywałam wielokrotnie boleśnie raniona tylko dlatego, że zachowywałam się spontanicznie i okazywałam szczerze swoje uczucia, i zbyt łatwo wdawałam się w różne przygody, ale też gorzko tego żałowałam. Teraz niełatwo mnie wciągnąć do łóżka, jeśli nie spotkam kogoś, w kim będę naprawdę zakochana i na kim będę mogła polegać, kogoś, kto odbiera świat tak jak ja. Tamto wczoraj wieczorem, to było wydarzenie, którego nie można już powtórzyć. Zresztą ty i tak wkrótce będziesz w domu, a ja wrócę do siebie i wszystko zostanie za nami.

Nagle stwierdziła, że Rustan się uśmiecha.

– A dlaczego nie miałabym być? Ja cię do końca nie rozumiem, Rustan. Sprawiasz wrażenie kogoś bardzo biernego! Uskarżasz się na swój los, ale nie robisz nic, żeby go zmienić. Inni niewidomi tworzą sobie własne życie, ale ty twierdzisz, że od wszystkiego jesteś odizolowany, odsunięty. Myślę, że to niemożliwe. Człowiek może dokonać wielkich rzeczy, jeśli tylko chce!

Irsa nie zdawała sobie z tego sprawy, ale siedziała oto i prowokowała Rustana, by bronił się przed słowami Viljo, jakoby był nieporadny, zajęty tylko sobą, wymagający i niewdzięczny. Te słowa bowiem dotknęły ją do żywego i chciała usłyszeć, że to kłamstwo.

Rustan wcale się nie rozgniewał.

– Tak, początkowo ja również myślałem, że można z własnej inicjatywy wiele zrobić – oświadczył w tej swojej mocnej, śpiewnej, fińskiej odmianie szwedzkiego. – Najpierw byłem, rzecz jasna, jak sparaliżowany, że spotkał mnie taki okrutny los, ale potem stanowczo chciałem pokonać kalectwo. Chciałem coś znaczyć, być kimś w społeczeństwie, nie egzystować tylko jako zło konieczne, do którego inni muszą się dostosować, nad kim trzeba się użalać, okazywać mu współczucie, cierpliwość i prowadzić wszędzie za rękę. Ale… No cóż, sama zobaczysz, kiedy będziemy na miejscu. Wtedy zrozumiesz lepiej.

I rzeczywiście! Irsa miała okazję zrozumieć!

Zanim dzień dobiegł końca, pojęła, bliska szoku, jak rodzina ubezwłasnowolniła Rustana, jak kompletnie nie daje mu szans na choćby cień samodzielności, i zobaczyła, jak beznadziejna jest jego samotna walka.

– Gdyby wszyscy ludzie byli wobec mnie tacy szczerzy jak ty, moje życie byłoby znośne.

Resztki gniewu wciąż się tliły w duszy Irsy.

ROZDZIAŁ VII

Kiedy wylądowali w mieście Rustana, czekała już na nich zamówiona przez rodzinę taksówka. Rustan poprosił szofera, by ich zawiózł najpierw do banku, chciał bowiem zwrócić Irsie zaciągniętą pożyczkę. Gdy została sama w aucie, z pewnym rozbawieniem przyglądała się ulicy, a zwłaszcza hotelowi, w którym mieszkała ubiegłego lata. Ponownie też mogła oglądać duży neon z napisem: „Rustan Garp. Elektronika”. Nigdy by jej do głowy nie przyszło, że jeszcze kiedyś się tu znajdzie, i to w dodatku w takich okolicznościach!

Nie tutaj jednak mieli wysiąść. Gdy Rustan wrócił, pojechali dalej przez miasto aż na przedmieścia, gdzie oczom Irsy ukazało się duże, spokojne teraz jezioro, i taksówka podjechała do nabrzeża. Czekała tam na nich motorówka.

W dali pośrodku jeziora znajdowała się rozległa wyspa z dużymi zabudowaniami.

– Tam pojedziemy? – zapytała Irsa zdumiona.

– Tak – potwierdził krótko Rustan.

Chciał zapłacić za taksówkę, ale szofer poinformował, że nie trzeba, wszystko zostało już uregulowane.

Rustan posmutniał, znowu nie wolno mu było zrobić nic samemu.

Człowiek w motorówce powitał go po ojcowsku, jak małe dziecko.

– Hej, Rustan! Świetnie jest znowu cię widzieć! Witamy, panienko!

– Dzień dobry, Klemensie – odpowiedział Rustan matowym głosem.

Tamten pomagał, kiedy Rustan wchodził do łodzi, i usadził go troskliwie. Irsa, która musiała radzić sobie sama, zobaczyła na twarzy Rustana rozczarowanie; zwrócił się do niej z wyciągniętą ręką w rozpaczliwej próbie zachowania się po rycersku. I chociaż nie było jej to potrzebne, Irsa przyjęła pomoc, wsparła się na nim i serdecznie podziękowała.

Klemens posłał jej spojrzenie zdziwione i pełne podejrzliwości, jakby…

Irsa była zaskoczona. Nie tylko dlatego, że trzeba się przeprawiać na wyspę, lecz przede wszystkim dlatego, że Klemens nosił pistolet u pasa. Co to właściwie wszystko znaczy?

Gdyby Rustan na własną rękę chciał się przedostać na stały ląd, to by tam wpław nie dopłynął. W żadnym razie!

W końcu dotarli na miejsce. Łódź zatrzymała się przy nabrzeżu, przypominającym keję dużego portu, i Klemens pomógł Rustanowi wysiąść, a uczynił to z taką samą mieszaniną uległości i lekceważenia jak poprzednio. Irsa zwróciła uwagę, że przy nabrzeżu cumuje spory stateczek pasażerski i kilka mniejszych motorówek, te ostatnie starannie zamknięte na kłódki. Przystań była patrolowana przez kilku mężczyzn w mundurach. Wszyscy nosili broń.

Z dłonią w ręce Rustana, jakby szukała u niego pomocy, Irsa poszła za Klemensem w stronę dużych zabudowań fabrycznych. Zatrzymali się przed wysokim ogrodzeniem. Klemens otworzył wielkim kluczem bramę i znaleźli się znowu w naturalnym otoczeniu.

– Całkiem tego nie rozumiem – oświadczyła nieoczekiwanie dla samej siebie agresywnie. – Dlaczego wyspa jest strzeżona?

Odpowiedział Klemens:

– Czy Rustan pani nie mówił? Zakłady Elektroniczne Garpa realizują zamówienia państwowe. Produkujemy rzeczy objęte tajemnicą.

– Nie wiedziałam – bąknęła Irsa.

– Rustan Garp senior był prawdziwym geniuszem, jeśli chodzi o wynalazki elektroniczne.

To otwierało nową perspektywę. Czy uprowadzenie Rustana nie było zwyczajnym kidnapingiem? Tylko że przecież nikt nie zażądał okupu…

Irsa zwróciła uwagę, jak swobodnie Rustan się porusza po przejściu przez bramę. Chodził tędy z pewnością wielokrotnie i znał tu każdy metr kwadratowy.

Nagle znaleźli się nad niewielką, osłoniętą zatoczką. Ponad nią na dość wysokim wzniesieniu stał wielki dom, niezwykle piękna, biała willa z mansardowym dachem, otoczona cudownym ogrodem, w którym właśnie kwitły tulipany o bajecznych kolorach.

– Och! – jęknęła Irsa z zachwytu.

– Tak, tutaj naprawdę jest pięknie – uśmiechnął się Rustan ze smutkiem. – Pamiętam to bardzo dobrze.

– Czy to twoja matka założyła ten ogród?

– Nie, sprowadziliśmy się tu z Helsinek już po tym, jak ona wyjechała do Australii. Stworzyli go profesjonalni ogrodnicy. Ale, naturalnie, matka o niego dba. Szczerze mówiąc, jest w nim zakochana.

– Nietrudno zrozumieć.

Z domu wyszedł jakiś mężczyzna i Klemens usunął się na stronę.

– Rustan, co ty znowu wymyśliłeś? – zawołał młody człowiek bardzo głośno i z tą samą przesadną życzliwością, z jaką do Rustana zwracał się Klemens. – No, widzisz, a zawsze twierdzisz, że potrafisz sam dać sobie radę! No, no, nieoczekiwanie znaleźć się w głębi norweskich lasów i na dodatek nie wiedzieć po co! Dzień dobry panno… eech, Folling, jeśli pamiętam? Ja jestem Michael, młodszy brat.

Kiedy zwracał się do niej, zniżał głos do normalnego brzmienia. Jakie to musi być okropne dla Rustana, który słyszy przecież znakomicie! Jak ktoś bliski może sobie pozwolić na takie nieporozumienie?

Michael Howard zdawał się jakiś mdły, zarówno jeśli chodzi o figurę, włosy, nieco już przerzedzone, jak i w ogóle ogólne wrażenie. Myszowaty blondyn o małych zębach i wąskich wargach. Jego niebieskie oczy, tak odmienne od oczu Rustana, przyglądały się Irsie z nie ukrywaną ciekawością.

– Proszę do środka. Edna was oczekuje.

Z jakiegoś powodu zabrzmiało to dość groźnie.

Irsa podążała obok Rustana przez wyłożony perskimi dywanami salon ku niedużej damie, która podniosła się z miejsca, by wyjść im naprzeciw. Edna Garp-Howard mogła mieć jakieś pięćdziesiąt pięć lat, była niewielkiego wzrostu i włosy miała szaroblond, jak młodszy syn. Najwidoczniej jej walka z okrągłościami wieku przejściowego nie została uwieńczona powodzeniem, poza tym jednak była wprost niewiarygodnie zadbana i z pewnością pasowała do swego środowiska, choć nie miała w sobie, niestety, nic arystokratycznego. Irsa widywała już przedtem ten typ kobiet, takie nieduże okrągłe blondynki, dla których sprawą najważniejszą jest materialny dobrobyt, eleganckie ubranie i poprawne zachowanie. Długowłosa młodzież to dla nich czyste okropieństwo, natomiast artyści wszelkiej maści, ich zdaniem, pasożytują tylko na społeczeństwie.

Irsa stwierdziła, że oczy tej pani są zapuchnięte od długotrwałego płaczu. To przemawiało na jej korzyść i uczucia Irsy do matki Rustana odrobinę złagodniały.

Edna zamknęła Rustana w uścisku, w pokoju rozszedł się zapach kosztownych perfum.

– Dziecko kochane! – zawołała, a z jej oczu znowu popłynęły łzy. – Dziecko kochane, co to się stało!

Rustan uwolnił się z jej objęć.

– Edna, to jest Irsa. To jej zasługa, że żyję.

Ciepły uśmiech, który posłał Irsie, mówił, że traktuje ją jako kogoś więcej niż osobę, która uratowała mu życie. Ten uśmiech mówił o oddaniu i przywiązaniu. Irsie serce zabiło radośnie.