– W tej chwili około trzydziestu. Ale to się zmienia, czasami jest więcej, jak w okresie zbiorów, a czasami mniej. Ich mieszkania są za moim domem, proszą za mną, zobaczy je pani w drodze do stajni.


* * *

– I jak się pani podobają? – zapytał Leks wskazując rząd starannie wykończonych budynków z czerwonej cegły.

– Uważam, że są wspaniałe. Kwiaty są tu takie piękne. I w ogóle… jest tu tak czysto i schludnie. Jak pan myśli, czy mogłabym zajrzeć do środka, czy lepiej nie zakłócać ich prywatności? Co za głupie pytanie, oczywiście że lepiej tego nie robić.

– Ależ proszę się tak nie przejmować. Mieszkanie na końcu jest akurat puste. Miguel z całą rodziną wyjechał na jakiś czas do domu, aby pomóc starszemu bratu. Wrócą dopiero po Wielkanocy.

Ariel uśmiechnęła się, gdy staromodna rama drzwiowa z siatką przeciw insektom zaskrzypiała przy otwieraniu. To było małe mieszkanie: dwie sypialnie, salonik, kuchnia połączona z jadalnią, ładna, wyłożona kafelkami łazienka i mała weranda z tyłu domu z przenośnym rożnem.

– Gdzie jest pralka i suszarka?

– Co takiego?

– Pralka i suszarka, gdzie one są? Widzę dwa piętrowe łóżka, więc musi tu mieszkać czwórka dzieci. Zgadza się? Gdzie oni robią pranie? Przecież do szkoły, to jeden komplet ubrań, do pracy inny, a na niedzielę – jeszcze inny. Gdzie oni piorą to wszystko?

– Jezu Chryste, nie mam pojęcia. Pewnie w… wannie. Nigdy o tym nie myślałem.

– No tak. – Ariel pokiwała głową.

Ach, gdyby tak było można wybiec i, na jej oczach, kupić całą ciężarówką pralek i lodówek!

– W kuchni nie ma już miejsca na dodatkowe urządzenia – myślał głośno.

– Widzę, ale może jest tu gdzieś jakiś pusty budynek? W nim można by urządzić coś w rodzaju pralni. I nie trzeba byłoby kupować oddzielnej pralki dla każdej rodziny, wystarczyłoby ich sześć lub osiem dla wszystkich. Macie własną studnię, więc jedynym dodatkowym kosztem tego przedsięwzięcia byłoby większe zużycie energii elektrycznej. Mógłby pan ich obciążyć kosztami za to wszystko, ale to byłaby chyba niemądra decyzja.

– Istotnie, niemądra – powtórzył Leks jak echo z cokolwiek głupkowatym wyrazem twarzy.

– I niestosowna. Jak człowiek na pana stanowisku mógłby obciążyć biednych ludzi kosztami za używanie pralek i suszarek? Absolutnie niestosowna.

– No jasne, niestosowna. Wiem, co pani ma na myśli. Wobec tego ile czasu może mi pani dać na załatwienie tej sprawy? – zapytał rozweselony.

Ariel zaśmiała się.

– Na pana miejscu od razu wzięłabym się do roboty. Nie ma nic gorszego niż płukanie przepoconej bielizny w umywalce. Niech pan to przemyśli.

– Świetnie, ta sprawa należy już do załatwionych. Zaraz zadzwonię do hydraulika i zamówię w sklepie te pralki i suszarki. Pani zaś może zadzwonić do swojej firmy, aby przywieźli je tutaj. Urządzimy pralnię w moim garażu, a to oznacza, że od tej pory mój samochód będzie musiał nocować na dworze.

Ariel prychnęła pogardliwie.

– Przecież widać, że pan i tak w ogóle o niego nie dba. Kiedy ostatnio stał w garażu?

– W dniu zakupu, a potem stwierdziłem, że otwieranie i zamykanie drzwi garażowych zabiera zbyt wiele czasu. – Leks przyspieszył kroku, wyraźnie zakłopotany.

– Leks.

Odwrócił się i popatrzył na nią. Czy to możliwe, żeby tych wypieków dostał… ze wstydu?

– Nie chciałam być taka szorstka. Chodzi po prostu o to, że wiem, co to znaczy być biednym. Zrozumiałam to będąc jeszcze dzieckiem, kiedy trzeba było nosić dzień w dzień to samo ubranie, choć zawsze czyste i wyprasowane. Kiedy Pan Bóg daje człowiekowi możliwość niesienia pomocy innym, biedniejszym, nie można stać z założonymi rękami. Nie wolno zmarnować żadnej szansy. Nie chciałam krytykować, a jeśli tak wyszło, przepraszam.

– Nie musi pani przepraszać. Co racja, to racja. Byłem głupi, że sam na to nie wpadłem. Ale dlaczego nie prosili? No jasne, z tego samego powodu, dla którego nie korzystają z basenu. Czy jeszcze coś przeoczyłem?

– Czy dzieci mają rowery, łyżworolki, wózki, gry i zabawki?

– Ich rodzice nie mają pieniędzy na takie rzeczy.

– Rozumiem.

– Dobrze. Zadzwonię zaraz do sklepu z rowerami i z zabawkami. A czy pani nie znalazłaby trochę czasu, aby mi pomóc wybrać to wszystko? – popatrzył jej prosto w oczy.

– Postaram się. Ale najpierw chciałabym zobaczyć konie. Uważam, że jeśli tylko pan trochę dopłaci, znajdą się w sklepie ludzie do pomocy przy pakowaniu. Poza tym jakoś trudno mi wyobrazić sobie, jak pan cierpliwie przygotowuje rowery do transportu.

– Ma pani słuszność. Kiedyś, gdy byłem mały, też bardzo chciałem mieć rower. Nie gdyby nawet rodzice mi go kupili, nie cieszyłbym się, mając świadomość, że Pradze można było przeznaczyć najedzenie lub ubrania – sięgnął po jej dłoń. – Wiekuję za tę krótką lekcję wychowania.

– Zawsze do usług – uśmiechnęła się i uścisnęła mu rękę. To było cudowne uczucie i coś jej przypominało.

– To jest Cleo. – Leks wprowadził Ariel do czystej stajni. – Poznajcie się, Ariel Hart, doktor Lomez.

Ariel wymieniła uścisk dłoni z doktor Lomez.

– Jakie piękne zwierzę! – Ariel patrzyła zachwycona.

– Zgadza się. Dobrze, że jesteś, Leks, już niewiele czasu zostało. Na razie wszystko jest w porządku. Nie denerwuj się, bo twój niepokój udzieli się również jej. Z daleka widać, że jesteś zdenerwowany. Ukucnij i porozmawiaj z nią trochę. Jesteś dla niej najważniejszy, czekała już tylko na ciebie. Zupełnie jak kobieta, która pragnie zadowolić swojego ukochanego. Bądź dla niej czuły.

Ariel odeszła na bok i przyglądała się zdumiona, jak mężczyzna, który jeszcze przed chwilą trzymał ją za rękę, ukląkł przy leżącym na podłodze koniu i, głaszcząc go delikatnie, zaczął mu coś szeptać do ucha. Widać było, jak koń pod dotykiem jego rąk robi się spokojniejszy. Kimże jest ten człowiek, który wkracza do życia Ariel? I dlaczego ona czuje do niego sympatię? Nie pamiętała, by kiedykolwiek w życiu jakiś mężczyzna był dla niej równie czuły i delikatny jak Leks w stosunku do tego konia. On musi bardzo kochać to zwierzę. Ciekawe, czy kobietę umiałby kochać w taki sam sposób… Na myśl, jak by to było kochać się z takim mężczyzną, Ariel zrobiło się gorąco.

Co to za człowiek ten Leks Sanders? Wspominał, że w młodości zaznał biedy. Wyglądało na to, że coś go łączy z Meksykanami, których zatrudniał, na pewno jednak jest po prostu szczodrym, szlachetnym człowiekiem.

– Zaczyna się. Leks, przytrzymaj jej głowę, możesz ją poklepać i cały czas do niej mów. Świetnie, świetnie. Już go widać… Ach, Leks, ono jest… to znaczy on jest piękny.

Ariel patrzyła jak zahipnotyzowana, kiedy Leks wciąż poklepywał ciężko dyszące zwierzę. Była zdziwiona, że nie odwrócił się, żeby popatrzeć na źrebię. Chciał podkreślić w ten sposób, że w tym doniosłym momencie Cleo była dla niego najważniejsza.

– Wiem, że on jest piękny, Cleo. Kiedyś będzie silny i zdrowy jak jego matka. No, już jest dobrze, jeszcze tylko kilka minut. Frankie, ona chce już wstać i zobaczyć syna. Spokojnie, malutka, wytrzymaj jeszcze kilka minut. Dobrze, niech już będzie.

Klacz przy pomocy Leksa wstała i prychnęła radośnie, spoglądając do tyłu na źrebię i grzebiąc nogą ku wielkiemu zachwytowi swego pana. Lekarka radośnie klasnęła w dłonie.

– Jest przepiękny, Cleo – powiedział Leks, starając się nie dotknąć chwiejącego się na nogach źrebięcia. Dobrze wiedział, komu należy się pierwszy kontakt z małym. Lekarka odsunęła się kilka kroków, a Cleo zaczęła obwąchiwać źrebię. Po kilku chwilach, kiedy stwierdziła, że z jej synem wszystko jest w porządku, popchnęła go lekko w stronę Leksa.

Ariel miała łzy w oczach – jakże piękne jest macierzyństwo. Leks przytulił się do małego.

– Jaki on jest przystojny, Cleo, jaki piękny, zupełnie jak jego mama. Nie będziemy go sprzedawać. Zostanie z nami. Musimy wymyślić dla niego jakieś stosowne imię. Powinno brzmieć majestatycznie. Do jutra wymyślę coś odpowiedniego. Dziękuję, Frankie. Nie wiem dlaczego, ale cały jestem zlany potem.

– Bo Cleo to twoja wielka miłość. A dziękować nie ma za co. To przecież tobie zawdzięczam, że zostałam weterynarzem. Przyjdę tu jeszcze wieczorem. A teraz najlepiej zostawić matkę i syna samych, aby się lepiej ze sobą zapoznali. Nie przejmuj się aż tak bardzo, ona świetnie sobie sama poradzi, poza tym Cleo potrzebuje teraz spokoju. Miło było panią poznać, pani Hart. Czy pani przypadkiem nie chce psa? Mam piękną sukę, owczarka, która bardzo lubi się bawić. Nazywa się Snookie i jest naprawdę wspaniała. No to co? Nic z tego?

– Ależ oczywiście, że pani Hart ją weźmie – pospieszył Leks z odpowiedzią. – Pani Hart jest jedną z takich osób, które zawsze podejmują nowe wyzwania i realizują je z pozytywnym skutkiem. Poza tym każdy człowiek, który ma możliwość czynienia dobra, powinien ją wykorzystać. Mam rację, Ariel?

– Absolutną. A jeśli chodzi o psa, to bardzo chciałabym go mieć, myślałam już o tym przez dłuższy czas. Ale muszę się przyznać, że nic o psach nie wiem.

– O Snookie nie trzeba wiele wiedzieć. Jest wytresowana i posłuszna. Woli kobiety niż mężczyzn. Czasami uważa się za psa salonowego. Nie widziałam lepszego od niej psiego stróża. Jest absolutnie zdrowa. Razem z nią oddam całą torbę psiego jedzenia, a nawet obrożę i smycz firmy Gucci.

– Nie musi pani zachęcać mnie w ten sposób. Wezmę ją.

– To wspaniale. Przywiozę ją około szóstej. Czy zostanie tu pani do tej pory?

– Zostanie, zostanie – powiedział Leks. – Musimy razem kupić kilka rowerów dla dzieciaków. Frankie, powiedz mi, czy ty w dzieciństwie chciałaś mieć rower?

– Marzyłam o nim dniami i nocami. A dlaczego pytasz?

– Dlaczego nic nie mówiłaś? Dlaczego nie poprosiłaś?

Frankie popatrzyła na niego tak wymownym wzrokiem, że Ariel zrobiło się przykro.

– Hej, poczekaj jeszcze chwilę. Gdzie twoja matka robiła pranie?

– W wannie.

– Postanowiłem urządzić pralnię w garażu. Wstawimy tam dwanaście pralek – rzucił beztrosko.

– Wspaniale, Leks. To naprawdę wspaniała nowina. Idę o zakład, że to pomysł pani Hart, podobnie jak tamten z rowerami – stwierdziła i, nim zdążył cokolwiek powiedzieć, ręką posłała mu pocałunek i wyszła za drzwi.

– Oni są jak jedna wielka rodzina.

– Rozumiem.

– Coś jeszcze?

– Nie, chyba że lekcje pływania albo tenisa. Małe dzieci nie powinny pracować w polu. Ich rodzice muszą dostawać więcej pieniędzy. Niech się panu wydaje, że jest ich aniołem stróżem. Zgłodniałam trochę.

Leks wziął Ariel za rękę, a ona podała mu ją, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Polubiła tego mężczyznę.

– Proszę za mną, obejrzymy dom. Tiki tymczasem przygotuje lunch. Nic wymyślnego, najczęściej jadamy proste potrawy teksaskie lub meksykańskie. A potem będziemy mogli pojechać po rowery i inne rzeczy. Poproszę Tiki, żeby sporządziła listę dzieci i napisała, ile mają lat. Żebym tylko potem gdzieś tego nie zawieruszył… Oto moje skromne domostwo – wskazał ręką swój dom. – Teraz muszę otworzyć drzwi, lepiej niech się pani odsunie, bo może się pani znaleźć na podłodze. Dobrze, możemy iść.

Nadbiegały ze wszystkich stron. Mnóstwo pięknych, kolorowych szczeniąt, które w wielkim pośpiechu, choć z trudem, biegły po śliskiej podłodze, aby tylko zdążyć na pieszczotę do Leksa.

– Moja suka wydała na świat aż dwanaście młodych. Wszystkie zatrzymałem. Dzieciaki wprost przepadają za nimi. A pani będzie miała własnego psa, radzę więc nie przywiązywać się zbytnio do moich.

– Ale one są takie milutkie! – Ariel zaśmiewała się do łez.

Usiadła na podłodze i zaczęła bawić się z psiakami, które oblepiły ją ze wszystkich stron. Wdrapywały się na jej nogi, skakały po brzuchu i lizały po twarzy. A ona śmiała się radośnie, wciąż ściskając i przytulając do siebie czule tłuściutkie, małe kuleczki.

– Powinnaś robić to częściej – powiedział poważnie Leks.

– Ale co?! – krzyknęła, bo akurat jedno ze szczeniąt wdrapało się jej na głowę, a potem klapnęło na podłogę. Inne tymczasem nasikało jej na nogę. Ale Ariel i tak była nimi zachwycona.

– Śmiać się – dokończył Leks, patrząc na nią tkliwie, i zwrócił się do Tiki. – Trzeba je zabrać na werandę. Czy mogłabyś przygotować nam coś do jedzenia, Tiki? Aha, potrzebuję jeszcze listę naszych dzieci, wiesz, ile jest dziewczynek, ilu chłopców i w jakim są wieku. Po lunchu chcemy iść na zakupy.

– Si, señor Leks. Za jedną, małą chwilkę.

– Proszę za mną, pokażę pani dom. – Leks zwrócił się do Ariel. – Kiedyś był dużo mniejszy. Musiałem go powiększyć, bo zbyt długo mieszkałem w ciasnych klitkach; bracia i siostry, wszyscy w tych samych dwóch pokojach. Pomyślałem sobie, że… dobrze jest mieć dom, po którym można przejść się troszkę. Urządziłem go w stylu, w jakim budowano misje hiszpańskie w Ameryce Południowej, głównie terakota i sztukateria. Projektant wnętrz dobrał właściwie kolory; dla mnie najważniejsza jest wygoda i jasne barwy. Lubię też mieć dużo łazienek, w tym domu jest ich razem siedem i jeszcze sześć kominków. Nie cierpię chłodu. Niektórzy twierdzą, że bieda kształtuje charakter. A co pani o tym sądzi? – zapytał z przejęciem, jakby jej opinia na ten temat była dla niego bardzo ważna.