– Ja też Lexie… ja też…

Tej nocy dwoje dzieci Kate Winfield spało trzymając się za ręce. One i ich rodzeństwo przetrwały, ich matka natomiast pozostała z mężem aż do tragicznego końca. Nigdy nie zapomną matczynej miłości ani uczucia, jakim darzyli się rodzice. Teraz jednak tamto życie, tamten świat należały do przeszłości, która nigdy nie wróci. Pozostało ich sześcioro, sześcioro Winfieldów ocalało. Inni, a z nimi narzeczony Edwiny, odeszli na zawsze.

Rozdział szósty

W czwartek wieczorem, gdy "Carpathia" wolno mijała Statuę Wolności, Edwina i Filip stojąc na pokładzie smętnie wpatrywali się w coraz bliższe światła Nowego Jorku. Nad ich głowami pogrążone w żałobie niebo płakało strumieniami deszczu: Podróż do domu, a przynajmniej do Nowego Jorku, miała się nareszcie ku końcowi, lecz oni nie czuli radości – całe ich jestestwo wypełniała przeraźliwa pustka. Ich dawne życie minęło bezpowrotnie. Los oszczędził dzieci Winfieldów, Edwina jednak wiedziała, że bez rodziców i narzeczonego nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Za niecałe cztery miesiące miała zostać żoną Charlesa, ale odszedł na zawsze i on, i to wszystko, co tak w nim kochała: dobroć, czułość, delikatność, sposób, w jaki pochylał głowę, gdy z niej żartował… Jej wymarzona, pełna szczęścia przyszłość rozpłynęła się jak mgła.

Podczas gdy Filip ze smutkiem patrzył na wilgotne od łez policzki Edwiny, "Carpathia" ciągniona przez holowniki powoli wpływała do portu, gdzie ani syreny, ani powitalne fanfary nie zakłócały żałobnej ciszy.

Poprzedniego wieczoru kapitan Rostron obiecał rozbitkom ochronę przed natarczywością reporterów i zapewnił, że dołoży starań, by mogli spokojnie zejść na ląd. Pomieszczenie radiooperatora zasypane było depeszami z redakcji gazet, ze statku wszakże nie odpowiedziano na żadną z nich, a dziennikarze mieli wzbroniony wstęp na pokład. Ci, co ocaleli, mieli prawo w spokoju opłakiwać swych zmarłych, kapitan zaś czuł się odpowiedzialny za ich niczym nie zakłócony i bezpieczny powrót do domu.

Rzeczywistość jak przez mgłę docierała do Edwiny, która myślami wciąż była przy najbliższych zaginionych w głębinach oceanu. Filip delikatnie dotknął jej dłoni. Stali obok siebie, wpatrzeni w mrok. Z oczu chłopca także popłynęły łzy. Jakżeż inaczej potoczyłoby się wszystko, gdyby los okazał się dla nich choć trochę łaskawszy!

– Weenie? – odezwał się pieszczotliwie. Nie nazywał tak siostry od czasu, gdy był dzieckiem, i Edwina uśmiechnęła się przez łzy.

– Tak?

– Co teraz zrobimy?

Już wcześniej zastanawiali się nad najbliższą przyszłością, lecz Edwina nie miała dość czasu, aby to spokojnie przemyśleć. Choroba Teddy'ego, stan Alexis i opieka nad resztą rodzeństwa zajmowały każdą jej chwilę. George prawie się nie odzywał i Edwina uświadomiła sobie, jak bardzo jej brakuje psot i żartów brata. A biedna mała Fannie płakała, ilekroć starsza siostra zostawiła ją choćby na chwilę samą. Przy tylu obowiązkach trudno było Edwinie zebrać myśli. Wiedziała, że teraz na niej spoczywa odpowiedzialność za rodzeństwo, również za najstarszego brata. Musiała im zastąpić cały ich utracony świat.

– Nie wiem, Filipie – odparła wreszcie. – Pewnie pojedziemy do domu, jak Teddy wyzdrowieje. – Chłopczyk wciąż brzydko kaszlał, a poprzedniego dnia miał gorączkę. Żadne z nich nie czuło się na siłach, by stawić czoło długiej podróży koleją do Kalifornii. – Na jakiś czas zatrzymamy się w Nowym Jorku, a potem pojedziemy do domu – zadecydowała.

Do domu… Tylko jak ona sobie z domem poradzi? Co będzie z gazetą? Wolała się nad tym nie zastanawiać. Wciąż błądziła myślami w przeszłości, wracała do tych ostatnich dni, do ostatniego wieczoru, kiedy tańczyła z Charlesem przy radosnych dźwiękach ragtime'ów. Jakież wszystko było proste, gdy wirowali po parkiecie w rytm cudownych walców, które lubiła najbardziej! Tak dużo tańczyli w czasie tych czterech dni, że prawie całkiem zdarła nowe srebrne pantofelki, a teraz wydawało jej się, że już nigdy więcej nie zatańczy, nawet tego nie zapragnie.

– Weenie? – Filip spostrzegł, że siostra znowu odbiegła myślami gdzieś daleko i odgadł, że ona również, jak każde z nich, nie przestaje rozpamiętywać przeszłości.

– Tak?… Przepraszam… – Skierowała wzrok na nabrzeże Nowego Jorku zalewane potokami deszczu, starając się pohamować łzy. Nadal bez ustanku marzyła, by ich tragiczne przeżycia okazały się jedynie strasznym snem. Niestety, o tym, że to rzeczywistość, przypominały stojące wzdłuż burty "Carpathii" pogrążone w żałobie wdowy, opłakujące swych mężów.

Po wielu rozbitków przybyli do portu krewni i przyjaciele, Winfieldowie jednak nie mieli nikogo bliskiego w Nowym Jorku. Jeszcze zanim wypłynęli do Anglii, Bert zarezerwował dla rodziny pokoje w Ritzu-Carltonie, teraz więc mieli się tam zatrzymać aż do wyjazdu do Kalifornii. Jakie skomplikowane stały się proste, codzienne sprawy! Byli bez pieniędzy i ubrań, Alexis zgubiła buty. Edwina miała tylko wieczorową suknię, całą w strzępach, i drugą czarną, którą od kogoś otrzymała na "Carpathii". Będzie musiała zatelegrafować do biura ojca w San Francisco, aby przysłano im pieniądze na hotel i podróż do domu. Z dnia na dzień stanęła wobec spraw i kłopotów, których istnienia jeszcze przed tygodniem nawet się nie domyślała.

Ze statku kazała nadać depeszę do biura White Star w Londynie z prośbą, by powiadomiono wuja Ruperta i ciocię Liz, że wszystkie dzieci Winfieldów przeżyły. Wiedziała, że ciotka ciężko zniesie stratę jedynej siostry. Informację tej samej treści wysłała do biura ojca. Rozmyślając o sprawach, które powinna załatwić, Edwina wpatrywała się w spowity we mgłę Nowy Jork.

Tymczasem nadpłynęły holowniki, rozległo się przeraźliwe wycie syreny portowej i znajdujące się w porcie jednostki równocześnie oddały honory "Carpathii". Posępna cisza ostatnich czterech dni miała się skończyć. Ani Edwinie, ani Filipowi nie przyszło do głowy, że ich tragedia może stać się wielką sensacją dla prasy. Na widok holowników, jachtów i łodzi pełnych reporterów obydwoje uświadomili sobie, że zejście na ląd nie będzie łatwe.

Kapitan Rostron dotrzymał słowa i nikogo oprócz pilota nie wpuszczono na pokład. Reporterzy musieli się zadowolić zdjęciami robionymi z daleka. Jednemu z nich udało się jakoś wejść na statek, lecz został zatrzymany i zamknięty na mostku pod osobistym nadzorem kapitana.

Kwadrans przed dziesiątą wieczorem statek zacumował przy nabrzeżu numer 54 i na moment na pokładzie zapanowała zupełna cisza. Straszliwa podróż miała się ku końcowi. Najpierw opuszczono na wodę łodzie ratunkowe "Titanica" w tej samej kolejności co przed czterema dniami, kiedy zabierały pasażerów z tonącego statku, tyle że teraz w każdej siedział jedynie samotny marynarz. Przyglądali się temu stojący wzdłuż burty rozbitkowie, gdy naraz błyskawica rozświetliła ciemne niebo, rozległ się grzmot i spadły pierwsze krople deszczu, jakby przyroda wylewała łzy nad pustymi szalupami. Wszystkim udzielił się żałobny nastrój. Zarówno pasażerowie, jak i załoga "Carpathii" patrzyli w milczeniu na przywiązane do nabrzeża puste łodzie, kołyszące się na falach.

Kiedy opuszczano szalupy, Alexis i George dołączyli do starszego rodzeństwa. Alexis wybuchnęła płaczem i kurczowo uczepiła się spódnicy Edwiny, przerażona i burzą, i widokiem łodzi ratunkowych, które przywiodły wspomnienie strasznych chwil. Jej oczy aż pociemniały ze strachu. Edwina przytuliła małą, uświadamiając sobie, jak trudno będzie zastąpić siostrze matkę.

– Znowu mamy do nich wsiadać? – wykrztusiła zatrwożona Alexis, Edwina zaś, choć bardzo chciała ją uspokoić, potrafiła tylko przecząco pokręcić głową. Łzy rozpaczy zamykały jej usta. Te łodzie, takie łupinki… Gdyby na "Titanicu" było ich więcej, inni też by się uratowali.

– Nie płacz, Lexie… proszę, nie płacz… – powiedziała ściskając drobną dłoń. Nie mogła przyrzec, że ich życie znowu się ułoży, bo sama w to nie wierzyła, a nie chciała łudzić dzieci pustymi obietnicami. Ogromny smutek ścisnął jej serce.

Na nabrzeżu widać było setki, może nawet tysiące oczekujących. Tłum przypominał falujące morze, a kiedy błyskawica rozświetliła niebo, okazało się, że ludzkie mrowie jest liczniejsze, niż sądzono. Gazety później podały, że na nabrzeżu zebrało się około trzydziestu tysięcy osób, a wzdłuż brzegów rzeki jeszcze dziesięć. Dla Edwiny był to tylko anonimowy tłum. Nic już nie miało dla niej znaczenia. Ci, których kochała – rodzice i Charles – odeszli na zawsze. Na świecie nie było nikogo, kto by się o nich zatroszczył. Teraz ona i Filip musieli przejąć obowiązki rodzicielskie. Szesnastoletni chłopiec pożegnał oto dzieciństwo i brał na siebie powinności dorosłego mężczyzny. Edwina uważała, że los potraktował go wyjątkowo niesprawiedliwie. Patrzyła na brata, słuchała, jak każe George'owi włożyć płaszcz i stanąć obok Alexis. Widok podartych ubrań rodzeństwa i wymizerowanych twarzy napełnił ją smutkiem. Uświadomiła sobie, że wyglądają na tych, którymi byli w istocie – dzieci Winfieldów były sierotami.

W pierwszej kolejności na ląd zeszli pasażerowie "Carpathii", rozbitków z "Titanica" zaś kapitan zebrał tymczasem w jadalni, gdzie spali przez ostatnie trzy noce. Razem odmówili modlitwę za tych, co pozostali na zawsze w otchłani oceanu, i podziękowali Bogu za ocalenie. Potem na długą chwilę zapadła cisza przerywana cichymi łkaniami, wreszcie nadeszła pora pożegnania. Jedni wymieniali ucałowania, inni żegnali się skinieniem głowy i krótkim uściskiem dłoni, dziękowano kapitanowi Rostronowi za ratunek i opiekę: W tych ostatnich wspólnie spędzonych minutach rozbitkowie niewiele mieli sobie do powiedzenia. Rozstawali się na zawsze, ale nigdy nie zapomną tego, co razem przeżyli.

Kiedy dwie pierwsze spośród uratowanych z "Titanica" pasażerek weszły na trap, zawahały się na moment, jakby chciały zawrócić, i dopiero po chwili, popłakując, zaczęły wolno schodzić na ląd. Były przyjaciółkami z Filadelfii, które na "Titanicu" utraciły mężów. Na chwilę przystanęły, gdy z tłumu podniosły się okrzyki żalu i współczucia. Brzmiały tak przejmująco, że biedna Alexis schowała się za spódnicę Edwiny, zamykając oczy i zasłaniając dłońmi uszy, a Fannie w ramionach Filipa rozpłakała się rozpaczliwie.

Edwina próbowała dodać rodzeństwu otuchy, lecz w panującej wrzawie dzieci nie słyszały jej słów. Ze strachem patrzyła, jak zewsząd napiera tłum reporterów i otacza udręczonych rozbitków. W ulewnym deszczu pośród piorunów błyskały flesze aparatów fotograficznych. Ciężkie to były dla rozbitków chwile, choć w niczym nie mogły się równać z tamtymi sprzed kilku dni, z najgorszą nocą w ich życiu.

Schodząc z rodzeństwem na ląd Edwina wiedziała, że po tym, co przeszli, nic gorszego nie może im się przytrafić. Bez kapelusza, całkiem przemoknięta, niosła w ramionach drżącą z przerażenia Alexis. Filip dźwigał dwójkę najmłodszych, a tuż za nim postępował przygaszony George. Ogarnął ich lęk przed ogromnym, nieprzebranym ludzkim mrowiem zebranym na nabrzeżu. Gdy dochodzili do końca trapu, Edwina usłyszała wykrzykiwane nazwiska.

– Chandler!… Harrison!… Gates? Gates?… Widzieliście ich?…

To przyjaciele i krewni szukali swoich bliskich, lecz niestety, przy każdym nazwisku musiała przecząco pokręcić głową, nie znała bowiem nikogo z wymienionych. Zobaczyła Thayerów, których serdecznie witali przyjaciele z Filadelfii, widziała mnóstwo karetek i samochodów, nieprzerwanie oślepiały ją flesze aparatów. Gdy na dźwięk wywoływanych nazwisk nikt się nie odzywał, w tłumie rozlegał się bolesny szloch. Nie sporządzono dotąd pełnej listy tych, którzy przeżyli katastrofę, wiele osób żywiło zatem nadzieję, że informacje nie są dokładne, że ktoś bliski zdołał się jednak uratować. Dowództwo "Carpathii" odmawiało komentarza dla prasy, otaczając rozbitków barierą milczenia, na lądzie wszakże kapitan Rostron nie mógł chronić ich dłużej.

– Proszę pani… proszę pani! – rozległo się z tłumu. Jakiś reporter z takim impetem natarł na Edwinę, że wypuściła z ramion Alexis. – Czy to pani dzieci? Była pani na "Titanicu"? – dopytywał się natrętnie, nie pozwalając Edwinie przejść dalej.

– Nie… tak… och, proszę… – rozpłakała się z tęsknoty za Charlesem i rodzicami i w tejże chwili oświetlił ją błysk lampy aparatu fotograficznego. Filip próbował ją zasłonić, lecz obarczony rodzeństwem nie mógł tego uczynić skutecznie. Napierający reporterzy odepchnęli na bok George'a i Edwina krzyknęła za nim, żeby się nie zgubił. – Przestańcie… proszę… bardzo proszę… – błagała.

W równie napastliwy sposób dziennikarze napadli na Madeleine Astor, gdy wraz z pokojówką zeszła na ląd. Z opresji wyratowali ją Vincent Astor i jej ojciec, pan Force, uwożąc obydwie w karetce. Edwina i Filip nie mieli tyle szczęścia, aczkolwiek dość szybko udało im się odszukać jeden z samochodów, które hotel Ritz-Carlton wysłał po swoich gości. Przejechawszy Siódmą Aleję grupka oberwańców bez bagażu wolno wkroczyła do hotelu.