– Świetnie sobie radzisz – pochwalił ją Ben.

Ucieszyły ją jego słowa, bo nie zawsze miała co do tego pewność.

– Staram się, jak mogę – westchnęła. Dzieci nie całkiem się otrząsnęły z przeżyć: Alexis nadal była wystraszona, a George przygaszony. Dwójka najmłodszych ciągle miewała koszmary. – To nie zawsze jest łatwe – dorzuciła.

– Wychowywanie dzieci nigdy nie jest łatwe – pocieszył ją Ben, po czym dodał to, co od dawna chciał jej powiedzieć: – Powinnaś więcej się obracać między ludźmi. Twoi rodzice byli bardzo towarzyscy. Zajmowali się nie tylko wychowywaniem was. Podróżowali, odwiedzali przyjaciół, twoja matka interesowała się mnóstwem spraw, ojciec wiele czasu poświęcał wydawnictwu.

– Uważasz, że powinnam podjąć jakąś pracę? – droczyła się Edwina.

Patrząc na nią uważnie, Ben przecząco pokręcił głową.

– Nie, chciałem tylko powiedzieć, że powinnaś częściej wychodzić z domu i odwiedzać znajomych. – W okresie narzeczeństwa wciąż gdzieś z Charlesem bywali. Ben, który często gościł wtedy u nich na kolacji, uwielbiał patrzeć, jak wystrojona w piękne suknie, z oczami roziskrzonymi szczęściem, szła przytulona do Charlesa. Do takiego życia była stworzona, a nie do roli mniszki czy owdowiałej matki. Miała przed sobą całe życie, niewątpliwie inne niż dawniej, ale przecież nie złożone z pasma udręk i na pewno nie zakończone. – Gdzie się podziały te wspaniałe przyjęcia, na które… chodziłaś? – zawahał się, bo na krótką chwilę poczuł lęk przed wymówieniem na głos imienia Charlesa. Nie chciał sprawiać jej bólu.

– Nie pora na to – odparła Edwina ze spuszczonymi oczami.

Za wcześnie było na bale, które przypominałyby jej Charlesa, czyniąc jego nieobecność trudniejszą do zniesienia. Nie sądziła, by miała kiedykolwiek prowadzić życie towarzyskie, zresztą wcale jej to nie nęciło. Nadal ubierała się wyłącznie na czarno i ani na chwilę nie rozstawała się z dziećmi. Przypomniała Benowi, że wciąż nosi żałobę po rodzicach.

– Edwino – stanowczo rzekł Ben – musisz naprawdę częściej bywać z ludźmi.

– Może kiedyś… – odparła bez przekonania, mimo to Ben liczył, że wkrótce zmieni zdanie. Miała dwadzieścia jeden lat, a prowadziła życie starej kobiety. Jej ostatnich urodzin właściwie nie uczczono, a zostały zauważone tylko dlatego, że osiągnęła pełnoletniość i mogła sama podpisywać dokumenty.

Tej nocy Ben spał w chatce z chłopcami, ciesząc się ich towarzystwem. O piątej rano zabrał ich na ryby, a gdy wrócili triumfujący i pachnący wodorostami, Edwina przygotowywała właśnie śniadanie. Parę dni wcześniej zatrudniła Sheilę, irlandzką służącą, bardzo miłą dziewczynę, nie zdążyli jednak do niej jeszcze przywyknąć. Wciąż brakowało im Oony. Sheila wkradła się w łaski wędkarzy czyszcząc ryby, które złowili, Edwina zaś sarkając przyrządziła je na śniadanie. Chłopcy wzbudzili ogólne zdziwienie, wracając z takim łupem, nie musieli się więc choć raz tłumaczyć, czemu wracają z pustymi rękami.

Szybko minęło kilka szczęśliwych dni w towarzystwie Bena. Młodzi Winfieldowie ogromnie żałowali, że musi ich opuścić i wracać do miasta. Kiedy żegnali się po obiedzie, Edwina przypomniała sobie, że ostatni raz widziała braci przed południem. Powiedzieli, że idą na spacer, a potem będą pływać. Gdy rozmawiała z Benem, niespodziewanie zjawił się Filip.

– Wiesz, co zrobił ten podlec? – zawołał, z trudem łapiąc oddech. Był zły, zasapany i najwyraźniej bardzo wystraszony. Edwinie mocno zabiło serce. – Zabrał się i poszedł, jak ja się zdrzemnąłem nad strumieniem. A jak się obudziłem, na wodzie zobaczyłem jego buty, kapelusz i koszulę!… Kijem zgruntowałem cały strumień, nurkowałem do samego dna… – mówił, Edwina zaś zauważyła, że ręce ma podrapane i pokryte mułem, paznokcie połamane, a ubranie mokre i podarte. – Myślałem, że się utopił! – krzyczał chłopiec połykając łzy strachu i wściekłości. – Myślałem… – odwrócił się, by nie widzieli jego łez, i całym jego ciałem wstrząsnął szloch. Rzucił się do George'a, który właśnie wszedł na polanę, wykręcił mu boleśnie ucho, chwycił go za ramiona i mocno nim potrząsnął. – Żebyś nigdy więcej czegoś takiego nie robił!… Jak będziesz chciał ode mnie odejść, masz mi o tym powiedzieć! – krzyczał.

George z trudem hamował łzy, niemrawo oddając bratu kuksańce.

– Powiedziałbym ci, gdybyś nie spał. Ty zawsze albo śpisz, albo czytasz… Nawet nie umiesz łowić ryb! – wykrzykiwał, co mu ślina na język przyniosła.

– Pamiętasz, co tata powiedział w zeszłym roku? – wołał Filip. – Że nie wolno odchodzić bez opowiedzenia się komuś, rozumiesz?

Filip wyładowywał gniew i strach o brata i równocześnie bolesną świadomość, że stracili rodziców i mają teraz tylko siebie. George nie zamierzał się jednak poddać. Ze złością popatrzył na brata.

– Niczego nie muszę ci mówić! Nie jesteś moim ojcem!

– Teraz odpowiadasz przede mną!

Gniew Filipa potężniał, rosła też wściekłość George'a, aż rzucił się na brata, który zdążył uchylić się przed ciosem.

– Przed nikim za nic nie odpowiadam! – krzyczał George. Łzy strumieniem spływały mu po twarzy. – Nie jesteś moim tatą i nigdy nie będziesz. Nienawidzę cię!

Ben postanowił się w końcu wtrącić. Spokojnie podszedł do chłopców i rozdzielił ich. Edwina cicho płakała. Nie mogła patrzeć, jak jej bracia walczą ze sobą.

– No dobrze, panowie, wystarczy! – Ben odciągnął na bok rozsierdzonego George'a.

Z Filipa wolno opadały emocje, wreszcie spojrzał gniewnym wzrokiem na Edwinę, po czym wszedł do chatki i zatrzasnął za sobą drzwi. Rzucił się na posłanie, szlochając na wspomnienie strachu, że George się utopił, i ze strasznej tęsknoty za ojcem.

Ten incydent dowiódł, że chłopcy są nerwowo wyczerpani, a pamięć o ojcu jest w nich wciąż żywa.

Ben pożegnał się z chłopcami, którzy w końcu ochłonęli, i jeszcze raz z Edwiną. Popołudniowe zdarzenie przypomniało mu to, o czym myślał od dawna: rodzina jest dla Edwiny zbyt wielkim ciężarem. Przez moment zastanawiał się, czy nie powinien był zmusić jej, by zamieszkali w Anglii z wujem i ciotką, zaraz jednak odpowiedział sobie, że byłaby tam nieszczęśliwa. Postąpiła, jak chciała – wybrała rodzinę i znajome miejsca i chociaż czasami nie było jej łatwo, była szczęśliwa.

– Nic się nie stało – zapewniała Bena. – Filipowi dobrze zrobił taki wybuch, a George powinien zrozumieć, że nie może sobie na wszystko pozwalać. Przy następnej okazji pomyśli dwa razy, zanim odejdzie gdzieś bez słowa.

– A co będzie z tobą? – zapytał Ben. Jak długo mogła sama borykać się z kłopotami? Dwaj pełni energii chłopcy, prawie mężczyźni, i trójka małych dzieci. I znikąd pomocy. Musiał jednak przyznać, że nie narzekała.

– Ze mną? Przecież jestem zadowolona – rzekła ze spokojem w głosie i Ben jej uwierzył. – Kocham ich – dorzuciła.

– Ja również. Ale martwię się o ciebie. Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, Edwino, wystarczy zagwizdać, a przybiegnę z pomocą – powiedział. Pocałowała go z wdzięcznością w policzek. Patrzył na nią, dopóki nie przestała machać doń ręką, po czym uruchomił silnik samochodu i odjechał.

Rozdział dwunasty

Gdy nadszedł dzień wyjazdu, dzieci niechętnie opuszczały obozowisko nad jeziorem. Niestety, Edwina musiała wracać do San Francisco. Ostatnio, by okazać swoje zainteresowanie sprawami wydawnictwa, uczestniczyła razem z Benem w comiesięcznych zebraniach kierownictwa gazety, zwłaszcza że odkąd ukończyła 21 lat, musiała wyrażać zgodę na każdą inwestycję. Choć sprawy wydawnictwa nie były jej całkiem obce, nie czuła się pewnie w fotelu ojca, toteż na razie właściwie nie brała udziału w prowadzeniu gazety, a jeżeli chciała, by jej głos się liczył, musiała się sporo nauczyć. Nie miała ambicji sama kierować wydawnictwem, lecz zamierzała je utrzymać przez najbliższe kilka lat, dopóki Filip nie dorośnie. Benowi była wdzięczna za rady, których udzielał jej przy okazji tych spotkań.

Paczkę z Anglii dostała nazajutrz po sierpniowym zebraniu. Pracowała w ogrodzie wyrywając chwasty, gdy listonosz przyniósł dużą przesyłkę. Edwina przypuszczała, że to pewnie prezent od ciotki Liz. Poprosiła panią Barnes, by zostawiła paczkę w holu, po chwili zaś weszła do domu z rękami zabrudzonymi ziemią, z włosami i suknią pełną źdźbeł trawy i liści. Na widok adresu nadawcy serce zabiło jej mocniej: na paczce nie widniało nazwisko Hickham, lecz Fitzgerald. Edwinie drżały ręce, gdy dotykała przesyłki. Nie znała jej zawartości, ale na myśl, że lady Fitzgerald przysyła jej coś, co należało do Charlesa, zrobiło jej się słabo ze wzruszenia.

Gdy szła na górę, w domu panowała zupełna cisza. Chłopcy poszli na spotkanie z przyjaciółmi, a trójkę młodszych dzieci Sheila zabrała na nowo zainstalowaną karuzelę w Golden Gate Park. Nikt zatem nie mógł zakłócić jej samotności. Edwina ostrożnie rozpakowywała paczkę. Przesyłka odbyła długą drogę: najpierw przepłynęła ocean na pocztowym parowcu, potem miesiąc podróżowała pociągiem. Ważyła niewiele, jakby nic w środku nie było.

Gdy opadły ostatnie kawałki papieru, ukazało się białe pudełko i list na niebieskim papierze z wytłoczonymi w lewym górnym rogu inicjałami Fitzgeraldów. List zostawiła na później, bo umierała z ciekawości, co zawiera pudełko. Niecierpliwie rozwiązała wstążki, po czym uniosła wieczko i aż jej dech zaparło. W środku leżały zwoje białego tiulu, niezliczone jardy wykończonej białą koronką materii pięknie haftowanej i naszywanej białymi perełkami. To był jej ślubny welon, który miała przywieźć lady Fitzgerald!

Uświadomiła sobie, że nazajutrz miał się odbyć jej ślub. Chciała o tym zapomnieć, lecz myśl powracała uporczywie. W drżących rękach trzymała ostatnią pamiątkę jej szczęścia – ślubny welon. Otoczona zwojami białego tiulu, czuła się tak, jakby przeżywała na nowo dawno zapomniany sen. Gdy nałożyła welon i spojrzała w lustro, ostre ukłucie w sercu przygięło ją ku podłodze, a z oczu popłynęły łzy. Był dokładnie taki, jak go kiedyś sobie wymarzyła, i zastanawiała się teraz, jak by wyglądała jej suknia. Pewno nie mniej pięknie, tego jednak nigdy się nie dowie, bo przecież materiał na nią poszedł na dno wraz z "Titanikiem".

W żałobnej sukience, spowita welonem, usiadła na łóżku. Po chwili zadumy otworzyła list od lady Fitzgerald.

"Najdroższa Edwino – zaczęła czytać i łzy napłynęły jej do oczu. Wydawało jej się, że słyszy głos matki Charlesa, wysokiej, o nader wytwornych manierach, bardzo angielskiej z wyglądu. Syn był do niej niezwykle podobny. – Często myślimy o Tobie z mężem i rozmawiamy – brzmiały dalsze słowa listu. – Wydaje się niepojęte, że opuściłaś Londyn zaledwie cztery miesiące temu, i trudno uwierzyć w to, co się wydarzyło. Posyłam Ci welon, choć pełna jestem obaw, czy aby Cię nie zasmuci, uważamy jednak, że powinnaś go mieć. Jest symbolem cudownych dni, które przeżyliście z Charlesem, i miłości, którą Cię darzył do ostatnich swoich chwil. Byłaś mu najdroższą na świecie istotą i wiem, że bylibyście razem bardzo szczęśliwi. Odłóż ten welon, Dziecko, i nie myśl o nim za wiele. Może tylko czasem popatrz nań i przypomnij sobie naszego drogiego Charlesa, który cię kochał nade wszystko. Mamy nadzieję, że jeszcze Cię kiedyś ujrzymy, tymczasem przesyłamy Tobie, Twoim Braciom i Siostrom wyrazy najgłębszej miłości. Pamiętamy o Was, zwłaszcza o Tobie, Edwino, i nigdy Was nie zapomnimy. Margaret Fitzgerald."

Ledwie widząc przez łzy, Edwina z trudem doczytała list do końca. Siedziała w ślubnym welonie, dopóki nie usłyszała trzasku zamykanych drzwi frontowych, a na schodach tupotu i głosów szukających jej dzieci, które wróciły z parku. Spędziła więc w pokoju całe popołudnie, w welonie na głowie, rozmyślając o Charlesie i o ich ślubie, do którego nie dopuścił zły los.

Ostrożnie zdjęła welon i ułożyła z powrotem w pudełku. Akurat je zamykała, gdy roześmiana Fannie wpadła do pokoju i rzuciła się w objęcia siostry. Nie zauważyła łez ani śladów smutku, które pozostały na twarzy Edwiny. Była za mała, by zrozumieć, że coś się wydarzyło. Edwina odłożyła pudełko na półkę i przysłuchiwała się beztroskiemu szczebiotaniu Fannie, która opowiadała o karuzeli w parku, o pędzących na niej drewnianych konikach, o zdobiących ją miedzianych kołach i złotych gwiazdach, o dochodzącej zewsząd muzyce i o malowanych saneczkach dla tych, którzy nie chcieli siedzieć na koniu. Ale konie były najlepsze!

– Były też łódki! – opowiadała dalej dziewczynka, lecz wnet zmarszczyła czoło. – Ale my nie lubimy łódek, prawda, Teddy? – zwróciła się do brata, który właśnie wszedł do pokoju.

Chłopczyk pokręcił przecząco głową. Alexis, która wsunęła się za nim, popatrzyła na Edwinę uważnie, jakby zauważyła, że coś się wydarzyło, choć nie wiedziała co. Tylko Filip zorientował się w sytuacji i później, gdy dzieci poszły spać, a oni udawali się do swych pokoi na piętrze, zapytał ostrożnie Edwinę, co się stało.

– Czy to coś niedobrego? – Wciąż martwił się o nią, chciał jej i reszcie rodzeństwa zastąpić ojca. – Wszystko gra, Weenie?