– Dziękuję za obiad. – powiedziała, opierając się o ścianę graniczącą z łazienką. – Zamierzam wykąpać Maggie, a potem zejdziemy na dół, żeby zjadła deser. Potem jej trochę poczytam i o ósmej położymy się obie do łóżka.

W jej oczach malował się niepokój. Zagryzła usta.

– Widać, że potrzebujesz snu – powiedział Jeff. Przyjrzała mu się badawczo.

– Sama nie wiem, czy powinnam zadać ci znowu pytanie, – dlaczego się tak nami przejmujesz, czy też po prostu być ci wdzięczna.

– Co powiesz na to, żeby najpierw wyzdrowieć?

Uniosła lekko głowę.

– Moja córka uważa, że jesteś bardzo uprzejmym człowiekiem.

– Twoja córka ma zaufanie do ludzi. Zbytnie zaufanie, dodał w duchu.

– Dotychczas jeszcze się na nikim nie zawiodła.

Jeff zastanawiał się, czy to wyznanie nie było jednocześnie przestrogą. Czyżby Ashley chciała powiedzieć: nie daj jej złego przykładu. Nie daj jej powodu, aby straciła zaufanie.

Jeff pragnął ją uspokoić, że nie zamierza zniszczyć wyobrażeń Maggie o świecie. Zadba o to czas, i to szybciej, niż Ashley sądzi. Było mu jednak miło na myśl o tym, że jakiejś małej, czteroletniej dziewczynce sprawiają radość owocowe ciasteczka oraz kotki.

– Kim właściwie jesteś, Jeffie Ritterze?

Lepiej, żebyś tego nie wiedziała, pomyślał. Nie powiedział jednak tego głośno, bo nie chciał jej przestraszyć.

– Przyjacielem.

– Mam nadzieję. Dobranoc.

Wróciła do łazienki. Jeff wyszedł z sypiali i poszedł na dół, do kuchni. Włożył brudne naczynia do zmywarki i zaczął się zastanawiać, co by tu sobie zrobić na obiad.

Zamiast jednak przygotować sobie jakiś posiłek, poszedł do salonu i wyjrzał przez okno. Deszcz przestał już kropić, lecz niebo było wciąż zachmurzone. Jeff zapatrzył się w ciemności, próbując nie zważać na dobrze mu znane ściskanie w dołku. Zrozumiał, że znalazł się w poważnych tarapatach. W przeciwieństwie do służbowych misji, nie bardzo wiedział, czego się może spodziewać. Miało to bowiem związek z kobietą. Z Ashley.

Nawet z takiej odległości czuł jej obecność w domu. Jej delikatny zapach unosił się w powietrzu, dokuczając mu, budząc w nim ciekawość. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby był podobny do innych mężczyzn.


Jeff szedł ścieżką do centrum wsi. Coś chrzęściło mu pod stopami. Choć zapadła już noc, było jasno jak w dzień. Nic dziwnego, płomienie buchały wszędzie – lizały nędzne budynki, ścigały bezlitośnie zaskoczonych mieszkańców, czasami dopadały kogoś ze straży i trawiły go w ułamku sekundy.

Ogień szalał. Sprzyjała mu długotrwała susza i chemikalia, wymyślone w laboratorium, tysiące kilometrów stąd. Jeff przywykł do gryzącego zapachu spalenizny, koszmarnego gorąca oraz zniszczeń. Nienawidził jednak ognia, żywiołu nie znającego litości. Gotów był przysiąc, że chwilami słyszy upiorny śmiech, gdy płomienie dokonywały dzieła zniszczenia.

Dopiero na placu, dotarły do niego apokaliptyczne odgłosy. Trzask palących się drzew, strzelanina, pękające szkło, rozdzierające krzyki, cichy płacz zagubionego dziecka.

Znał dobrze tę wieś, każdy dom, każdego człowieka. Wiedział, że tuż za wzniesieniem, przez które wiodła ścieżka, znajduje się rzeka. Mógł przedzierać się przez ogień, raz po raz, bez obawy, że coś mu się stanie. Wieś była częścią jego samego, wytworem jego umysłu, a on zjawiał się tu noc w noc, mimo że ze wszystkich sił bronił się przed tym snem. Dopadał go jednak, zasysając nieuchronnie w piekielną otchłań, tak jak ogień nieuchronnie pełzł w kierunku ciężarówki stojącej na skraju placu, i chwytał ją w swoje szpony.

Jego uwagę przykuł przeraźliwy krzyk. Odwrócił się i zobaczył kilkunastoletnią dziewczynę wybiegającą z płonącego budynku. Belka stropowa pękła z trzaskiem i runęła w dół. Jeff widział to w zwolnionym tempie. Postąpił krok do przodu, potem dwa. Wyciągnął rękę do dziewczyny i ona wyciągnęła do niego ręce. Uniosła powoli, boleśnie powoli, głowę, aż ich wzrok się spotkał. Otworzyła usta – z jej piersi wyrwał się przeraźliwy, rozdzierający serce krzyk.

Rzuciła się jak opętana do ucieczki i zaczęła biec w kierunku rzeki. Belka stropowa zwaliła się na ziemię, o włos od uciekającej dziewczyny. Jeff ruszył w pogoń. I wtedy zorientował się, że wszyscy mieszkańcy wsi umykają przed nim. Machali rękami i krzyczeli, jakby groziło im z jego strony niebezpieczeństwo większe niż ogień.

Przeszył go lodowaty chłód. Nie mógł się powstrzymać i poszedł w stronę rzeki, w stronę małego jeziorka, napełnianego wodą z rwącej rzeki. Ogień szalał wokół, ale jego płomienie się nie imały.

Ludzie umykali przed nim z krzykiem. Raptem nadbiegła matka z małym dzieckiem na ręku. Dzieciak rozpłakał się, gdy zobaczył Jeffa i wtulił twarz w szyję matki.

Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach, aż w końcu Jeff został sam. Stał nad brzegiem jeziorka. Nie mógł się powstrzymać, by nie przejrzeć się w wodzie. Uklęknął i czekał, aż rozejdzie się dym, żeby spojrzeć na swoje odbicie.

I wtedy zrozumiał, dlaczego ludzie uciekali od niego, krzycząc z przerażenia. Nie był człowiekiem. Zamiast twarzy miał metalową maskę, jak robot. Był kupą martwego żelastwa. Buchające wszędzie płomienie lizały go, ale nie były mu w stanie zrobić żadnej krzywdy. Nawet ich nie czuł. Nie mógł się poparzyć, czy doznać jakichkolwiek innych obrażeń. Mógł tylko wzbudzać strach…


Jeff obudził się zlany zimnym potem, jak co noc, kiedy śnił mu się jego koszmarny sen. Gdy się ocknął, od razu się zorientował, gdzie jest i co się zdarzyło. Wiedział też, że teraz przez kilka godzin nie uśnie.

Wstał z łóżka i wciągnął dżinsy i podkoszulek. Wyszedł z sypialni, by jak zawsze w takich razach snuć się po domu do świtu. Wokół panowała cisza, był sam w ciemnościach. Starał się nie myśleć o tym, co mu się śniło, ale jak zwykle bez skutku. Wiedział, co oznacza jego sen – że nie uważa się za człowieka. Ze jest jedynie o włos lepszy od niszczycielskiej maszyny. Co z tego, że rozumiał, jakie jest przesłanie snu, skoro nie potrafił się od niego uwolnić.

W korytarzu wyczuł jakiś dziwny zapach. Czuło się, że w domu są goście.

Nie potrafił się powstrzymać, aby do nich nie zajrzeć. Drzwi od pokoju Maggie były uchylone. Przyjrzał się małej przez szparę.

Spała na środku podwójnego łóżka, w otoczeniu sterty pluszowych zwierzątek, tak że prawie jej nie było widać. Leżała zwinięta w kłębek, z kołdrą nasuniętą na nos, oddychając głośno i miarowo. Czarne loczki zsunęły jej się na policzek.

Jeff przypomniał sobie jej bezgraniczną ufność, beztroski śmiech, zachwyt nad telefonem w samochodzie. To czarujące dziecko, pomyślał. Spostrzegł, że jeden z jej puchatych kotków spadł na podłogę. Wszedł na palcach do pokoju i położył przytulankę z powrotem na łóżku. Wiedziony jakąś pokusą, przeszedł przez łazienkę do pokoju Ashley. Jej sen nie był taki spokojny jak jej córki. Kręciła się pod przykryciem. Miała lekko zarumienione policzki, ale gdy dotknął jej czoła, stwierdził, że nie ma gorączki.

Kim była ta kobieta, bez żadnej bliskiej rodziny, żyjąca w tak trudnych warunkach? Zdążył się zorientować, że jest bystra i zdolna. Co takiego wydarzyło się w jej życiu, że zdana jest teraz na jego łaskę?

Ponieważ nikt nie mógł mu odpowiedzieć, opuścił pokój i poszedł na dół. Podszedł do okna w salonie i zapatrzył się w noc. Po raz pierwszy, odkąd wprowadził się do tego domu, nie był sam. Co za dziwne uczucie. Nikt go tu nie odwiedzał. A już z pewnością nikt nie spędzał u niego nocy. Jeżeli w jego życiu pojawiały się kobiety, Jeff by wał u nich. Miał zwierzęcy instynkt chronienia swojego terytorium. A mimo to zaprosił Ashley i jej córeczkę do siebie. Co to miało znaczyć?

Zadawał sobie pytania, które pozostawały bez odpowiedzi. Przeszedł do gabinetu i włączył komputer. Ashley Churchill intrygowała go. Dlatego zamierzał zebrać interesujące go informacje, za pomocą specjalnych programów i poufnych danych. Był przekonany, że dzięki temu Ashley stanie się dla niego zwyczajną kobietą i wreszcie przestanie sobie nią zaprzątać głowę.

Rozdział 4

Zazwyczaj spokojny ranek wyglądał dzisiaj zupełnie inaczej. Jeff stał w kuchni, popijając kawę, zaparzoną w automacie, o którego istnieniu nie miał pojęcia, dopóki nie znalazł go, jakieś pół godziny temu. Normalnie wstawał, brał prysznic, ubierał się i wychodził do biura. Na ogół zjawiał się pierwszy i zaparzał kawę. Czuł się nieswojo, będąc wciąż jeszcze w domu, mimo że dochodziło wpół do ósmej.

Z góry rozlegały się odgłosy krzątaniny i śmiech. Brenda pojawiła się punktualnie o siódmej i szykowała Maggie do przedszkola. Jeff zerknął na zegarek i uprzytomnił sobie, że przed wyjściem powinien zajrzeć do Ashley. Chciał się upewnić, czy poradzi sobie sama w ciągu dnia.

Odstawił kubek z kawą i ruszył schodami na górę. Nie potrafił oderwać myśli od gości w domu. Nie mógł się zdecydować, czy ich obecność uznać za korzystną, czy też niekorzystną zmianę.

Zatrzymał się przed drzwiami do pokoju Ashley i zapukał. Przytłumiony głos zaprosił go do środka. Jeff wszedł do pokoju i zastał Ashley siedzącą na brzegu łóżka. Wyglądała na zaspaną i nieco skonsternowaną. Miała potargane włosy i znużoną twarz, sądząc jednak po ubraniu, które trzymała w rękach, zamierzała wstać i ubrać się, jakby nigdy nic.

– Jak się czujesz? – spytał Jeff.

– Wspaniale. Dużo lepiej. Dzięki.

Kiepska była z niej kłamczucha. Jeff uśmiechnął się pod wąsem.

– Spróbuj to wmówić komu innemu. Jesteś blada jak trup i ledwie trzymasz się na nogach, chociaż jeszcze nie wstałaś.

Ashley odsunęła włosy z twarzy.

– Muszę wstać. Trzeba wyprawić Maggie do przedszkola. Ubrać ją i dać jej śniadanie. Zresztą, ja też mam zajęcia na uczelni. A poza tym nie chcę nadużywać twojej uprzejmości.

Na jej szczupłej twarzy malowała się determinacja. Uniosła nieco brodę, przyjmując wyzywającą pozę. Jeffowi skojarzyła się raptem z małym kotkiem, który prycha wściekle na wilka.

Nie odpowiedział Ashley, tylko zawołał Brendę, żeby do nich przyszła.

Brenda wpadła jak burza do pokoju. Jego asystentka – pięćdziesięcioletnia blondynka średniego wzrostu – ubrana była w eleganckie, sportowe spodnie i jedwabną bluzkę. Była naprawdę sprawna i prowadziła sprawy biurowe Jeffa z precyzją neurochirurga, przywiązując wagę nawet do najdrobniejszych szczegółów.

Podeszła do Ashley i podała jej rękę.

– Cześć. Jestem Brendą Maitlin. A ty jesteś z pewnością Ashley. Masz taką słodką córeczkę. Wyglądasz jak trup, kochanie.

Ashley uścisnęła jej rękę na powitanie. Jeff przyglądał się Brendzie, która ujęła z rąk Ashley ubranie i położyła je na komodzie. Pomogła Ashley położyć się z powrotem do łóżka i przykryła ją kołdrą.

– Staraj się nie myśleć o niczym – poradziła jej. – Po prostu śpij ile się da, aż poczujesz się lepiej.

– Przecież muszę ubrać córkę i zawieźć ją do przedszkola. A potem…

Brenda przerwała jej, kiwając energicznie głową:

– Nic nie musisz, moja droga. Maggie jest już ubrana i nakarmiona. Podrzucę ją do przedszkola, w drodze do biura. Po południu zajmie się nią jedna z jej opiekunek z przedszkola, która przywiezie ją do domu – zawiesiła głos, jakby sprawdzała w myślach listę, po czym zaczęła mówić dalej: – Aha, wynajęta osoba pójdzie za ciebie na wykłady i zrobi notatki, więc nie musisz się martwić i o to. – Odwróciła się do Jeffa, uśmiechając się do niego promiennie. – Sądzę, że to wszystko.

Ashley patrzyła na nią zdumiona. Jeff puścił do niej oko.

– Brenda potrafi być szalenie operatywna, właśnie dlatego ją zatrudniłem. Kieruję się dewizą: właściwi ludzie na właściwych miejscach.

Brenda zwróciła ku niemu wzrok.

– W takim razie mam ci do zakomunikowania dwa słowa: praca w terenie.

Jeff uciekł się do sprawdzonego argumentu.

– A ja mam jedno słowo w odpowiedzi: nie. Nie poradzę sobie bez ciebie w biurze, a twój mąż by mnie zamordował.

Brenda rzuciła mu piorunujące spojrzenie i wyszła z pokoju. Jeff zwrócił się do Ashley:

– Jest święcie przekonana, że doskonale nadaje się na tajnego agenta. Podejrzewam, że ma rację, tyle że trochę za późno startuje. Zresztą, wątpię, czy jej rodzina byłaby tym zachwycona. Miałbym się z pyszna, gdybym się na to zgodził.

Ashley robiła wrażenie nieco zmieszanej, jakby nie bardzo chwytała, o co tu chodzi. Nie zdążyła zareagować, gdyż do pokoju wpadła jak bomba Maggie. Mała ubrana była w purpurowe dżinsy oraz purpurowo-biały sweterek. We włosy wpięte miała spinki. Uśmiechnęła się do Jeffa i popędziła do matki. Po chwili tuliła się do niej ze wszystkich sił.

– Mamusiu, mamusiu, Brenda zrobiła mi śniadanie. Upiekła gofry. Zjadłam całego. A potem pomogła mi się ubrać, a teraz zawiezie mnie swoim samochodem do przedszkola. Brenda ma psa, który się nazywa Bułeczka. Jak wyzdrowiejesz, to może pojedziemy ich odwiedzić, dobrze?