– Jeśli chcesz, usunę się na bok i nie wyjdę z domu przez resztę tych dwóch tygodni – zaofiarowała się Christine. – Naprawdę bardzo cię przepraszam, Melanie.

Melanie tylko uścisnęła jej rękę i odparła:

– Nie przejmuj się, moja droga, i po prostu zacznij się dobrze bawić. Zaprosiłam cię właśnie po to, żebyś trochę odpoczęła przez dwa tygodnie. Fatalnie, że akurat książę Bewcastle był zmuszony pospieszyć ci z pomocą, ale nie wolno nam się tym zamartwiać. On o wszystkim zapomni, nim minie dzień, i prawdopodobnie nie odezwie się do ciebie ani słowem do końca pobytu.

– Bardzo bym się z tego cieszyła – powiedziała Christine.

– Tymczasem wielu dżentelmenów, między innymi hrabia, jest tobą najwyraźniej zauroczonych – ciągnęła Melanie.

– Hrabia Kitredge? – zdumiała się Christine.

– Nie kto inny – potwierdziła Melanie. – Jego dzieci są już dorosłe i hrabia rozgląda się za nową żoną. Gdybyś tylko zechciała, mogłabyś po raz kolejny doskonale wyjść za mąż. Tylko obiecaj mi, że przed wyjazdem gości nie wdrapiesz się już na żadne drzewo. – Poklepała ją po dłoni i ruszyła dopilnować obowiązków gospodyni.

Po raz kolejny doskonale wyjść za mąż. Na samą myśl o tym Christine robiło się gorąco.

Co do jednego Melanie miała jednak rację. Przez resztę dnia i kilka następnych Bewcastle unikał wszelkich z nią kontaktów. Nie, żeby szukała jego towarzystwa. Sama myśl, że książę lub ktoś inny z towarzystwa mógłby pomyśleć, iż ona z nim flirtuje…

Ilekroć na niego spojrzała – a ku jej irytacji, gdy byli w tym samym pokoju, nie mogła oderwać od niego wzroku na dłużej niż pięć minut – wydawał się zimny i wyniosły. Ilekroć skrzyżowali wzrok, co zdarzało się aż nazbyt często, unosił brwi i chwytał za monokl, jakby chciał się upewnić, czy rzeczywiście osoba tak niskiego stanu odważyła się podnieść na niego oczy.

Zaczynała nienawidzić tego monokla. Zabawiała się wymyślaniem, co by z nim zrobiła, gdyby miała okazję. Raz wyobraziła sobie, że wcisnęłaby go księciu do gardła i patrzyła, jak rozpycha mu szyję. Siedziała wtedy w kącie salonu, próbując na nowo wcielić się w rolę zdystansowanego obserwatora, i w chwili, gdy jej wizja nabrała rumieńców, nagle zorientowała się, że znów jest obserwowana przez monokl.

Musiała przyznać, że książę ogromnie ją pociąga.

Zastanawiała się nawet, jakby to było znaleźć się z nim w łóżku.

Sama myśl o tym napełniała ją przerażeniem. Ale jej ciało, nad którym nie potrafiła zapanować, zaczynało drżeć z nieposkromionego pożądania.

Stanowczo nie lubiła księcia Bewcastle'a. Więcej, gardziła nim i sferą, z której pochodził. I trochę, tylko odrobinę, się go bała. Choć nie przyznałaby się do tego głośno, nawet gdyby łamano ją kołem.

Mimo to zastanawiała się, jakby to było znaleźć się z nim w łóżku. A czasami nie tylko się zastanawiała, ale zaczynała to sobie nawet wyobrażać.

Z jej głową stanowczo było coś nie tak.

6

Już po kilku dniach Wulfric zorientował się, że młode damy zaproszone do Schofield Park urządziły sobie jakiś konkurs związany z jego osobą. Mimo iż był jedną z najlepszych partii w Anglii, nie należał do mężczyzn, na których zwracają uwagę dziewczęta. A jednak wszystkie aż do znudzenia ubiegały się o jego względy i wymyślały najdziwniejsze preteksty, by odciągnąć go na stronę.

Wcale go to nie bawiło.

Stawiał opór, okazując damom jeszcze większy chłód niż zwykle i starając się spędzać czas wśród dżentelmenów i gości starszych wiekiem. Gdy wreszcie zorientował się, że nie uwolni się od niechcianego towarzystwa panien, postanowił potraktować swój pobyt w Schofield Park jako nauczkę. Pod koniec sezonu towarzyskiego i sesji parlamentu pozwolił sobie na uczucie osamotnienia i oto skutki. Nie pozwoli, by to się jeszcze kiedykolwiek powtórzyło.

Zawsze był samotny. Gdy skończył dwanaście lat, został odłączony od reszty rodzeństwa i oddany pod opiekę dwóch nauczycieli oraz ścisły nadzór ojca. Ojciec zdawał sobie sprawę, że niedługo umrze, i chciał należycie go przygotować do zarządzania majątkiem. W wieku siedemnastu lat, po śmierci ojca, Wulfric odziedziczył tytuł księcia Bewcastle. Gdy miał dwadzieścia cztery lata, Marianne Bonner odrzuciła jego względy w wyjątkowo upokarzający sposób. Bracia i siostry pozakładali rodziny w ciągu następnych kilku lat. A teraz, po śmierci Rose, został zupełnie sam.

To niekoniecznie oznaczało samotność. Nie powinien się nad sobą użalać. I stanowczo nie powinien zgodzić się na udział w pierwszej nadarzającej się imprezie towarzyskiej. Przebywanie wśród ludzi często okazywało się znacznie trudniejsze niż bycie sam na sam ze sobą.

Wróciwszy po południu z długiej konnej przejażdżki, książę czuł rozdrażnienie. Dwa razy został odciągnięty od reszty towarzystwa pod błahymi pretekstami, najpierw przez pannę King, a potem przez pannę Dunstan – Lutt. Gdyby nie jego świetna orientacja w terenie i silny instynkt samozachowawczy, pewnie by się zagubił na krętych wiejskich drogach.

Czyżby próbowały wmanewrować go w małżeństwo?

Sama myśl o tym wydawała się niedorzeczna. Nawet jeśli nie był jeszcze na tyle stary, by być ich ojcem, to właśnie tak się czuł.

Nie wszedł do domu wraz z resztą towarzystwa, tylko skierował się do ogrodu różanego, ku otwierającej się za nim długiej, porośniętej trawą alei. To było bardzo ładne, zaciszne miejsce. Aleję z obu stron grodziły niewysokie kamienne murki i posadzone za nimi długie rzędy szczodrzeńca. Gałęzie drzew poprowadzono na podporach i spleciono u góry w wysokie łuki. Miało się wrażenie, że to żywa katedra gotycka na wolnym powietrzu.

Nie była jednak pusta. Pani Derrick siedziała na murku i czytała list.

Nie zauważyła go. Wulfric mógł jeszcze zawrócić i wybrać inne miejsce na spacer. Przecież teraz nie wpadła prosto na niego, tak jak wtedy nad jeziorem. Nie cofnął się jednak. To prawda, że często nie wiedziała, jak się zachować w towarzystwie, ale przynajmniej nie była głupia, nie mizdrzyła się i nie flirtowała.

Postąpił kilka kroków w jej kierunku. Uniosła głowę i spostrzegła go.

– O! – westchnęła.

Znów była w tym słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Zresztą przez cały tydzień nie widział, by nosiła inny. Jego jedyną ozdobę stanowiły wstążki wiązane pod brodą, ale dziwnie do niej pasował. Miała na sobie popelinową suknię w białe i zielone paski i z przybranym koronką dekoltem w karo, w której widział ją już kilka razy. Pozostałe damy przebierały się kilka razy dziennie i rzadko wkładały jakiś strój powtórnie. Suknia nie była ani nowa, ani najmodniejsza. Zastanawiał się, czy to ta najlepsza, czy też prawie najlepsza.

Pani Derrick wyglądała zdumiewająco ładnie.

– Nie będę pani przeszkadzał. – Skłonił głowę i założył ręce na plecy. – Chyba że zechce pani ze mną pospacerować?

Wydawała się zdumiona. Rzuciła mu spojrzenie, które zawsze go intrygowało, a czasem wręcz irytowało. Jak mogła się uśmiechać, a właściwie śmiać, gdy jej twarz pozostawała nieruchoma?

– Pan chyba właśnie wrócił z przejażdżki i próbował schronić się przed tłumem gości? A ja zakłóciłam mu spokój jak poprzednio. Tyle że tym razem ja byłam tu pierwsza.

Pomyślał, że ona przynajmniej mu się nie narzuca, próbując wygrać jakiś konkurs, który wymyśliły młode damy.

– Zechce mi pani towarzyszyć? – spytał.

Przez chwilę myślał, że odmówi, i nawet się ucieszył. Czemu, do diabła, miałby pragnąć towarzystwa kobiety, która w ogóle nie powinna być tu zaproszona? Ona jednak spojrzała na swój list, złożyła go, schowała do kieszeni i wstała.

– Tak, chętnie się przejdę – odparła.

Z tego też się ucieszył.

Miał wrażenie, że minęły wieki, od kiedy jakaś kobieta rozpalała w nim krew. Rose nie żyła od sześciu miesięcy. Nieustannie zdumiewało go, jak bardzo odczuł jej stratę. Zawsze uważał ich związek raczej za układ korzystny dla obu stron niż za romans oparty na wzajemnym przywiązaniu.

Christine Derrick niewątpliwie rozpalała w nim krew. Wyraźniej niż dotąd widział liście na gałęziach nad głową, prześwitujące między nimi błękitne niebo, plamy słońca i cienia kładące się na trawiastej alei. Czuł upał letniego dnia, lekki wiatr na twarzy, zapach świeżej trawy. Słyszał śpiew niewidocznych wśród gałęzi ptaków.

Ruszyła aleją u jego boku. Rondo kapelusza zasłaniało jej twarz. Przypomniał sobie, że tam nad jeziorem nie miała go na głowie.

– Czy przejażdżka była przyjemna? – spytała. – Mniemam, że pan się urodził w siodle.

– To by było dosyć trudne dla mojej matki – odparł i zauważył, że zerknęła na niego z figlarnym uśmiechem. – Ale tak, dziękuję, przejażdżka była bardzo przyjemna.

Nigdy nie widział sensu w jeżdżeniu konno tylko dla przyjemności, choć jego bracia i siostry robili to często, o ile to, co wyprawiali, można nazwać jazdą. Najczęściej galopowali na złamanie karku, przeskakując przeszkody, które pojawiły się na drodze.

– Teraz pana kolej – odezwała się po kilku chwilach.

– Na co? – spytał.

– Zadałam pytanie, pan na nie odpowiedział – stwierdziła. – Mógł pan rozwinąć temat i przez kilka minut opisywać przejażdżkę, jej cel i ciekawe rozmowy, jakie prowadził pan z resztą towarzystwa. Ale pan powiedział krótko i bez żadnych szczegółów. Teraz więc pańska kolej, by podtrzymać konwersację.

Śmiała się z niego, czego nikt nigdy wcześniej nie robił. Czuł się dziwnie zaintrygowany, że ona się odważyła.

– Czy pani list był ciekawy? – zagaił.

Roześmiała się głośno, szczerze rozbawiona.

– Brawo! – zawołała. – To list od mojej siostry Eleanor. Pisze do mnie, choć dzielą nas raptem trzy kilometry. Eleanor uwielbia pisać listy, często bardzo zabawne. Dwa dni po moim wyjeździe zastąpiła mnie na lekcji geografii w szkole we wsi. Zastanawia się, jak mi się udaje nauczyć te dzieci czegokolwiek, skoro zadają tyle pytań na rozmaite tematy zupełnie niezwiązane z lekcją. To taka ich sztuczka. Dzieci są bardzo sprytne i wykorzystają każdy sposób, by pognębić niezorientowanego nowicjusza. Po powrocie dam im porządną burę, a wtedy one zrobią niewinne minki, aż w końcu zacznę się śmiać. Potem z kolei one zaczną się śmiać i biedna Eleanor nigdy nie zostanie pomszczona.

– Pani uczy w szkole – rzucił niezobowiązująco. Spojrzała na niego.

– Pomagam – odparła. – Muszę przecież mieć jakieś zajęcie, żeby nie umrzeć z nudów.

– Zastanawiam się, dlaczego po śmierci męża nie została pani w domu Elricka – rzekł. – Pozostałaby pani w środowisku, do którego zdążyła się przyzwyczaić i gdzie czekałoby ją znacznie więcej rozrywek niż na wsi. – A będąc na utrzymaniu Elricka, mogłaby kupić sobie nowe stroje, dodał w duchu.

– O tak, z pewnością – zgodziła się, ale nie rozwinęła tematu.

Nie pierwszy raz unikała rozmowy o swoim małżeństwie i wszystkim, co się z nim wiązało. Książę zauważył, że Elrickowie trzymają się od niej z dala. Być może nie lubili Christine. Pewnie nie zaakceptowali małżeństwa Derricka i nie przyjęli jej ochoczo na łono rodziny. Nic w tym dziwnego.

– Mogłabym dalej opowiadać o liście siostry, ale nie chciałabym zdominować konwersacji – powiedziała po krótkiej przerwie.

– Czy spędza pan lato, jeżdżąc od domu do domu w poszukiwaniu rozrywek? Wiem, że tak się postępuje w towarzystwie. Oscar i ja też tak robiliśmy.

– To pierwsza od lat impreza towarzyska, w której uczestniczę – odparł. – Lato spędzam zwykle w Lindsey Hall. Czasami jeżdżę po kraju, wizytując moje majątki.

– Chyba dziwnie jest być bardzo bogatym – rzuciła.

Uniósł brwi, zdziwiony tym komentarzem. Osoby dobrze wychowane nie rozmawiały o pieniądzach. Dziwnie byłoby nie być bogatym. Ona najwyraźniej była biedna. Dziwnie jest być biednym.

– Mam nadzieję, że to nie było pytanie – powiedział.

– Nie – zaśmiała się uroczo. – Przepraszam pana. To nie była uwaga w dobrym tonie, prawda? Czyż ta aleja nie jest czarująca? W ogóle cały park jest przepiękny. Zapytałam kiedyś Bertiego, gdy jeszcze byłam mężatką, dlaczego nie otworzy parku, żeby ludzie z wioski mogli tu przychodzić na spacery, choćby wtedy, gdy oni przebywają w mieście. Ale Bartie tylko wymamrotał coś pod nosem, zaśmiał się po swojemu i spojrzał na mnie, jakbym powiedziała świetny dowcip, który nie wymaga komentarza. Czy w Lindsey Hall jest duży park? A w innych pana posiadłościach?

– Niemal we wszystkich.

– I otwiera je pan dla publiczności?

– A czy pani otwiera dla publiczności swój ogród? – odpowiedział pytaniem.

Znów spojrzała na niego.

– To co innego – odparła.

– Czyżby? – Drażniło go takie nastawienie. – Ogród czy park to teren prywatny, miejsce, gdzie można czuć się swobodnie. W zasadzie nie ma różnicy między pani ogrodem a moim parkiem.

– Poza ich wielkością – rzuciła.

– Tak – mruknął.

Nie znosił ludzi, którzy zmuszali go, by bronił swojej racji.