– Chyba musimy się zgodzić, że każde z nas pozostanie przy swoim zdaniu – powiedziała. – Inaczej nasza rozmowa skończy się walką na pięści. Ja chyba gorzej bym na tym wyszła. To znów kwestia wielkości.

Kpiła z niego, być może z siebie również. Ale przynajmniej nie dyskutowała zaciekle, posuwając się do obrażania rozmówcy, zwłaszcza gdy chodziło o przywileje arystokracji i niesprawiedliwość społeczną. Wszystkie posiadłości Wulfrica, z wyjątkiem Lindsey Hall, były otwarte dla każdego gościa, który zastukał do drzwi i poprosił ochmistrzynię o pozwolenie na zwiedzanie. Taki zwyczaj praktykowała większość właścicieli ziemskich.

Światło i cień kładły się na jej postaci, gdy szli aleją. Znów zwrócił uwagę na jej ponętne kształty. Miała figurę dojrzałej kobiety. Próbował sprecyzować, dlaczego wydaje mu się pociągająca. Znał wiele kobiet ładniejszych i bardziej szykownych od niej, nawet w gronie zaproszonych tutaj dam. Opalenizna i piegi uniemożliwiały nazwanie jej prawdziwą pięknością. Włosy miała krótkie i często rozwichrzone. Ale była w niej energia i witalność, które zauważył już na samym początku. Wyczuwało się w niej ciepło i radość. Gdy była ożywiona – co zdarzało się nader często – to jakby zapalało się w niej światło. Wyglądało na to, że ona po prostu lubi ludzi. I większość ludzi odwzajemniała się jej tym samym.

Nie spodziewał się jednak, że taka kobieta wyda mu się pociągająca. Sądził, że gustuje w kobietach wyrafinowanych i eleganckich.

– A pani nie chciała wybrać się na przejażdżkę? – spytał.

– Niech pan dziękuje niebiosom, że się nie wybrałam – odparła z uśmiechem. – Potrafię wdrapać się na koński grzbiet i utrzymać się tak, żeby nie spaść. A przynajmniej nigdy dotąd nie spadłam. Ale niezależnie od tego, na jakiego konia wsiadłam, choćby najbardziej potulnego, w ciągu pierwszych kilku minut nieodmiennie przegrywałam walkę o to, kto będzie rządził. Zawsze koń prowadził mnie we wszystkie strony, tylko nie w tę, w którą sama chciałam jechać albo w którą kierowała się reszta towarzystwa.

Wulfric się nie odezwał. Prawdziwa dama musi być dobrą amazonką, prezentować się na końskim grzbiecie elegancko i z gracją. Był naprawdę wdzięczny niebiosom, że pani Derrick dzisiejszego popołudnia wolała pozostać w ogrodzie ze swoim listem.

– Raz wybrałam się z Oscarem, Hermione i Basilem na przejażdżkę do Hyde Parku – ciągnęła. – Kłusowaliśmy wąską ścieżką, a z przeciwnej strony zbliżyła się do nas duża grupa jeźdźców. Oscar i pozostali uprzejmie zjechali na trawnik, aby mogli nas minąć. Mój koń postanowił obrócić się bokiem i zablokował całą ścieżkę. Potem znieruchomiał i stał jak posąg. Moi towarzysze gorąco przepraszali, ale ja mogłam się tylko śmiać. Cała ta scena wydała mi się nader komiczna. Basil wyjaśnił mi później, że to byli bardzo ważni dostojnicy rządowi i rosyjski ambasador. Na szczęście potraktowali ten incydent z humorem, a ambasador nawet przysłał mi następnego dnia kwiaty. Mimo to Oscar już nigdy nie zaproponował mi przejażdżki, gdy byliśmy w Londynie.

Wulfric mógł sobie wyobrazić zażenowanie towarzyszących jej osób. A ona po prostu się śmiała! W myślach zobaczył ją siedzącą bezradnie na znieruchomiałym koniu, rozbawioną, wzbudzającą podziw rosyjskiego ambasadora – i też zachciało mu się śmiać. Powinien czuć pogardę i utwierdzić się w przekonaniu, że pani Derrick brak ogłady. Zamiast tego miał ochotę odrzucić głowę do tyłu i wybuchnąć śmiechem.

Nie zrobił tego, zmarszczył tylko brwi. Szli dalej w milczeniu. Zbliżali się do końca alei. Cisza bynajmniej mu nie przeszkadzała, wyczuwał jednak w powietrzu napięcie, które przejęło drżeniem chyba nie tylko jego.

Czy to możliwe, że pociągał ją tak samo jak ona jego? Przecież nie starała się specjalnie zwrócić jego uwagi. Nie kokietowała go. Kobiety chyba nie uważały go za atrakcyjnego. Pociągał je jego tytuł i majątek, ale nie on sam. Cóż, pewnie i ona była tylko skrępowana milczeniem.

– Pójdziemy dalej? – spytał, wskazując biegnące pod górę kamienne schodki na końcu alei. – Czy też woli pani wrócić do domu? Zdaje się, że może nas ominąć podwieczorek.

– Podczas tego typu imprez i tak za dużo się je i pije – odparła. – A tam na górze jest wspaniały labirynt. Widział go pan?

Nie widział i nie sądził, by labirynt go zainteresował, ale nie chciał wracać. Chciał jeszcze chwilę dłużej grzać się w jej świetle, witalności i śmiechu. Chciał spędzić z nią trochę czasu sam na sam.

Ze szczytu schodów widać było rozległy, porośnięty drzewami trawnik. Bliżej znajdował się wspomniany przez nią labirynt, w którym dwumetrowy żywopłot został gładko przystrzyżony, tak by wyglądał jak zielone ściany.

Ruszyli w stronę labiryntu. Gdy byli już blisko, Christine odwróciła się do Wulfrica z błyskiem w oku.

– Ścigajmy się – rzuciła. – Zobaczy pan, że pierwsza dotrę do środka.

– Zapewne, bo zna pani drogę, pani Derrick.

– Kiedyś znałam, ale już od lat nie chodziłam po labiryncie. Policzy pan powoli do dziesięciu i dopiero wtedy ruszy za mną. Gdy dotrę do środka, też powoli zacznę liczyć. Jeśli doliczę do więcej niż dziesięciu, to będzie znaczyło, że wygrałam.

Nie zdążył odmówić udziału w zawodach, wbiegła w wąskie przejście w zewnętrznej ścianie, skręciła w prawo i zniknęła mu z oczu.

Przez chwilę patrzył osłupiały na żywopłot. Miał się uganiać za nią po labiryncie? Ale chyba nie miał wyboru. Nie zostawi jej przecież pośrodku labiryntu, żeby tam sobie doliczyła do tysiąca.

Raz… dwa… trzy…

Czy gdyby miał wybór, odmówiłby?

Cztery… pięć… sześć… siedem…

Nigdy się nie bawił w takie gry.

Osiem… dziewięć…

Nigdy się nie bawił w żadne gry.

Dziesięć.

Z posępną miną ruszył do labiryntu. Żywopłot był na tyle wysoki i gęsty, że zasłaniał środek i nawet ścieżkę prowadzącą w głąb. Wulfric uświadomił sobie, że może się tu błąkać przez dłuższy czas. Wydawało mu się, że za którymś rogiem dostrzegł skrawek jej sukni, ale to tylko biały motyl przeleciał mu przed oczami i wzniósł się ponad ścianą żywopłotu. Za następnym zakrętem naprawdę ją zobaczył, lecz zniknęła mu z oczu z cichym śmiechem, a gdy dotarł do przejścia, w którym zniknęła, nie wiedział, czy pobiegła w prawo, czy w lewo.

Miejsce było odosobnione i zaciszne. Miał wrażenie, jakby świat został gdzieś daleko. Nie istniało nic oprócz wysokich krzewów, trawy, motyli i nieba. I kobiety, którą gonił.

Kilka razy źle skręcił, zanim pojął regułę, według której zaprojektowano labirynt: na rozdrożach należało wybierać na zmianę najpierw skręt w lewo, a następnie w prawo. Potem dotarcie do środka poszło już bardzo łatwo, choć nie zdołał dogonić jej po drodze.

– Piętnaście – powiedziała, gdy dotarł do centrum labiryntu jakieś dziesięć minut po rozpoczęciu wędrówki.

Stał tam posąg jakiegoś greckiego bóstwa, a z boku kuta żelazna ławeczka. Christine Derrick opierała się o statuę. Żywa, promienna bogini z rumieńcem na policzkach i triumfalnym błyskiem w oczach. Podszedł do niej.

– Jeśli pan chce, możemy usiąść, ale widok nie jest zbyt ładny – powiedziała.

– Rzeczywiście nieciekawy – przyznał, rozejrzawszy się dookoła. – Czy była przewidziana jakaś nagroda? Nie wspomniała pani o niej, rzucając wyzwanie.

– Wystarczy satysfakcja z wygranej.

Nagle znaleźli się o krok od siebie. Zapomnieli najprostszych słów. Wrażenie oderwania od świata jeszcze się pogłębiło. Gdzieś w pobliżu zabrzęczała pszczoła.

Christine zarumieniła się jeszcze mocniej i zagryzła dolną wargę.

– W takim razie po prostu przyznam się do porażki – powiedział, ujmując jej dłoń i unosząc do ust.

Serce waliło mu tak mocno, że aż zakręciło mu się w głowie. Jej dłoń drżała. Przytrzymał ją przy ustach o wiele dłużej, niż należało.

Ale czy w ogóle należało całować ją w rękę?

Uniósł głowę i zobaczył, że Christine patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Pachniała słońcem, świeżo i kobieco.

Pochylił się i pocałował ją.

Poczuł nagły, przejmujący przypływ pożądania.

Wargi miała miękkie i zapraszające. Smakował ją, dotykając językiem delikatnego wnętrza ust. Chłonął jej ciepło i wdychał zapach aż do oszołomienia. Ściskał jej dłoń i czuł, jak lód, który zawsze bezpiecznie skuwał jego emocje, zaczyna topnieć i sączy mu w żyły ciepło.

Nie wiedział, czy to ona cofnęła dłoń, czy to on ją wypuścił. Zarzuciła mu ręce na szyję. Objął ją jedną ręką w talii, a drugą wokół ramion. Przywarli do siebie. Czuł jej miękkie, ciepłe kształty wtulone w jego ciało.

Nie wiedział, jak długo trwali w tym gorącym uścisku ani co go przerwało. Uniósł głowę, opuścił ręce i cofnął się o krok.

Wpatrywała się w niego wielkimi, niebieskimi jak niebo oczami. Miał ochotę się w nich zatracić. Jeśli kiedyś uważał, że ona nie jest piękną, najpiękniejszą na świecie kobietą, to chyba musiał być kompletnie ślepy.

– Bardzo panią przepraszam – powiedział. – Błagam panią o wybaczenie, madame.

Patrzyła na niego bez słowa.

– A właściwie dlaczego? – szepnęła w końcu. – Przecież nie powiedziałam „nie”. Choć zapewne powinnam. I stanowczo nie powinnam była rzucać wyzwania, by ścigał się pan ze mną do środka labiryntu. Nie zawsze zdążę pomyśleć, zanim coś powiem albo zrobię. Jestem z tego znana, a nawet sławna, choć to raczej nie najlepsza sława. Wrócimy do domu, by zobaczyć, czy zostało coś z podwieczorku? – odzyskała już panowanie nad sobą i uśmiechnęła się do niego promiennie. Zbyt promiennie.

– Kiedy zmarł pani mąż? – spytał.

– Oscar? – Jej uśmiech zgasł. – Dwa lata temu.

– Przez te dwa lata musiała dokuczać pani samotność – rzekł. – I pewnie czuła pani żal, że musi wrócić na wieś, do domu, z którego wyszła, i zamieszkać z matką i siostrą starą panną.

Christine rzeczywiście wróciła wtedy do punktu wyjścia. Została z niczym. Nawet gorzej, bo wiedziała, co straciła.

– Każdy z nas ma takie życie, jakie przeznaczy mu los – odparła, opierając się o posąg. – Moje wcale nie jest nieznośne.

– Ale mogłoby być lepsze – zapewnił. – Ja uczyniłbym je lepszym.

Nie chciał tego powiedzieć. Ale zdał sobie sprawę, że nie cofnąłby tych słów, nawet gdyby mógł. Już panował nad sobą, lecz nadal czuł ogień, który w nim rozpaliła.

Christine milczała. Wulfric słyszał tylko brzęczenie pszczoły i zastanawiał się obojętnie, czy to ta sama, co poprzednio.

– Doprawdy? – odezwała się w końcu.

– Mogłaby pani zostać moją kochanką – powiedział. – Miałaby pani własny dom w Londynie i powóz. Modne stroje, klejnoty i dużo pieniędzy.

Wpatrywała się w niego przez kilka długich chwil.

– I zyskałabym to wszystko, gdybym była na każde pana skinienie? – spytała wreszcie. – Dzieliła z panem łoże, ilekroć pan sobie tego zażyczy?

– To pozycja wiążąca się ze znacznym prestiżem – wyjaśnił, na wypadek gdyby pomyślała, że proponuje jej życie zwykłej kurtyzany. – Cieszyłaby się pani dużym poważaniem i mogłaby prowadzić ożywione życie towarzyskie.

– Pod warunkiem że nie oczekiwałabym od pana, by pokazywał się ze mną publicznie w eleganckim towarzystwie.

– Oczywiście – potwierdził.

– Hm, to pocieszające – rzuciła.

Stał i patrzył na nią. Teraz był już pewien, że ona także go pragnie. W ich pocałunku nie było nic z romantycznej niewinności, a ona nie była panienką. Miała za sobą kilka lat małżeństwa. Chyba zdawała sobie sprawę, że mężczyzna taki jak on traktuje kobietę poważnie, niezależnie od jej pozycji społecznej.

Czyżby ją obraził?

Przecież życie w roli jego kochanki byłoby znacznie lepsze niż to, jakie wiodła jako pomocnica wiejskiego nauczyciela, zmuszona przez biedę, by mieszkać z matką. Lepsze pod względem materialnym. I seksualnym. Dwa lata wstrzemięźliwości musiały być dla kobiety równie przykre jak dla mężczyzny. Ale choć patrzyła mu w oczy, nie potrafił nic wyczytać z jej twarzy.

Chyba nie oczekiwała propozycji małżeństwa?

– Własny dom w Londynie – powiedziała. – Powóz. Klejnoty, stroje, pieniądze, rozrywki. A przede wszystkim pan, regularnie odwiedzający moją sypialnię. To wyjątkowo kusząca oferta, muszę jednak ją odrzucić. Nigdy nie miałam ambicji zostać dziwką.

– Między zwykłą dziwką a kochanką księcia jest ogromna różnica – rzucił sztywno.

– Jaka? – spytała. – Dziwka oddaje się w jakimś kącie za grosze, a kochanka kładzie się na jedwabiach za niemałą fortunę, ale przecież każda z nich sprzedaje swoje ciało. Ja swojego nie sprzedam, lecz dziękuję panu za wspaniałomyślną propozycję. To dla mnie zaszczyt.

Ostatnie słowa wypowiedziała z wyraźnym sarkazmem. Zorientował się, że jest bardzo, bardzo rozgniewana. I był wstrząśnięty brutalną szczerością jej słów.

– Proszę mi wybaczyć. – Ukłonił się sztywno i wskazał ręką przejście w ścianie żywopłotu. – Pozwoli pani, że ją odprowadzę do domu.

– Wolałabym, żeby został pan tutaj i po moim odejściu policzył powoli do dziesięciu – odparła. – Obawiam się, że pańskie towarzystwo straciło wiele ze swego uroku.