– Zbyt chłodny i wyniosły jak na mój gust – oceniła Eleanor. – Tak się cieszę, że ten wieczór wreszcie się skończył. Nigdy nie rozumiałam, na czym polega urok pląsania po parkiecie w tłumie par, zdzierania pantofli i silenia się na konwersację, skoro można by ten czas spędzić przyjemnie w domu, czytając dobrą książkę.

– Cieszę się, że te dwa tygodnie wreszcie minęły – oświadczyła Christine. – Stęskniłam się za moimi uczniami, za siostrzeńcami, mieszkańcami wsi i naszym ogrodem. I za wami – dodała z uśmiechem.

– A jednak ciągle się boję, że życie na wsi musi ci się wydawać nudne, skoro poznałaś wielki świat – powiedziała matka.

– Wcale nie jest nudne, mamo – odparła Christine i odchyliła głowę na oparcie. – A ten świat wcale nie był taki wielki.

Zamknęła oczy i nagle ogarnęło ją wrażenie, że znów znalazła się nad jeziorem. Książę Bewcastle pochylał się nad nią, by ją pocałować, a potem oboje porwała namiętność. Tak bardzo się starała przekonać samą siebie, że to było czysto zmysłowe przeżycie. Zupełnie bez znaczenia, przelotne i rozkoszne. Coś, o czym można szybko zapomnieć.

Tak! Tak właśnie było!

Otworzyła oczy, by uwolnić się od prześladujących ją wspomnień.

„On akurat zrobił na mnie niemiłe wrażenie”.

„Zbyt chłodny i wyniosły jak na mój gust”.

Dlaczego te słowa ją zabolały? Zgadzała się z nimi, a jednak zabolały. Czuła, że przepełnia ją smutek, choć nie rozumiała jego przyczyny.

Przeżyli najbardziej intymne zbliżenie. Ale tylko fizyczne. Między nimi nie było nic więcej. I nigdy nie będzie. Nie lubiła go, nie znajdowała w nim nic, co mogłaby podziwiać. I zapewne wzajemnie. Przeżyli miłosne zbliżenie bez miłości.

Czuła, że serce ciąży jej w piersi jak kamień.

Nigdy więcej go nie zobaczy.

Dzięki Bogu.

Nigdy.

To się wydawało niemal wiecznością.

10

Wulfric pojechał do Lindsey Hall w Hampshire. Przez cały tydzień napawał się pustką i ciszą ogromnej rezydencji. To był jego dom, jego miejsce na ziemi. Chyba po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że je kocha. Nigdy go nie chciał. Jako chłopiec zrobiłby wszystko, żeby zamienić się z Aidanem, żeby to on był dziedzicem tytułu i majątku. Ale przecież nic nie mógł zrobić.

Jako najstarszy syn księcia był skazany na ściśle określony, nieunikniony los. Nie miał swobody wyboru już od dzieciństwa.

Pewnie tak samo jak syn na przykład kominiarza.

Nigdy się nad sobą nie litował. Niby dlaczego miałby się użalać? Setki ludzi wiele by oddało za choćby część przywilejów, bogactwa i władzy, które jemu należały się od urodzenia.

Chodził po całym domu i rozkoszował się świadomością, że nigdzie nie czają się hordy ludzi pragnących z nim porozmawiać. Włóczył się piechotą i konno po rozległym parku otaczającym dom i dziękował Bogu, że nikt nie zaproponuje pikniku czy wycieczki powozem.

A jednak, choć cieszył się samotnością, unikał miejsca, które zawsze odwiedzał, gdy chciał odpocząć w zupełnym odosobnieniu. Był zbyt niespokojny.

Spędził wiele godzin z rządcą, z którym nie widział się od Wielkanocy. Objechał z nim folwark należący do majątku, by sprawdzić, czy wszystko odbywa się zgodnie z jego poleceniami. Przyjął licznych dzierżawców i pracowników i wysłuchał ich problemów, co robił sumiennie dwa razy w tygodniu, ilekroć był w domu. Przejrzał księgi i sprawozdania finansowe. Przeczytał raporty rządców pozostałych majątków i podyktował swemu sekretarzowi stosowne odpowiedzi.

Napisał do każdego z rodzeństwa, co czynił przynajmniej raz w miesiącu.

Przyjął odwiedziny sąsiadów i wybrał się do nich z rewizytą. Wicehrabia Ravensberg, jego żona i dzieci wrócili właśnie z długiej podróży na północ. Po drodze zwiedzili Leicestershire i spędzili tydzień w Grandmaison u Rannulfa i Judith. Przywieźli stamtąd najświeższe nowiny.

Zaczął się zastanawiać, czy reszta lata nie wyda mu się cokolwiek nudna, postanowił więc odwiedzić niektóre swoje majątki.

Dużo czytał. A raczej siedział w bibliotece z otwartą książką w ręce i dumał.

Znał wiele kobiet, które z radością skorzystałyby z szansy, by zostać jego kochanką. W tej myśli nie było cienia zarozumialstwa. Nie uważał się za ucieleśnienie marzeń każdej kobiety. Wiedział jednak, że jest wpływowym i bardzo bogatym człowiekiem. Nie wątpił też, że kobiety doskonale wiedziały, jak hojny był wobec Rose.

Gdyby wybrał jedną z nich i uczynił swoją kochanką, pewnie byłby z niej zadowolony. Jego życie wkrótce potoczyłoby się dotychczasowym trybem.

Bardzo dotkliwie odczuwał brak Rose.

I próbował nie myśleć o kobiecie, którą chciał ją zastąpić.

Odtrąciła go. Tak jak kiedyś Marianne Bonner, gdy zaproponował jej małżeństwo. Pani Derrick odtrąciła go, bo uznała, że proponował jej to samo co poprzednio. Mimo iż chwilę wcześniej mu się oddała.

Odtrącenie dobrze mu zrobi.

A jednak czuł się zraniony, niemal zdruzgotany.

Zamierzał odwiedzić swoje pozostałe majątki, ale nie dopilnował, by wydać odpowiednie polecenia i zacząć przygotowania do wyjazdu.

Nigdy dotąd nie odkładał spraw na później, nie zwlekał, nie pogrążał się w zadumie.

Nie myślał o Christine Derrick. Ale często, a właściwie nieustannie, widział te błyszczące, roześmiane niebieskie oczy, rozwichrzone ciemne loki, opaloną cerę i nos obsypany piegami. Nie mógł się uwolnić od tych obrazów. Czuł, że serce ciąży mu jak kamień.

Już niedługo pojedzie do swoich majątków. Musi czymś się zająć.

Wkrótce wszystko wróci do normy.

Tydzień po powrocie do domu Christine miała wrażenie, że jej pobyt w Schofield wydarzył się wieki temu. Jej życie znów toczyło się zwyczajnym trybem. Znów była szczęśliwa.

No, może niezupełnie szczęśliwa, ale przynajmniej zadowolona. Wprawdzie przez kilka lat cieszyła się szczęściem z Oscarem, żyjąc w innym świecie, ale przeżyła rozczarowanie tamtym życiem i światem, który uczynił ją rozpaczliwie nieszczęśliwą. Ponowne spotkanie z Hermione i Basilem nie było przyjemne. Przebywanie w towarzystwie ludzi z wyższych sfer przypomniało jej, jak łatwo można zostać odtrąconym, wyszydzonym i potępionym. Nie doświadczała tego często ani w trakcie małżeństwa, ani teraz podczas pobytu w Schofield, ale w Hyacinth Cottage nie zdarzało się to nigdy. Tu mogła być sobą i nikt nie miał jej tego za złe. Nie miała w okolicy wrogów, tylko samych przyjaciół.

A jednak lata małżeństwa spędzone w wyższych sferach i dwutygodniowy pobyt w Schofield pozostawiły w niej pewien niepokój. Czuła się uwięziona pomiędzy dwoma światami, nie należąc do żadnego z nich.

Wybrała życie na wsi i było jej tu dobrze. Zawsze miała coś do zrobienia. Lubiła uczyć w wiejskiej szkole, choćby tylko trzy godziny w tygodniu. Kiedyś zaproponowała, że może uczyć geografii, która była jej ulubionym przedmiotem, i tak zostało. Poza tym odwiedzała starszych i chorych mieszkańców. Robiła to już jako dziecko, towarzysząc matce lub żonie poprzedniego pastora. Lubiła ludzi w podeszłym wieku; zawsze niosła im uśmiech i mnóstwo wesołych opowieści, chętnie słuchała ich wspomnień i pomagała w różnych pracach.

Składała wizyty i przyjmowała gości, uczestniczyła w podwieczorkach i obiadach, a nawet w zabawie w wiejskiej gospodzie. Spotykała się z przyjaciółkami na ploteczki i z dżentelmenami, którzy chętnie zaczęliby się o nią starać, gdyby tylko zechciała.

Nie chciała, choć może powinna. Zawsze pragnęła mieć własny dom, ukochanego męża i dzieci. Męża straciła na parę lat przed jego śmiercią, a dzieci nigdy się nie doczekała. Jej marzenia się zmieniły. A może po prostu umarły.

Miała siostrzeńców na plebanii i dzieci Melanie w Schofield Park, choć tych ostatnich nie widywała zbyt często. Kochała dzieci, wprost je uwielbiała. Sama nigdy nie poczęła dziecka i to było największym rozczarowaniem w jej małżeństwie.

Odwiedziła Melanie i ucięły sobie dłuższą pogawędkę o udanej imprezie. Melanie twierdziła, że wszyscy panowie zakochali się w Christine, a hrabia Kitredge był niepocieszony, gdy się dowiedział, że wyjechała z Schofield zaraz po balu, zamiast poczekać do rana. Jej zdaniem Christine mogłaby zostać hrabiną jeszcze przed końcem lata, gdyby tylko miała na to ochotę.

– Wiem, że niechętnie patrzysz na mężczyzn od śmierci biednego Oscara – westchnęła. – Kochany był z niego chłopak. I taki przystojny. Ale któregoś dnia zapomnisz o nim i znów się zakochasz. W pewnym momencie pomyślałam, że to będzie książę Bewcastle. Wygrałaś ten śmieszny zakład i tańczyłaś z nim walca na balu. A jednak, choć jest taki wspaniały i nadzwyczajnie uświetnił moją imprezę towarzyską, nie chciałabym go dla mojej najlepszej przyjaciółki. To prawda, że gdy wejdzie do pokoju, temperatura natychmiast spada o kilka stopni. Niemniej myślę, że on się w tobie trochę podkochiwał.

Christine roześmiała się, jakby Melanie opowiedziała świetny dowcip. Przyjaciółka zawtórowała jej dopiero po chwili.

– Nie, chyba jednak nie – przyznała. – Wątpię, czy w ogóle jest zdolny do podkochiwania się, czy jakichś ludzkich odruchów. Zastanawiam się, czy sam książę Walii nie drży pod tym jego stalowym spojrzeniem.

Książę Bewcastle był jedyną osobą w życiu Christine, o której starała się nie myśleć i jak najszybciej zapomnieć. Wspomnienia o nim przynosiły tylko ból.

Po powrocie z Schofield miała mnóstwo spraw, którymi mogła się zająć z właściwym sobie entuzjazmem. Była niemal szczęśliwa. A przynajmniej zadowolona. Pod warunkiem że mocno trzymała na wodzy swoje myśli.

Po lekcji geografii Christine czuła, że jest zgrzana i zarumieniona. Dzień był bardzo ciepły, wyszła więc z dziećmi na zewnątrz. Jak zwykle bawili się w latanie na zaczarowanym dywanie do wybranego kraju. Uczniowie biegali po ogrodzie, machając rękami, żeby dywan nie opadł na ziemię. Christine razem z nimi. Nie mogła przecież zostać, gdy dywan ruszał w podróż.

Przelecieli nad wzburzonym Atlantykiem. Po drodze widzieli dwa żaglowce i wielką górę lodową. Potem skierowali się nad Zatokę Świętego Wawrzyńca i dalej do Kanady, aż wylądowali w Montrealu. Tam zwinęli dywan i ruszyli w głąb kontynentu na łódkach, wraz z wesołą kompanią francuskich podróżników handlujących futrami. Zgodnie wiosłowali, dzielnie pokonując wodospady i z trudem przenosząc łodzie i ładunek po lądzie, gdy dalsza droga wodnym szlakiem stała się niemożliwa. Śpiewali przy tym wesołą francuską piosenkę, by dodać sobie animuszu.

Kiedy dotarli do wielkiej faktorii w Fort William nad Jeziorem Górnym, skąd mieli zacząć następną lekcję geografii, padli zmęczeni na latający dywan i powlekli się z powrotem w stronę budynku szkoły na lekcję arytmetyki.

Christine poczekała, aż dzieci wejdą do środka. Teraz może wrócić do domu, przebrać się i ochłonąć w saloniku przy szklance świeżej lemoniady, przygotowanej przez panią Skinner. Z uśmiechem na twarzy odwróciła się, by ruszyć do domu.

Zauważyła mężczyznę opartego o płot, dżentelmena, jak się jej wydawało. Osłoniła oczy ręką, żeby zobaczyć, kto to.

– Pani Thompson powiedziała mi, że tutaj panią znajdę – rzekł książę Bewcastle. – Przyjechałem z panią pomówić.

Dobry Boże! Najpierw pomyślała o swoich zarumienionych policzkach, potarganych włosach pod starym słomkowym kapeluszem, zakurzonej sukni i butach, i ogólnie niedbałym wyglądzie. Potem przyszło jej do głowy, że on musiał widzieć przynajmniej część tej dziwacznej lekcji. Śmiesznej, ale i skutecznej w przekazywaniu dzieciom wiadomości, tak że przyswajały wiedzę nie wiadomo kiedy. A potem wszystkie myśli uleciały jej z głowy i zostało tylko zdumienie.

Czuła się, jakby żołądek podszedł jej do gardła. Albo jakby zakręciło się jej w głowie podczas podróży latającym dywanem.

– Co pan tu robi? – spytała. Bardzo obcesowe pytanie, ale kto w takiej chwili przejmowałby się dobrymi manierami.

– Przyjechałem z panią pomówić – powtórzył z chłodną wyniosłością człowieka, który uważa, że ma prawo mówić, z kim chce i kiedy chce.

– Doskonale. – Lot nad Atlantykiem najwyraźniej pozbawił ją też tchu. – Proszę mówić.

– Może ruszymy do Hyacinth Cottage? – zasugerował.

Więc on już tam był? Oczywiście, przecież wspomniał, że rozmawiał z jej matką. Podszedł do drzwi i sam zapukał. Nie widziała w pobliżu żadnego służącego, który mógłby za niego wykonać tak przyziemną czynność.

Wyszła ze szkolnego ogródka i ruszyła u boku księcia. Na wypadek gdyby przyszło mu do głowy podać jej ramię, splotła ręce za plecami. Musiała wyglądać jak strach na wróble.

– Myślałam, że pan wyjechał dziesięć dni temu wraz z resztą gości – powiedziała.

Wiedziała, że wyjechał. Przecież była u Melanie z wizytą.

– Istotnie – potwierdził. – Pojechałem do Lindsey Hall. I wróciłem.

– Dlaczego? – Można by pomyśleć, że nawet nie słyszała o zasadach uprzejmej konwersacji.

– Musiałem z panią pomówić.