Gdy pierwszego wieczoru towarzystwo grało w szarady, bawiła się z zapałem, cała w rumieńcach. Śmiała się, zamiast dyskretnie chichotać jak inne damy, i głośno zgadywała, nie obawiając się, że okaże się lepsza od mężczyzn. A gdy nadeszła jej kolej, by coś odegrać, urządziła niezłe przedstawienie.

Wulfric nie chciał marnować czasu na przyglądanie się nudnej grze towarzyskiej. Zorientował się jednak, że nie może oderwać oczu od Christine Derrick. Już wcześniej uznał, że jest ładna, ale w ożywieniu, które zresztą przychodziło jej bardzo naturalnie, wydawała się zdumiewająco piękna.

– Nie można jej nie podziwiać, prawda? – odezwał się ze śmiechem Justin Magnus, który podszedł do Wulfrica i stanął u jego boku. – Oczywiście brak jej wyrafinowania, którego wielu członków wyższych sfer oczekuje od dam. Często wprawiała w zakłopotanie mojego kuzyna Oscara, a także Elricka i Hermione. Ale jeśli chce pan znać moje zdanie, Oscar, mając taką żonę, wygrał los na loterii. Zawsze lojalnie jej broniłem i nigdy nie przestanę. To naprawdę atrakcyjna kobieta, choć oczywiście nie dla tych, którzy mają wygórowane wymagania.

Wulfric zerknął przez monokl na młodego człowieka, niepewny, czy Justin subtelnie wytknął mu wygórowane wymagania, czy też traktuje go jak kompana, który zgodzi się z opinią, że „niezłe sztuki” są znacznie ciekawsze od dam o wykwintnych manierach. Tak czy inaczej, nie spodobała mu się poufałość, z jaką został potraktowany. Wprawdzie Magnus był bratem Mowbury'ego, ale Wulfric nie utrzymywał z nim żadnych kontaktów.

– Mniemam, że mówi pan o pani Derrick – odezwał się tonem, którego zawsze używał, by ograniczyć poufałości. – Przyglądałem się grze.

Dama, przebywając w dystyngowanym towarzystwie, nie powinna okazywać podekscytowania i ożywienia i… być potargana. Krótkie czarne loki tańczyły wokół jej twarzy i wkrótce jej fryzura straciła wszelkie pretensje do elegancji. Fakt, że pod koniec gry pani Derrick wyglądała dwa razy ładniej niż na początku, nie miał tu nic do rzeczy.

Nie powinna się tak zachowywać. Jeśli tak się prowadziła w trakcie swego małżeństwa, Derrick i Elrickowie mieli wszelkie prawo do urazy.

Wulfric musiał przyznać, że przypominała mu nieco jego siostry, choć brak jej było dobrych manier. Nie, żeby pani Derrick była wulgarna. Po prostu jej zachowanie nie było w dobrym tonie. Ale przecież nie przynależała do wyższych sfer.

Przez następnych kilka dni zachowywała się z większą powagą. Dużo czasu spędzała w towarzystwie Justina Magnusa, z którym najwyraźniej łączyła ją zażyła przyjaźń. Ilekroć jednak Wulfric na nią spoglądał, a zdarzało się to stanowczo za często, widział w jej twarzy tę samą iskrę, którą zauważył pierwszego popołudnia. Już ani razu nie siedziała samotnie w kącie salonu. Zyskała popularność wśród młodych ludzi, co samo w sobie wydawało się dziwne. Nie była już przecież młoda. Nie powinna figlować z dzieciakami.

Któregoś popołudnia całe towarzystwo wybierało się na wycieczkę do ruin normańskiego zamku, odległych o kilka kilometrów. Zajechały powozy i wszyscy już mieli zajmować przeznaczone im miejsca, gdy nagle okazało się, że brakuje jednej z dam. Brakowało pani Derrick, co zauważyła lady Elrick. Jej surowy ton sugerował, że można się tego było spodziewać. Po piętnastu minutach poszukiwań, w ciągu których lady Renable wyglądała, jakby miała dostać waporów, pani Derrick wreszcie się pojawiła.

A właściwie przybiegła od strony jeziora z dwójką dzieci u boku i jeszcze jednym na rękach.

– Bardzo przepraszam! – zawołała radośnie zdyszanym głosem. – Skakaliśmy nad wodą po kamieniach i nie zwróciłam uwagi, która godzina. Melanie, będę gotowa, jak tylko odprowadzę dzieci do ich pokoju.

Lady Renable powierzyła jednak swoje pociechy – o których istnieniu Wulfric aż do tej chwili nie miał pojęcia – opiece lokaja, a pani Derrick, w stroju nieco niedbałym, tym niemniej prześliczna, wsiadła do powozu przy pomocy przydzielonego jej towarzysza podróży, pana Gerarda Hilla.

Przez resztę dnia pani Derrick zachowywała się poprawnie, choć wspięła się na blanki zamku razem z mężczyznami, podczas gdy reszta dam została na trawiastym podwórzu, podziwiając widoki z dołu. W dodatku grupa młodzieńców, z którymi się wspinała, wydawała się bardzo rozbawiona. Gdyby pani Derrick miała naście lat, można by to uznać za nieprzyzwoite, ale że była wdową, i to już nie pierwszej młodości, Wulfric doszedł do wniosku, że jej zachowanie nie było niestosowne, lecz po prostu nie do końca w dobrym tonie.

Jednak piątego dnia naprawdę posunęła się za daleko. Nazajutrz po wycieczce do zamku padało, kolejnego dnia pogoda była niepewna, ale w końcu znów zaświeciło słońce. Ktoś zaproponował spacer do wsi, by obejrzeć kościół i wstąpić do gospody na przekąskę. Wyruszyli całkiem sporą grupą.

Wulfric także. Interesował się starymi kościołami. A że nie potrafił zniechęcić dziewcząt, by przestały się wokół niego kręcić, zdecydował się dotrzymać towarzystwa dwóm z nich, pannie King i pannie Beryl Chisholm. Po drodze zastanawiał się, kiedy ten świat oszalał. Od lat młode damy omijały go szerokim łukiem, jednak te dwie szczebiotały do niego w sposób, który można by uznać za zalotny. Pani Derrick szła między siostrzeńcami Renable'a, bliźniakami Culver, trzymając ich pod ręce. Rozmawiali wesoło i często wybuchali śmiechem, ale Wulfric nie był na tyle blisko, by słyszeć, o czym mówią. Pani Derrick, która wyglądała bardzo pociągająco w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, maszerowała żwawym krokiem, jakby nigdy w życiu nie słyszała, jak powinna się zachowywać dama.

Weszli do kościoła. Pastor zapoznał ich z historią i architekturą budynku, a potem odpowiedział na wszystkie pytania, zadawane głównie przez Wulfrica. Gdy wyszli na dziedziniec, zaciszne miejsce z dwoma starymi cisami rosnącymi pośrodku, zaczął im pokazywać co bardziej zabytkowe nagrobki. Kilka młodych dam zaczęło się niecierpliwić, gdyż chciały już iść do gospody. Lady Sarah Buchan, stojąca obok Wulfrica, oświadczyła, że zemdleje z upału, jeśli w ciągu najbliższych kilku minut nie przejdzie do cienia. Brat ujął ją pod rękę i nazwał niemądrą gąską, po czym zwrócił uwagę, że właśnie stoją w cieniu cisów, a dzień wcale nie jest aż taki upalny.

Wulfric pomyślał, że George Buchan nie ma za grosz wyrafinowania albo nie umie rozpoznać flirtu, nawet gdy trwa tuż pod jego nosem. A może po prostu zbyt się przyzwyczaił traktować swoją siostrę jak dziecko. Tak czy inaczej, Wulfric był mu bardzo wdzięczny.

Ze stosowną powagą stanęli nad grobowcem przodków barona Renable'a, a pastor już szykował się do lekcji historii, gdy nagle przerwał dziecięcy głosik.

– Ciocia Christine! – zawołał chłopczyk, który z piłką w rękach nadbiegł od strony ogrodu plebanii. Rzucił się na szyję pani Derrick, ta zaś krzyknęła radośnie, chwyciła malca w ramiona i śmiejąc się głośno, zakręciła się z nim w kółko.

– Uciekłeś z ogrodu, Robinie – powiedziała. – Mama spuści ci lanie, a papa już srogo marszczy brwi. – Potarła nosem o jego nos i opuściła chłopca na ziemię. – Ale mimo wszystko to rozkoszne spotkanie!

Pastor rzeczywiście groźnie marszczył brwi. Jakaś niewiasta, zapewne jego żona, czyli siostra pani Derrick, gorączkowo machała od progu plebanii, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka nieco starsi od Robina, biegła w stronę ich grupy, najwyraźniej z zamiarem zaciągnięcia młodszego brata do domu.

Kilka dam, niewątpliwie znudzonych nagrobkami, zaczęło zachwycać się Robinem, którego jasne loczki i pucołowate policzki upodobniały do amorka. Jeden z Culverów zabrał chłopcu piłkę i zaczął się z nim drażnić, rzucając ją nad jego głową do brata. Tamten odrzucił, a malec ze śmiechem próbował ją złapać.

Cała niestosowna scena skończyłaby się zapewne w ciągu kilku chwil. Jeden z bliźniaków oddałby chłopcu piłkę i pogłaskał go po głowie. Damom znudziłyby się zachwyty nad jego urodą, pastor poskromiłby swojego najmłodszego potomka jakąś groźbą, a dwójka jego rodzeństwa wzięłaby go za ręce i zaprowadziła z powrotem do domu.

Niestety pani Derrick znów się zapomniała. Wyglądało na to, że naprawdę lubi dzieci i korzysta z każdej okazji, by się z nimi pobawić. Wśród łopotu kapelusza i furkotu wstążek rzuciła się do zabawy, łapiąc piłkę nad głową siostrzeńca.

– Hej, Robin! – zawołała i cofnęła się o kilka kroków, nie zważając, że pokazała przy tym kostki nóg. – Łap!

Chłopiec oczywiście nie złapał. Klasnął tylko za przelatującą piłką. Ale pobiegł za nią i w końcu, pochwyciwszy, odrzucił. Niestety zamiast do przodu, rzucił piłkę do góry. Poleciała w kierunku cisu i już nie spadła. Zaklinowała się między pniem a konarem.

Malec wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Ojciec wymówił jego imię z wyraźnym niezadowoleniem, brat zawołał, żeby zobaczył, co zrobił, a siostra nazwała go niezdarą. Pani Derrick podeszła do cisu, a Anthony lub Ronald Culver – naprawdę trudno było ich odróżnić – wspiął się na drzewo.

Nawet wtedy scena mogła się jeszcze szybko zakończyć. Jeden z bliźniaków bez problemów sięgnął piłki i rzucił ją na ziemię. Sam jednak nie mógł się uwolnić, bo zaczepił surdutem o grubą gałąź.

Drugi z bliźniaków, zamiast pospieszyć bratu z pomocą, wyśmiewał się z położenia, w jakim ten się znalazł. W tym czasie ktoś inny ruszył uwięzionemu Culverowi na ratunek. Było jasne, że pani Derrick nie po raz pierwszy wdrapuje się na drzewo.

Wulfric przyglądał się z rezygnacją, jak Christine wsuwa dłoń pod surdut Culvera i odczepia go z gałęzi. Doprawdy wulgarne zachowanie, mimo śmiechu, który mu towarzyszył, już nie wspominając o tym, że po drodze na górę pani Derrick odsłoniła nogi.

Culver zsunął się na ziemię i z galanterią odwrócił się, by pomóc zejść z drzewa swej wybawicielce. Ona jednak odprawiła go machnięciem ręki i usiadła na najniższej gałęzi.

– Gdy wspinam się na drzewa, zawsze zapominam, że będę musiała zejść – powiedziała wesoło. Kapelusz miała przekrzywiony, włosy w nieładzie, rumieńce na policzkach i błyszczące oczy. – Uwaga! – zawołała i skoczyła na ziemię.

Zostawiając na drzewie część sukni.

Rozległ się głośny trzask, gdy materiał zaczepił o jedną z gałęzi i rozdarł się z boku na całej długości od rąbka do dekoltu.

Wulfric nie stał najbliżej, ale pierwszy znalazł się przy niej. Stanął przed panią Derrick, by ją osłonić przed wzrokiem reszty. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Może stanął trochę za blisko, ale nie zwrócił na to uwagi. Dopiero potem przypomniał sobie ciepło i zapach rozgrzanego słońcem kobiecego ciała. Wyswobodził się z surduta, co nie było łatwe bez pomocy lokaja, i rozpostarł go przed nią, gdy próbowała zebrać rozdarte brzegi sukni.

Spojrzał jej w oczy. Roześmiała się, ale jej twarz pokrywał silny rumieniec.

– Co za straszne upokorzenie – westchnęła. – Czy dziwi się pan, Wasza Wysokość, że często stawałam się pośmiewiskiem w wytwornym towarzystwie?

Nie dziwił się.

Uniósł brwi, ale nie odpowiedział. Za jego plecami rozległ się gwar.

– Christine, sugeruję, byś wycofała się na plebanię, gdzie zajmie się tobą Hazel – powiedział pastor.

– Tak właśnie zamierzam. Dziękuję ci, Charles – odparła, nie spuszczając z Wulfrica rozbawionego spojrzenia. – Nie wiem jednak, czy uda mi się to zrobić, nie wywołując zgorszenia. – Przytrzymywała materiał obiema dłońmi, ale nawet dziesięciu rąk byłoby za mało.

– Pani pozwoli, madame. – Wulfric owinął surdut dookoła niej, próbując ją osłonić od pasa w dół. Starał się jej nie dotykać, by nie wprawiać jej w jeszcze większe zażenowanie.

Niestety, wkrótce stało się jasne, że pani Derrick nie zdoła przejść na plebanię, nie odsłaniając przy tym więcej niż kostki, które pokazała, wspinając się na drzewo.

– Proszę przytrzymać surdut – nakazał.

Schylił się, wziął ją na ręce i ruszył prosto na plebanię, zły, że wpakował się w tak niedorzeczną sytuację.

Czuł się zdecydowanie nieprzyjaźnie nastawiony do świata i ludzkości, a zwłaszcza do niesionej w ramionach jej przedstawicielki.

Dzieci biegły obok nich. Najmłodszy chłopiec opowiadał rodzeństwu, co się właśnie wydarzyło, jakby sami tego nie widzieli. Doskonale naśladował odgłos rozdzieranego materiału.

– Ojej, chyba jestem bardzo ciężka – odezwała się pani Derrick.

– Wcale nie – zapewnił ją Wulfric.

– Pan się wydaje bardzo posępny – rzuciła. – Zapewne ma pan służących, którzy zwykle robią za pana rzeczy takie jak ta.

– Zwykle w pobliżu mnie czy moich służących damy nie skaczą z drzew, drąc sobie przy tym suknie – odparł.

To ją uciszyło.

Minutę później znaleźli się na plebanii. Pastorowa przygotowała już duży biały obrus, którym owinęła siostrę, gdy tylko Wulfric postawił ją na podłodze w kuchni. Kucharka przeżegnała się i na powrót zajęła gotowaniem.

– Hazel, moja prawie najlepsza muślinowa suknia właśnie została zniszczona – jąknęła pani Derrick. – Będę ją szczerze opłakiwać. Bardzo ją lubiłam i nosiłam tylko trzy lata. Teraz zamiast czterech przyzwoitych sukien mam tylko trzy.