– A jednak część mnie pragnie być w Lower Newbury razem z tymi rybakami – odparła. – Tam właśnie czuję się dobrze. Tam należę. Mam się nauczyć, jak okazywać tym ludziom zaledwie łaskawość, zamiast rozmawiać z nimi, interesować się ich losem, brać na ręce ich dzieci?

– Lily… – Hrabina nie potrafiła nic odpowiedzieć.

– Spróbuj ę – powtórzyła po chwili milczenia dziewczyna. – Nie wiem, czy potrafię być taką osobą, jaką chciałaby pani, żebym była. Nie jestem pewna, czy chcę przestać być sobą. Nie wiem, jak mam być i jednym, i drugim. Przyrzekam jednak, że spróbuję.

– Właśnie tego wszyscy byśmy chcieli – powiedziała hrabina, znów poklepując ją po ręce.

To był szczęśliwy dla niej dzień – zadziwiająco szczęśliwy. Ogarnięta wspomnieniami zeszłej nocy i dzisiejszego ranka, świeżymi w jej umyśle i ciele, oraz nadzieją, że być może Neville znów do niej przyjdzie w nocy, spędziła ten dzień tak, jak lubiła, tak jak on powiedział, że powinna – i była szczęśliwa. Ale tylko dlatego, że zapomniała o rzeczywistości. A rzeczywistość polegała na tym, że nie należała do służby w Newbury Abbey – była tu hrabiną. Nie mieszkała też w wiosce rybaków jak dzierżawcy jej męża. Unikała osób, z którymi powinna była spędzić ten dzień, jak przystoi prawdziwej damie. Tak naprawdę nie starała się zachowywać jak hrabina, a przecież była nią z racji ślubu z Neville'em.

Zachowała się wręcz niepoprawnie. Zamiast zadzwonić po Dolly, by pomogła się jej przebrać w inną suknię, w której mogłaby zejść na herbatę, by jakoś naprawić swój błąd, Lily wbiegła do garderoby i zdejmując piękną, ozdobioną wzorem z gałązek suknię z muślinu, niemal ją poszarpała. Wrzuciła na siebie starą, bawełnianą suknię, narzuciła stary szal i zbiegła schodami dla służby do bocznych drzwi. Przemierzyła trawnik niemal biegiem, i roztrącając wielkie paprocie, szybko ześliznęła się ze wzgórza, by się uspokoić. Nawet nie spojrzała na dolinę – nie chciała zepsuć wspomnień w tym stanie rozdrażnienia – zbiegła na plażę, zwracając twarz ku niebu i rozrzucając ramiona, by w pełni poczuć wiatr.

Po kilku minutach uspokoiła się. Potrafi się dostosować. Będzie to wymagało wysiłku, ale, jeśli tylko spróbuje, na pewno jej się uda. Przecież większość życia spędziła, dostosowując się ciągle do zmieniających się, warunków. Zmusiła się, by pomyśleć o najważniejszej rzeczy, która ją czekała. Nauczyła się uległości i posłuszeństwa, nauczyła się nawet języka hiszpańskiego, by przeżyć. Jeśli mogła zrobić tamto, z pewnością potrafi nauczyć się być damą i hrabiną.

Zaczynał się czas odpływu. Skały, które łączyły plażę z zatoczką w Lower Newbury były do połowy odsłonięte. Nie miała zamiaru znów iść do wsi, musiała jednak rozładować energię, a nie wystarczyło do tego chodzenie czy bieganie po plaży. Poza tym skały oferowały więcej dzikości i samotności, z jednej strony miała morze, z drugiej wyrastała niemal pionowa ściana urwiska. Stała przez chwilę nieruchomo, a następnie odwróciła głowę w stronę morza.

Wtem usłyszała coś, co nie było ani szumem wody, ani odgłosem wiatru czy mew. Coś innego, co niemal zamroziło ją w miejscu, aż poczuła ciarki strachu biegnące wzdłuż kręgosłupa. Rozejrzała się gwałtownie, ale nic nie ujrzała. Nikogo.

Jednak uczucie niepokoju jej nie opuszczało. Co to było, chrzęst kamieni?

Spojrzała w górę.

Wszystko potoczyło się tak szybko, że trudno jej potem było przypomnieć sobie dokładnie bieg wydarzeń, i to nawet wtedy, kiedy się już uspokoiła. Ujrzała kogoś stojącego powyżej, na urwisku – jakąś sylwetkę w ciemnym płaszczu. Nagle człowiek ten zamierzył się w jej kierunku i cisnął duży kamień w dół. Lily odskoczyła do ściany urwiska i kamień upadł niedaleko miejsca, w którym wcześniej stała – wielki głaz, który z pewnością mógł ją zabić.

Stała wciskając się plecami w skałę, z rękoma zaciśniętymi po bokach. Spojrzała na kamień, który omal nie pozbawił jej życia, czuła niespokojne tętno w gardle i szum w uszach – serce biło jej gwałtownie, pozbawiając ją oddechu i odbierając jasność umysłu.

To był wypadek, przekonywała się, kiedy tylko zdołała zebrać myśli. Kamień oderwał się z powodu erozji – właśnie ten odgłos słyszała – i upadł. Kiedy podniosła głowę ujrzała, że skały powyżej usiane były podobnymi, grożącymi obsunięciem głazami.

Nie, to nie był wypadek. Ktoś zepchnął kamień, ktoś w ciemnym płaszczu. Książę Portfrey? To śmieszne. Lauren? Śmieszne! Oczywiście, że nikogo tam nie było. Po prostu w ułamku sekundy, kiedy zobaczyła spadający kamień i grożące jej niebezpieczeństwo skojarzyło jej się to z zagrożeniem, które wyobrażała sobie od tamtego popołudnia na ścieżce rododendronowej.

A jednak ktoś tam był!

Czy ten mężczyzna stoi tam teraz nad nią i sprawdza, czy zdołał ją zabić? A może to kobieta?

Dlaczego ktoś chciałby ją pozbawić życia?

Czy niedoszły morderca schodzi właśnie teraz ścieżką ze wzgórza, by okrążyć skały i zobaczyć, czy mu się udało? Lub też czy jej się udało?

Lily znów ogarnęła panika. Jeśli poruszy się choć odrobinę, może zginie. Wiedziała jednak, że jeśli się nie ruszy, zostanie tam całą wieczność. Jeśli się nie ruszy, nie potrafi już być panią swego losu. Powróciły wspomnienia podobnych chwil podczas owego długiego, strasznego marszu przez Hiszpanię i Portugalię. Kilka razy niemal wtedy oszalała, wyobrażając sobie partyzantów za każdą skałą, wyobrażając sobie, że nie uwierzą w jej opowieść.

Odeszła od ściany urwiska na drżących nogach i powoli, głęboko zaczerpnęła powietrza. Spojrzała w górę. Nikogo nie było – oczywiście. Nie ujrzała również nikogo na plaży. Miała ochotę ruszyć w odwrotnym kierunku, mając nadzieję, że odpływ jest już daleko i mogłaby dostać się do wsi, by znaleźć się pomiędzy ludźmi. Nie chciała jednak uciekać przed ogarniającym ją strachem. Nigdy go nie pokona, jeśli tak uczyni. Ostrożnie ruszyła w górę po skałach w kierunku plaży. Nikogo tam nie było. Ani w dolinie, ani na wzgórzu.

W ogóle nikogo nie było, powiedziała do siebie stanowczo, ruszając zdecydowanie w górę. Kiedy wspięła się na szczyt, zmusiła się, by ruszyć ścieżką, aż wreszcie domyśliła się, że dotarła niedaleko tamtego miejsca, i przeszła między drzewami, aż znalazła się na otwartym terenie, kończącym się tuż nad urwiskiem. Tak, znalazła się mniej więcej w tym miejscu, ale nie podeszła bliżej, żeby się upewnić. Nikogo tam nie było. Ani śladu czyjejś bytności.

Zobaczyła jedynie skałę.

Ucieszyło ją to wyjaśnienie, aż do momentu, kiedy dotarła bliżej domu. Strach powrócił, gdy zbliżyła się do jego bezpiecznych murów. Może, pomyślała, powinna wbiec przez główne drzwi, dowiedzieć się, gdzie jest Neville, i ukryć się bezpiecznie w jego ramionach. Przypomniała sobie jednak, jak jest ubrana. Ruszyła do bocznego wejścia i weszła tylnymi schodami na górę. Umyła się i przebrała, uspokajając się nieco.

Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyły się i ukazała się w nich głowa Dolly.

– Och, tutaj pani jest – powiedziała pokojówka. – Jego lordowską mość szukał pani. Jest w bibliotece.

– Dziękuję Dolly.

Lily musiała powstrzymać się siłą woli, by nie pognać tam z szybkością, która nie przystoi damie. Czekał na nią w bibliotece. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła teraz znaleźć się w jego ramionach. Chciała przycisnąć się do jego ciała, czuć jego ciepło i siłę. Chciała położyć głowę na jego ramieniu i usłyszeć uspokajające bicie jego serca.

Pragnęła schronić się w nim.

15

Wraz z popołudniową pocztą przyszły listy, na które czekał Neville. Nie mógł jednak nigdzie odnaleźć Lily. Wróciła z hrabiną z wioski, ale nie zeszła na herbatę. Nie zdziwiło go to, kiedy usłyszał opowieść matki o tym, co zaszło we wsi. Okazało się, że dwugodzinne oczekiwanie w domu pastora poważnie zdenerwowało hrabinę. Neville nie miał wątpliwości, że Lily dostała reprymendę w drodze powrotnej do domu.

Uznałby jej długą nieobecność w dolnej wiosce za zabawną, gdyby nie czuł się taki zdenerwowany. Wytrzymał w salonie niecałe pół godziny, a potem niecierpliwie spacerował po bibliotece. Nie był zdolny zająć się czymkolwiek.

W końcu usłyszał pukanie do drzwi. Kiedy się otworzyły, Lily w pośpiechu minęła lokaj a, zatrzymała się przed nim nagle, zaczerwieniła i uśmiechnęła. Ujął jej ręce.

– Lily. – Uniósł obie dłonie do ust, a potem pochylił się, by pocałować ją w usta. Kiedy podniósł z powrotem głowę, spojrzał na nią uważnie. – Co się stało?

Zawahała się, silniej zacisnęła dłonie w jego rękach.

– Nic – odparła bez tchu. – To tylko takie tam… głupstwo.

– Więcej cieni? – spytał. Miał nadzieję, że ostatnia noc rozwieje wszystkie lęki.

Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

– Chciałeś się ze mną widzieć?

– Tak. Usiądź proszę. – Przytrzymał jej dłoń i poprowadził ją ku jednemu z wyściełanych skórą foteli, otaczających kominek. Kiedy usiadła, przystawił dla siebie drugie krzesło. – Czy moja matka była niemiła? Pewnie znów udzielała ci stosownych nauk?

– Och. – Zagryzła wargę. – Nie, nic takiego. Była uprzejma. Uważa, że jeśli się bardziej postaram, zostanę taką hrabiną Kilbourne, jaką powinnam być, i oczywiście ma rację. Przeze mnie czekała przez… och, bardzo długo. Pewnie nie pomyślała, że mogę wrócić do domu pieszo.

Z pewnością nie.

– Założę się, że oczarowałaś dzisiaj mieszkańców wioski – powiedział. – Masz dar uszczęśliwiania ludzi. – On również się do tych ludzi zaliczał.

Spojrzała na niego, ale nie odpowiedziała. Poczuł nagle zdenerwowanie i odchylił się na oparcie krzesła. Nie prosił jej tu, by omawiali wydarzenia, jakie miały miejsce dzisiaj po południu. Nie wiedział po prostu, jak poruszyć tę kwestię. Musiał jakoś zacząć.

– Rano wyjeżdżamy do Londynu – oznajmił. – Tylko ty i ja. Początkowo pomyślałem, że pojadę sam, ale kiedy się głębiej zastanowiłem, zdałem sobie sprawę, że lepiej, jeśli będziesz mi towarzyszyć.

– Do Londynu?

Skinął głową.

– Muszę wystarać się o specjalne pozwolenie – wyjaśnił. – Mógłbym pojechać po nie do Londynu, wrócić z nim tutaj i poślubić cię w naszym kościele. Pewnie załatwiłbym to w przeciągu tygodnia. Mogłoby to jednak wywołać niepotrzebne zamieszanie w umysłach, a tego chciałbym uniknąć.

– Specjalne pozwolenie? – Spojrzała na niego bez wyrazu.

– Pozwolenie na ślub. W ten sposób moglibyśmy się pobrać, bez konieczności dawania na zapowiedzi. – Pomyślał niespokojnie, że nie wyjaśnia tego dobrze.

– Ależ my już jesteśmy małżeństwem. – Niezrozumienie ustąpiło miejsca zaskoczeniu.

– Tak. – Zauważył, że ściska dłońmi oparcie fotela. Rozluźnił ręce. – Jesteśmy, Lily, pod każdym względem. Jednak kościół i państwo podchodzą niezwykle drobiazgowo do pewnych szczegółów. Wielebny Parker – - Rowe zmarł w trakcie tamtej zasadzki, przy ciele zostały jego rzeczy. Kapitan Harris potwierdził ten fakt w liście, który dostałem dzisiaj. Dostałem też odpowiedzi na listy, które wysłałem po twoim przybyciu. Nasze dokumenty małżeńskie zaginęły, Lily, zanim zostały odpowiednio zarejestrowane. Wygląda na to, że nasze małżeństwo nie istnieje w oczach kościoła i państwa. Musimy znów przejść przez tę ceremonię.

– Nie jesteśmy małżeństwem? – Jej błękitne oczy rozszerzyły się, nie? odwracała od niego wzroku.

– Ależ jesteśmy! – zapewnił pospiesznie. – Musimy jednak sprawić, by nasze małżeństwo stało się niepodważalnie legalne. Nikt nie musi o tym wiedzieć, tylko my dwoje. Pojedziemy do Londynu, na tydzień lub dwa, będziemy robić zakupy i zwiedzać, a nawet się trochę zabawimy. I podczas naszego pobytu pobierzemy się na podstawie specjalnego pozwolenia. Zadbam o to, by nie postawiło cię to w kłopotliwej sytuacji. Nikt o tym się nie dowie.

Rozpaczliwie próbował ją ochronić. Wiedział, że doznała wstrząsu. Czuła się tak osamotniona i opuszczona. Miała przecież tylko jego. Nie chciał, by przypuszczała, nawet przez chwilę, że będzie próbował wykorzystać tę sytuację, by wykręcić się od obowiązków, jakie miał względem niej.

– Nie jesteśmy małżeństwem. – Z wyrazu jej oczu nie można było odczytać, czy dotarło do niej coś poza tym faktem. Sprawiała wrażenie oszołomionej. Twarz jej pobladła.

– Lily – odezwał się dobitnie. – Nie masz powodów do obaw. Nie mam zamiaru cię opuścić. Jesteśmy małżeństwem. Istnieją jednak formalności, których musimy dopełnić.

– Jestem Lily Doyle – powiedziała. – Nadal jestem Lily Doyle.

Wstał i podszedł do niej. Wyciągnął rękę. Niemądra Lily. Jak mogła zwątpić choć na chwilę po ostatniej nocy? Powiedział jej o wszystkim zbyt obcesowo. Nie przygotował jej na to. Do licha, zachował się jak skończony dureń.

Lily nie przyjęła jego ręki. Kiedy jednak spojrzała na niego, zobaczył, że malujące się w jej oczach zaskoczenie minęło.

– Nie jesteśmy małżeństwem – powtórzyła. – Dzięki Bogu.

– Dzięki Bogu? – Nagle poczuł jak skręcają mu się wnętrzności.