Wyszła przed gospodę. Dwie mile. A przecież zapadał już zmierzch. Nie mogła jednak czekać do rana. Gdzie miałaby się zatrzymać na noc? Miała tylko tyle pieniędzy, że starczyłoby jej na szklankę lemoniady i, być może, na niewielki kawałek chleba, ale za mało na nocleg. Poza tym, dotarła już prawie do celu.

Czekały ją tylko dwie mile.


*

Salę balową w Newbury Abbey, wspaniałą nawet wtedy, kiedy stała pusta, zdobiły teraz żółte, pomarańczowe i białe kwiaty z ogrodów i cieplarni oraz białe satynowe wstęgi i kokardy. Wysoko nad głowami gości płonęły setki świec w kryształowych kandelabrach, odbijające się tysiącem refleksów w długich zwierciadłach umieszczonych na dwóch przeciwległych ścianach. Pomieszczenie wypełniała najznakomitsza londyńska arystokracja, a także miejscowe ziemiaństwo, wszyscy wystrojeni na bal w najlepsze stroje. Szeleściły muśliny i jedwabie, połyskiwały koronki i satyna. Błyszczała kosztowna biżuteria. Najdroższe perfumy szły o lepsze z zapachami tysięcy kwiatów. Wszyscy podnosili głos, próbując przekrzyczeć zarówno innych gości, jak też dźwięki muzyki. Grała cała orkiestra.

Bliźniacze marmurowe schody wiodły do znajdującego się poniżej, zwieńczonego kopułą wielkiego holu z filarami, także pełnego ludzi. Niektórzy przechadzali się pod gołym niebem – po tarasie przed pałacem, wokół fontanny, po żwirowanych alejkach i w ogrodzie kwiatowym. Wokół fontanny i na drzewach rozwieszono barwne latarenki, chociaż blask księżyca dawał wystarczające światło.

Zapadł cudowny majowy wieczór. Wielu gości, witając się przy wejściu z Lauren i Neville'em, wyrażało nadzieję, że jutro czeka ich przynajmniej w połowie tak piękny dzień.

– Jutro będzie dwa razy piękniej – odpowiadał za każdym razem pan domu, uśmiechając się ciepło do narzeczonej. – Choćby nawet wył wicher, lał deszcz i grzmiały pioruny.

Lauren odpowiadała promiennym uśmiechem. Neville zastanawiał się, prowadząc ją wreszcie do pierwszego tańca, dlaczego w ogóle się wahał, czy uczynić ją swoją żoną. Nie mógł pojąć, że czekała na niego sześć długich lat, kiedy walczył jako oficer dziewięćdziesiątego piątego pułku strzelców. Oczywiście, powiedział jej, żeby na niego nie czekała – za bardzo ją lubił i nie chciał jej zwodzić, kiedy sam nie był pewien, jakie ma wobec niej intencje. Ona jednak czekała. Cieszył się z tego teraz, ujęty jej cierpliwością i wiernością. Zrobił trafny wybór, decydując się na to małżeństwo. Poza tym jego uczucie do niej nie zbladło. Wzrosło wraz z podziwem dla jej charakteru i urody.

– A więc zaczyna się – wymruczał do niej, kiedy orkiestra zaczęła grać. – Nasze zaślubiny. Jesteś szczęśliwa, Lauren?

– Tak.

Nie musiała tego mówić. Promieniała szczęściem. Wymarzona panna młoda. Jego panna młoda. Czuł się wspaniale, patrząc na nią.

Zatańczył najpierw z nią, potem z siostrą. Następnie poprosił do tańca kilka panien, by nie podpierały ścian, a jego narzeczona zatańczyła kolejno z kilkoma panami.

Wróciwszy z balkonu, na który poszedł z jedną ze swoich partnerek, Neville minął francuskie okna i dołączył do grupy młodych dżentelmenów, którzy, jak zawsze na balu, potrzebowali wzajemnego wsparcia, chcąc nabrać odwagi, by zaprosić młodą damę do tańca. Popełnił błąd, wspominając, że żadnego z nich jeszcze nie widział na parkiecie.

– No cóż, Nev, ty za to spisujesz się nieźle – stwierdził jego kuzyn, Richard Sterne. – Chociaż tylko raz zatańczyłeś z narzeczoną. To pech, stary, rozumiem jednak, że nie wolno ci poprosić ją więcej niż raz, czyż nie?

– Niestety – potwierdził Neville, spoglądając na salę balową, gdzie Lauren stała z jego matką, z Elizabeth Wyatt, siostrą jego ojca oraz krewnymi matki, księciem i księżną Anburey.

Sir Paul Langford, sąsiad i przyjaciel z dzieciństwa, nie omieszkał skorzystać z okazji do grubego żartu.

– No wiesz, Sterne – wycedził. – To tylko dzisiaj w nocy. Jutro Nev zatańczy ze swoją wybranką, chociaż niekoniecznie na sali balowej. Jestem tego pewien.

Cała grupa wybuchła śmiechem, zwracając na siebie uwagę.

– Co za niewybredny żart, Nev, musisz przyznać – powiedział kuzyn i drużba pana młodego, markiz Attingsborough.

Neville uśmiechnął się szeroko, ale zaraz zacisnął usta i przytrzymał wstążkę monokla.

– Niechby tylko twoje słowa dotarły do uszu jakiejś kobiety, Paul, a musiałbym cię wyzwać na pojedynek – zauważył. – Bawcie się dobrze, panowie, nie zapominajcie jednak o paniach, jeśli łaska.

Ruszył w kierunku narzeczonej. Lauren, ubrana w suknię z wysokim stanem, z jasnego tiulu na żółtym jedwabiu, wyglądała świeżo i uroczo jak wiosna. To fatalnie, że nie mógł zatańczyć z nią ponownie. Z drugiej strony, dziwne byłoby, gdyby nie spróbował, skoro miał na to ochotę.

Nie mógł jednak od razu wprowadzić w czyn swych zamiarów. Przedtem musiał wymienić uprzejmości z Calvinem Dorseyem, znajomym dziadka panny młodej, mężczyzną w średnim wieku, miłym w obejściu, który poprosił Lauren o pierwszy taniec po kolacji, i przez kilka minut zabawiał ich rozmową. Następnie Elizabeth została poproszona przez księcia Portfrey, uważanego powszechnie za jej przyjaciela i adoratora, do następnego tańca. W końcu szczęście uśmiechnęło się do Neville'a.

– Pogoda dzisiaj bardziej przypomina letnią niż wiosenną – odezwał się, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Ogród skalny na pewno prezentuje się uroczo w świetle lampionów. – Rozmyślnie obdarzył Lauren tęsknym uśmiechem.

– Mhm. Fontanna z pewnością też – odezwała się.

– Pewnie poprosiłeś do następnego tańca Lauren, wuju Websterze – powiedział Neville.

– Rzeczywiście – potwierdził książę Anburey, mrugając do siostrzeńca porozumiewawczo ponad głową dziewczyny. Dobrze zrozumiał aluzję. – Ale całe to gadanie o latarniach i lecie wzbudziło we mnie ochotę, bym przeszedł się do ogrodu razem z Sadie. – Spojrzał na żonę i poruszył brwiami. – Gdyby tylko ktoś chciał zastąpić mnie w tańcu z Lauren…

– Jeślibyś mnie poprosił, może dałbym się jakoś ubłagać, by zdjąć ten ciężar z twoich barków – powiedział Neville. Jego matka uśmiechnęła się radośnie, słysząc te intrygi.

Minutę później schodził na dół, trzymając pod rękę narzeczoną. Kilka razy zatrzymywali ich goście pragnący pochwalić bal i życzyć im wszystkiego najlepszego w zbliżającym się dniu i następnych latach, w końcu jednak oboje znaleźli się na zewnątrz i zeszli po szerokich marmurowych schodach, by nacieszyć oczy tęczą, jaką tworzyło światło latarenek na rozpryskującej się w fontannie wodzie. Skierowali się ku skalnemu ogrodowi.

– Jesteś podstępnym intrygantem, Neville – powiedziała Lauren.

– Cieszysz się z tego? – Pochylił się ku niej.

Zastanowiła się przez chwilę, przechyliwszy na bok głowę, w lewym policzku ukazał się dołeczek.

– Tak – odparła stanowczo. – Bardzo.

– Zapamiętamy tę noc jako jedną z najszczęśliwszych w naszym życiu. – Neville wdychał świeże, lekko słone powietrze. Kiedy zmrużył oczy, światło z poszczególnych lampionów, wiszących przed nimi w skalnym ogrodzie, stworzyło kalejdoskop barw.

– Och, Neville. – Lauren zacisnęła rękę na jego ramieniu. – Czy ktokolwiek ma prawo do takiego szczęścia?

– Tak – zniżył głos. – Ty.

– Spójrz tylko na ogród. Lampiony sprawiają, że wygląda jak kraina z baśni.

Przez następne pół godziny Neville mógł cieszyć się jej towarzystwem.

2

Lily znalazła, drogę wiodącą od solidnej bramy do parku – szeroką i krętą aleję, zacienioną przez wysokie, rosnące po jej obu stronach drzewa, których gałęzie stykały się nad głową, tak że czasami tylko błysk księżyca przeświecał między nimi i dzięki niemu nie zboczyła z drogi i nie zgubiła się. Wokół rozlegało się cykanie świerszczy, a jakiś ptak, chyba sowa, zahuczał gdzieś opodal. Raz coś trzasnęło w lesie po prawej stronie – pewnie jakieś dzikie zwierzę, które się jej przestraszyło. Te nieliczne dźwięki jedynie podkreślały panującą ciszę i mrok. Niemal niepostrzeżenie zapadła noc.

Kiedy w końcu znalazła się na zakręcie, ze zdziwieniem zobaczyła niedaleko blask. Ujrzała jasno oświetlony pałac i stojący obok inny wielki budynek, równie rzęsiście oświetlony. Na zewnątrz także było widno – kolorowe lampiony zwisały z gałęzi drzew.

Dziewczyna zatrzymała się, spoglądając w zachwycie i zdumieniu. Nie spodziewała się takich wspaniałości. Dom zbudowano chyba z szarego granitu, ale nie sprawiał wrażenia masywnego. Zdobiły go filary, wykończone ostrymi łukami frontony i wysokie okna – wszystkie elementy rozmieszczone symetrycznie. Nieznajomość architektury nie pozwoliła jej rozpoznać elementów stylu palladiańskiego, które nadbudowano na oryginalnym średniowiecznym opactwie, osiągając szczególnie miły dla oka rezultat, przytłaczała ją jednak majestatyczność budynku. Wyobrażała sobie jedynie duży dom z rozległym ogrodem. Jednak nazwa posiadłości powinna ostrzec ją gdyby się nad tym wcześniej zastanowiła. To miało być Newbury Abbey? Szczerze ją to przestraszyło. A co ją czeka w środku? Z pewnością nie zawsze tak to się prezentowało jak dzisiejszej nocy.

Powinna zawrócić, dokąd jednak miała się udać? Mogła tylko iść naprzód. Przynajmniej światła – i dźwięki muzyki, którą usłyszała, kiedy podeszła bliżej – upewniły ją, że on jest w domu.

Jednak wcale jej to nie pocieszyło.

Wielkie podwójne drzwi frontowe stały otworem. Na prowadzące do nich marmurowe schody wylewało się światło, a wewnątrz dźwięczały śmiechy i muzyka. Lily słyszała również odgłosy rozmów, ale widziała tylko dalekie cienie w ciemnościach i nikt nie zauważył jej nadejścia.

Weszła po marmurowych stopniach – naliczyła ich osiem – i znalazła się w holu tak rzęsiście oświetlonym, że naraz poczuła się pomniejszona, zabrakło jej oddechu, nie była w stanie zebrać myśli. Wszędzie widziała ludzi spacerujących w holu, idących w górę i w dół po wielkich marmurowych schodach. Wszyscy mieli na sobie stroje z pięknych tkanin i obsypani byli klejnotami. A ona wyobrażała sobie naiwnie, że podejdzie do zamkniętych drzwi, zapuka, a wtedy on jej otworzy.

Naraz pożałowała, że nie pozwoliła kapitanowi Harrisowi, by napisał list, i nie poczekała na odpowiedź. To, co zamiast tego zrobiła, już nie wydawało się jej takie mądre.

W holu stało kilku lokajów, każdy w liberii i białej peruce. Ujrzała z ulgą że jeden z nich spiesznie kroczy w jej kierunku. Czuła się tu jak niewidzialna i jednocześnie zbyt rzucająca się w oczy.

– Wynocha stąd, natychmiast! – rozkazał mężczyzna, zniżając głos. Zaczął kierować ją w stronę drzwi, starając się jej nie popychać. Najwyraźniej nie chciał zwracać niczyjej uwagi. – Jeśli masz tu jakieś sprawy, zaprowadzę cię do wejścia dla służby. Wątpię jednak, zwłaszcza o tej porze.

– Chciałabym mówić z hrabią Kilbourne. – Lily nigdy nie myślała o nim w ten sposób. Poczuła, jakby mówiła o nieznajomym.

– O, doprawdy? – Służący zmiażdżył ją pogardliwym spojrzeniem. – Jeśli przyszłaś tu na żebry, wynoś się, zanim wezwę konstabla.

– Chciałabym mówić z hrabią Kilbourne – powtórzyła, nie ruszając się z miejsca.

Lokaj położył na jej ramieniu ręce w białych rękawiczkach, najwyraźniej zamierzając ją w tej sytuacji wyprowadzić siłą. Inny mężczyzna, odziany na biało i czarno, chociaż nie tak wspaniale jak inni dżentelmeni spacerujący po holu i schodach, stanął za nim. On również musiał być służącym, chociaż zapewne wyższym rangą niż ten pierwszy.

– Co się dzieje, Jones? – spytał zimno. – Czyżby nie chciała wyjść dobrowolnie?

– Chciałabym mówić z hrabią Kilbourne – powiedziała Lily.

– Albo wyjdziesz teraz z własnej woli, albo za pięć minut zabiorą cię stąd i za włóczęgostwo wrzucą do więzienia. Wybieraj, kobieto. Dla mnie to bez różnicy. Jaka jest twoja decyzja?

Lily znów otworzyła usta i zaczerpnęła powietrza. Rzeczywiście, wybrała złą porę. Odbywało się jakieś wielkie przyjęcie. On nie będzie jej wdzięczny, jeśli ją teraz zobaczy. Może w ogóle nie będzie zadowolony, że przyjechała. Teraz, kiedy zobaczyła to wszystko, zaczynała pojmować nierealność swoich planów. Czy miała inne wyjście? Dokąd miała się udać? Zamknęła usta.

– No, więc? – spytał ważniejszy służący.

– Jakieś kłopoty, Forbes? – rozległ się inny, bardziej kulturalny głos. Odwróciwszy się, Lily ujrzała starszego pana o siwych włosach, stojącego pod rękę z damą w czerwonej satynie i identycznym turbanie ozdobionym piórem. Na każdym palcu odzianych w rękawiczki dłoni kobiety błyszczał pierścionek.

– Nie, książę. – Służący nazwiskiem Forbes ukłonił się z szacunkiem. – To tylko żebraczka, która zuchwale się tu przyplątała. Zaraz jej tu nie będzie.

– Dobrze, dajcie jej sześciopensówkę. – Mężczyzna spojrzał na Lily z uprzejmością. – Będziesz mogła kupić sobie chleba na kilka dni, dziewczyno.

Z zamierającym sercem Lily doszła do wniosku, że to nie najlepsza pora, by upierać się przy swoim. Oto znajdowała się u kresu podróży, a przecież dzielił ją większy dystans niż kiedykolwiek przedtem. Ubrany na czarno służący grzebał w kieszeni, prawdopodobnie w poszukiwaniu monety.