Dickie Ray przeszukał jeszcze raz szafkę i natknął się na prawie pustą butelkę po Jacku Danielsie. Skrzywił się, jak mało zostało, ale nalał sobie tę resztkę do kubka.

– Tyle, że właściwie nie opłaca się nalewać. – Zamieszał miksturę palcem.

– Nikt ci nie przystawiał pistoletu do głowy.

– Dzisiaj nie – powiedział tajemniczo. Mrugnął i podniósł kubek. – Wypijmy za tego, co miał jaja, żeby sprzątnąć Bandeaux. – Skinął głową, pociągnął duży łyk i wytarł usta rękawem.

– Rozmawiałaś ostatnio z Donahue? – zapytał, przechodząc wreszcie do celu swojej wizyty.

– Nie, od naszej ostatniej rozmowy, nie.

Dickie prychnął.

– Ważniak z pana adwokata. – Nastrój Dickiego szybko się pogarszał.

– Robi, co do niego należy.

– Mijają miesiące – zawarczał, a Sugar wzięła pustą puszkę i wrzuciła do przepełnionego kosza. Caesarina poszła obwąchać kosz, potem usiadła na żółtym linoleum i podrapała się za uchem tylną łapą. – Myślę, że nas zwodzi.

– Nie zwodzi. – Sugar też irytowały te wszystkie kłopoty, przeszkody i opóźnienia, ale nie poddawała się. Flynn Donahue, adwokat, obiecał Sugar, Dickiemu i Cricket, że znajdzie sposób, aby dostali należną im część majątku Montgomerych. Byli przecież wnukami Benedicta Montgomery’ego, tak samo jak jego prawowici spadkobiercy. To, że ich babka, Mary Lou Chaney, była sekretarką Benedicta, a nie jego żoną, nie miało znaczenia. Liczą się więzy krwi, mówił Donahue prawie rok temu, gdy zajął się ich sprawą.

„Podobno stary wujaszek Cameron jest twoim ojcem”. Te wstrętne plotki prześladowały Sugar przez całe życie. Ale teraz wreszcie sobie odbije.

– Nie ma to jak w rodzinie – dokuczał jej pryszczaty Brad Norton w ósmej klasie. – Musicie się tam wszyscy lubić. I to bardzo. – Uniósł jasne krzaczaste brwi i zachichotał. Dołączyli do niego koledzy, banda półgłówków, śmiali się i wytykali ją palcami.

– Jak to jest, Sugar? Fajnie, gdy wujek jest jednocześnie ojcem? – Przyłączył się Bill Quentin, podciągając spodnie, które ciągle opadały mu z dużego brzucha. Był tłustym, głupim chłopakiem, jego ojciec hodował psy myśliwskie, kłusował na samy i pędził whisky. Nikt nie lubił Billa, więc ciągle zmieniał paczki, żeby wszystkim się przypodobać. Tego upalnego wrześniowego popołudnia Bill miał nadzieję, że wyzywając Sugar od hołoty, zyska w oczach Brada i jego kumpli i awansuje z dołów społecznych.

– Zawsze to lepiej niż mieć ojca dupka i matkę dziwkę tak jak ty. Na twoim miejscu zastanowiłabym się, dlaczego twój ojciec tak bardzo lubi te swoje psy. To mogłoby wyjaśnić, czemu jesteś tak głupi. – Odwróciła się na pięcie i odeszła, a Brad i jego kumple zarykiwali się ze śmiechu. Słysząc to, zawróciła i dodała:

– Na twoim miejscu, Brad, też bym uważała. Twój tata jest pastorem i pewnie nie chciałbyś, żeby się dowiedział, że pod materacem ukrywasz świńskie pisemka.

– Nie ukrywam! – krzyknął oburzony, ale Sugar tylko się uśmiechnęła.

– Więc kłamałeś wtedy na stacji benzynowej? – zapytała, a szczęka Brada opadła do podłogi. Nie miał pojęcia, że Sugar była wtedy w łazience, stała za pękniętymi drzwiami i słyszała, jak Brad przechwala się przed swoimi żałosnymi kumplami.

Sugar przez lata znosiła te raniące śmiechy, chichoty i pogardliwe spojrzenia. Ale teraz, do diabła, miała wreszcie odzyskać to, co jej się należy. Jeśli te cholerne plotki nie były tylko plotkami, to ma prawo do części fortuny Montgomerych.

Ale sprawiedliwość nie była rychliwa, co doprowadzało Sugar do szału. Dość już miała tego nędznego domu, a właściwie przyczepy, dość wszystkich tych „porządniejszych”, prawowitych członków rodziny, którzy traktowali ją jak śmieć. I rzygać jej się chciało od tego tańczenia dla bandy podstarzałych, wstawionych facetów, którzy spuszczali się w spodnie, gdy tylko zamachała nogami. Tak jakby któryś z nich miał u niej jakiekolwiek szanse. Była striptizerką. Nie dziwką. Żaden z tych frajerów nie mógł liczyć, że za parę dwudziestek wetkniętych do majtek pójdzie z nim do samochodu i zrobi mu loda.

Więc lepiej, żeby Flynn szybko doprowadził sprawę do końca. Wraz z rodzeństwem podważyła testament Camerona, żądając połowy tego, co odziedziczyła Berneda i jej dzieci. Cholerna kupa szmalu! Nie wiedziała dokładnie ile, ale szło to w miliony. Miliony! Nawet jeśli podzielić to na siedem części, między wszystkich potomków, to było tego więcej, niż mogłaby zarobić przez całe życie jako striptizerka. Ile mogłaby zdziałać, mając choćby część tych pieniędzy! Nie tylko ona, ale i Cricket, i Dickie.

– Też ich pragniesz – zauważył Dickie, jakby czytał w jej myślach. – Już czujesz ich smak.

– Flynn powiedział, że to może potrwać latami.

– Pieprzenie. Nie mam zamiaru tyle czekać.

– Robi, co może.

– Ten tłusty dupek? – Dickie prychnął pogardliwie.

– Nie słyszałeś, że cierpliwość jest cnotą?

– Nie wierz w to. Jeśli bardzo się czegoś chce, można to dostać. Wiem to już od dawna – powiedział.

Sugar spojrzała wymownie na zegar nad lodówką.

– Muszę iść do klubu – powiedziała, sięgając po torebkę.

– W porządku. – Dickie naciągnął czapkę na głowę i ruszył po porysowanym linoleum w stronę drzwi. – Powiedz temu Donahue, żeby się przyłożył, bo inaczej sam będę się tym musiał zająć. – Mrugnął do niej i opanowało ją złowrogie przeczucie, że już zaczął działać.

– Nie zrób nic głupiego, Dickie. – Wzięła torebkę i zaczęła szukać kluczyków do samochodu.

– Ja? – zapytał, unosząc ręce w geście absolutnej niewinności.

Sugar miała coraz gorsze przeczucia. Znalazła wreszcie breloczek z kluczami.

– Cokolwiek robię, robię dla nas. – Mrugnął do niej, otwierając drzwi. – Pamiętaj!

Gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, Sugar przeszedł dreszcz, jakby sam diabeł chuchnął na nią lodowatym oddechem. Dickie Ray był niebezpieczny. I nieprzewidywalny. Jeśli nie będzie ostrożny, schrzani wszystko… nie mogła na to pozwolić. Zaniosła pusty kubek do kuchni, wrzuciła do zlewu i usłyszała ryk silnika furgonetki.

– Nie rób tego – wyszeptała i ogarnęła ją panika. – Cokolwiek to jest, Dickie, proszę… nie rób tego.


Josh Bandeaux.

Intruz.

Kłamca.

Oszust.

Trup.

Sztywny trup.

I tak powinno być. Atropos włożyła klucz do zamka i weszła do piwnicy, w której pod ścianami piętrzyły się zapomniane butelki starego wina. Przeszła szybko kilka kroków, znalazła ukrytą zapadkę i nacisnęła. Regał odsunął się, odsłaniając tajemne drzwi. Wśliznęła się bezszelestnie, zamknęła je za sobą i poczuła, jak ogarniają spokój emanujący z tego sekretnego miejsca.

Ściany pomalowano na śnieżnobiałe, w wypolerowanych na błysk sprzętach można by się przeglądać. Na podłodze wyłożonej płytkami nie było śladu kurzu, w kącie stało białe plastikowe krzesło i matowe metalowe biurko. W pokoju znajdowały się też chromowana lampa, biały skórzany fotel, wieża stereo i równo ułożona sterta płyt CD. Dźwiękoszczelne panele izolowały piwnicę od reszty budynku. Wszystko w tym pokoju sprawiało wrażenie nieskazitelnego.

Było to jej prywatne zacisze. Odcięte od świata. Z dala od miasta, ale w dogodnej od niego odległości. Ukryte i odizolowane. Idealne. Gdyby jeszcze mogła uciszyć ten hałas w głowie.

Włożyła buty ochronne i czepek, wyjęła z pojemnika rękawiczki chirurgiczne i włączyła stereo. Pokój wypełniła cicha, kojąca muzyka barokowa. Nawet gdyby ktoś znalazł jej kryjówkę, nie byłby w stanie odgadnąć jej tożsamości, chociaż to, co by tu zastał, dałoby mu do myślenia.

Ostrożnie wyjęła z torebki plastikowe zawiniątko i ruszyła w stronę biurka. Otworzyła kluczem górną szufladę i popatrzyła z zadowoleniem na swoje skarby: przezroczystą torbę ze zdjęciami i futerał zamykany na suwak.

Nucąc cicho, Atropos otworzyła plastikową torbę i wysypała zdjęcia na biurko. Przejrzała je szybko, przerzucając błyszczące, podniszczone fotografie ze zręcznością krupiera w Las Vegas. Przyglądała się niewyraźnym obrazom znanych twarzy i zatrzymała na zdjęciu Josha Bandeaux.

– Ajajaj! Co za niegrzeczny chłopiec. – Odwinęła z folii nożyczki chirurgiczne. Nierdzewna stal błyszczała, jedynie na czubkach ostrzy widać było ciemne plamy. Krew Josha Bandeaux zakrzepła na narzędziu zbrodni.

Atropos przypomniała sobie wyraz twarzy Bandeaux, gdy przez moment miał szansę zobaczyć swoją oprawczynię, jego przerażenie, gdy uświadomił sobie, że oto nadszedł jego koniec, jego osobisty Armagedon. To było takie łatwe. Niezwykle łatwe. Obowiązek, ale jakże podniecający. Nie zabijanie ją podniecało, ale świadomość, że Bandeaux zdawał sobie ze wszystkiego sprawę. Na jego pięknej, przystojnej twarzy wyraźnie malował się śmiertelny lęk. Nawet teraz, przypominając sobie strach w jego oczach, poczuła słodki przypływ adrenaliny, który uciszył hałas w głowie.

Niestety, nie miała czasu, żeby pławić się w rozkoszy zabijania. Musiała szybko działać. Przyjrzała się dokładnie zdjęciu Josha. Opalony, miał na sobie jedynie spodenki, jedną ręką obejmował piękną kobietę ubraną w żółte bikini. Tło stanowiły palmy i niesamowity zachód słońca, kobieta nie była oczywiście żoną Bandeaux. Nie, ta prawie naga opalona blondynka – czy nie nazywa się Millicent? – nie była nikim ważnym. Nawet dla Josha. Była dziwką. Ni mniej, ni więcej. Kimś niepotrzebnym.

Czas się jej pozbyć.

Ciach!

Nożyczki zabłysły we fluorescencyjnym świetle. Zdjęcie zostało równo przecięte na pół i uśmiechnięta ślicznotka poleciała na podłogę, w zapomnienie.

– Sayonara – powiedziała cicho Atropos.

Na drugiej połówce zdjęcia Josh stał sam, w ręku trzymał drinka. Niedługo.

Ciach!

Spieniony koktajl zniknął i, och, dłoń też. Jaka szkoda!

Ale Josh wciąż się uśmiechał. Ach, ten szeroki, seksowny, zniewalający uśmiech.

Ciach!

Uśmiech zniknął. Głowa Josha opadła na podłogę i dołączyła do pozostałych części ciała.

A co z jego kutasem?

O, to najważniejsza część! Nie można jej zostawić.

Ciach!

Nie ma. Nogi i krocze zostały zgrabnie oddzielone od tego, co pozostało z Josha – od nagiej, owłosionej klatki piersiowej i szyi. Nie wyglądał zbyt pięknie. Już nie.

Teraz dołączył do innych. Spojrzała na swoje dzieło, duże drzewo genealogiczne przykryte plastikową szybką.

Drzewo rodowe Montgomerych.

Wszyscy członkowie rodziny zostali umieszczeni na rozrośniętych gałęziach drzewa. Byli wśród nich i ci, którzy zdążyli się już rozwieść, i nieślubne dzieci, i wszyscy, którzy wżenili się w rodzinę. Tak jak Bandeaux. Przy niektórych gałęziach widniały fotografie. Przedstawiały tych, którzy spotkali się już ze swym przeznaczeniem.

Ostrożnie zdjęła tablicę ze ściany, położyła na biurku. Z zamykanego na suwak futerału wyjęła śrubokręt i odkręciła ramkę. Zdjęła plastikową szybkę i obok imienia Josha położyła to, co pozostało z jego zdjęcia – owłosioną klatkę piersiową. Znalazła jego nić życia… precyzyjnie splecione czerwone i czarne nitki, odmierzone przez jej siostrę Lachesis. Atropos przykleiła nić delikatnie do pnia drzewa i poprowadziła wzdłuż odpowiedniej gałęzi… uschniętej gałęzi, należącej do Josha tylko dlatego, że udało mu się wżenić w rodzinę Montgomerych. Spojrzała na swoje dzieło.

Wspaniałe.

Josh Bandyta Bandeaux nigdy nie wyglądał lepiej.

Rozdział 9

Gdy Caitlyn wróciła do domu, dziennikarze koczowali pod drzwiami. Skręcając w uliczkę za domem, zauważyła reportera i kamerzystę siedzących w białej furgonetce i palących papierosy. Właśnie włączyły się latarnie, zapadał zmierzch, a oni wciąż na nią czekali.

Boże, co za dzień! Z każdą minutą coraz gorszy. W bocznym lusterku zobaczyła, jak gaszą papierosy i otwierają drzwi samochodu. Świetnie. Caitlyn nacisnęła pilota od garażu, skręciła i czekała, aż brama się otworzy.

– Szybciej, szybciej – zaczęła ponaglać powolny mechanizm, gdy zobaczyła, że uliczką pędzi w jej kierunku dziennikarz.

Gdy brama podniosła się na tyle, żeby wjechać, nie rysując dachu, Caitlyn nacisnęła pedał gazu. Lexus wyrwał do przodu. Wyłączyła silnik i znów nacisnęła pilota. Brama zaczęła opadać, ale reporter, wysportowany mężczyzna o kwadratowej szczęce, z nieprawdopodobnie gęstą czupryną, szybko wszedł do garażu i postawił nogę na linii czujnika, blokując bramę.

– Pani Bandeaux, jestem Max O’Dell z WKAM – powiedział.

– Wiem, kim pan jest. – Zdążyła już wysiąść z samochodu. Rozpromienił się, jakby usłyszał komplement.

– Chciałbym porozmawiać z panią o pani mężu. Przepraszam, że panią nachodzę, ale mam kilka pytań.

– Bez komentarza. – Caitlyn chwyciła torebkę. Na podjeździe pojawił się facet z kamerą na ramieniu.

– Proszę, to zajmie tylko kilka minut – nalegał O’Dell.

– Nie teraz.

– Ale…

– Jest pan w moim garażu i proszę, żeby pan wyszedł. Nie mam panu nic do powiedzenia. – Kątem oka zobaczyła, że kamerzysta zaczyna ją filmować. – Nie chcę wzywać policji, ale zrobię to.