– Nie mam jeszcze wielu pacjentów.

– Może powinnam tu przysłać resztę swojej rodziny. Pan i jeszcze pięciu innych psychologów miałoby zajęcie do końca życia!

Uśmiechnął się niby z niedowierzaniem. Zdjął okulary i przetarł szkła.

– Jeśli zadzwoni doktor Wade, proszę ją pozdrowić. – Wrzuciła zmiętą chusteczkę do kosza.

– Jeśli tylko zadzwoni – obiecał. Zrobiło mu się głupio, że tak ją oszukuje. Zresztą ostatnio nic innego nie robił, tylko wciąż rozmijał się z prawdą, naciągał, kręcił. Ale trudno, cel uświęca środki.

Caitlyn wypełniła czek i podała mu.

– Zwrócę pieniądze, jak tylko przyjdzie wypłata z ubezpieczenia – zapewnił, dręczony wyrzutami sumienia.

– W porządku. – Jej nieśmiały uśmiech przyprawił go o szybsze bicie serca. – Dziękuję, doktorze Hunt.

– Adamie – poprawił. – Po co te formalności.

– Zatem dziękuję, Adamie. – Skinęła szybko głową. Stał w drzwiach gabinetu i patrzył, jak zbiega po schodach, nie oglądając się ani razu. Boże, co za intrygująca kobieta. Piękna, bystra i tak udręczona!

Spojrzał na czek, na jej podpis. Zaczynała mu ufać.

Sumienie przypuściło kolejny ostry atak. Może babcia miała rację. Może nic nie usprawiedliwia kłamstwa. Teraz miał do wyboru: albo od razu podrzeć czek, albo wykorzystać go do zdobycia kolejnych informacji na temat Caitlyn Montgomery, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o Rebece. Nie wahał się nawet przez moment, złożył czek i wsunął do portfela.


Atropos siedziała z zamkniętymi oczami przy stole w swoim zaciszu. Potrzebowała spokoju. Odpoczynku. Wściekłość dopadła ją jak dzikie zwierzę, szarpała, drapała pazurami. Atropos musiała się uspokoić. Myślała o lodzie i śniegu. O tej chwili, kiedy jej ciężka praca zostanie wreszcie zakończona. Spokojnej, słodkiej chwili. Powoli, począwszy od palców u nóg, zaczęła rozluźniać wszystkie mięśnie, nogi, ręce i ramiona stały się wiotkie, twarz odprężona, a umysł czysty.

Musi być opanowana. Nieludzko opanowana. Nie może pozwolić sobie na błąd. Nie teraz… Nie po tylu latach przygotowań.

Odzyskawszy jasność umysłu, wstała i popatrzyła na sporządzone przez siebie drzewo genealogiczne. Jedna z silnych gałęzi należała do Camerona.

Syna.

I ojca.

A teraz również ducha, ale niezbyt świętego.

Zginął za kierownicą swojego porche. Cóż, nie wyrobił się na zakręcie, wjechał w bagno i utonął. Jechał do Copper Biscayne, swojej kochanki. Los sprawił, że w tym dziwnym wypadku Cameron stracił nie tylko życie, ale także jedno jądro. Wyglądało na to, że utracił je, przelatując przez przednią szybę, bo w jego mosznie tkwiły odłamki szkła. Ta informacja nigdy nie przedostała się do prasy; w żadnym z artykułów donoszących o śmierci Camerona, które Atropos tak pracowicie wycinała z gazet, nie wspomniano o utracie jądra. Zdjęcie Camerona zostało pocięte, a potem przyklejone do drzewa. Kolory nieco wyblakły, fotografia przedstawiała Camerona z trójką jego bękartów… Sugar, Dickie Ray i Cricket. Atropos nie miała pewności, czy wszystkie są jego, ale było to możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne.

Tak, Cameron zasłużył na taki koniec.

Kolejna gałąź należała do Charlesa. Najstarszego syna. Cudowny, zawsze grzeczny chłopiec. Sportowiec, absolwent college’u, kształtowany na podobieństwo swego dumnego ojca. Charles od małego był przygotowywany do prowadzenia rodzinnych interesów. Niestety, zginął w przeddzień Święta Dziękczynienia od strzały nieznanego myśliwego. Atropos uśmiechnęła się, patrząc na spreparowaną fotografię Charlesa. Na zdjęciu Charles stał nad swoim trofeum – martwym niedźwiedziem, pierwszym zwierzęciem, które zabił z łuku. Zdjęcie zostało oczywiście pocięte, a potem starannie sklejone. Ale teraz wydawało się, że to niedźwiedź zabił Charlesa.

Idealnie. Oto właściwy porządek rzeczy.

Było wiele innych gałęzi, ale Atropos nie miała czasu delektować się wszystkimi morderstwami. Jeszcze tyle do zrobienia… Zastanawiała się, czy policja lub ktoś z Montgomerych odkrył, że zabójstwa nie były przypadkowe, że były perfekcyjnie zaplanowane i że w każdym z nich kryła się odrobina ironii. Jak łatwo kupić kradziony pistolet i zabijać ofiary z zaskoczenia! Ale przecież nie o to chodziło. Nie chodziło o odebranie życia, ale o sztukę zabijania, o to, by ofiary zdawały sobie sprawę z tego, że giną z jej ręki. Tak, skazani musieli wiedzieć, że ich los został przypieczętowany. Że nie mają żadnych szans. Że już nie uciekną.

To podniecało.

To była sztuka.

To była magia.

To był talent.

Patrząc na drzewo śmierci, poczuła się lepiej. Krew tańczyła jej w żyłach. Serce biło równo i mocno. Drżała z podniecenia w oczekiwaniu na kolejne morderstwo.

Spojrzała jeszcze raz na obcięty tułów Josha Bandeaux. Ziemia nie nosiła nigdy gorszego łajdaka. Zasługiwał na coś dużo gorszego niż to, co go spotkało. A głupi policjanci nawet nie wiedzą jeszcze, czy został zabity, czy popełnił samobójstwo. Jednak to irytujące. Trochę rozgłosu zaspokoiłoby jej potrzebę uznania… potrzebę, która zawsze ją napędzała. Ale te nędzne wycinki, które zebrała, nie były warte jej czynów.

Znów spojrzała na drzewo. Wkrótce zapełnią się jego powyginane, złowieszcze gałęzie. Czas mijał. A jeszcze tyle do zrobienia. Cicho, miękko podeszła do biurka i wyjęła z szuflady fotografie. Ostrożnie, jakby to była delikatna talia tarota, potasowała je i rozłożyła na biurku zdjęciem do dołu.

– Pałka zapałka, dwa kije… kto się nie schowa, nie żyje, kto nieschowany, ten zamordowany.

Ostrożnie wybrała jedno zdjęcie i odwróciła.

Amanda.

Urodzona jako druga. Bystra, piękna, odnosząca sukcesy.

Amanda Montgomery Drummond. Ze swoimi małymi demonami… czy też demonkami. Tak, nadeszła kolej na najstarszą córkę.

Na zdjęciu Amanda ubrana w strój do tenisa opierała się o wypolerowany błotnik małego sportowego samochodu. Wiśniowy triumph TR-6 rocznik 1976, jej duma i radość. Ojciec, zanim zginął przedwcześnie, zdążył jej podarować ten wóz. Uśmiechała się szeroko, oczy skryła za okularami słonecznymi, a mahoniowe włosy związała w koński ogon. Wysoka, wysportowana, utalentowana… dwa fakultety ukończone z wyróżnieniem i do wyboru kariera lekarza lub prawnika.

Nie była wrażliwa z natury, jej celem było głównie zarabianie pieniędzy, więc wybrała prawo. No i bardzo dobrze. Byłaby okropnym lekarzem.

– Nadszedł twój czas – wyszeptała Atropos do uśmiechającej się ze zdjęcia Amandy. – Czy rodzina się zdziwi? A może po prostu poczują ulgę? Jesteś suką, wiesz o tym. – Nić życia Amandy była już przycięta, gotowa i przyklejona w odpowiednim miejscu drzewa rodowego.

To, co zaplanowała dla Amandy, na pewno przyciągnie uwagę rodziny. Zaczęła zbierać fotografie, ale w pośpiechu upuściła dwie na podłogę. Zafurkotały i upadły na kafelki.

Dwie fotografie. Pierwsza – zdjęcie Caitlyn z dzieciństwa. Roześmiana dziewczynka huśta się na starej linie przywiązanej do potężnej gałęzi dębu, którego korona zwiesza się nad wodą. Drugie zdjęcie przedstawiało Bernedę – matkę. Ręce miała przyciśnięte do piersi, stała nad tortem urodzinowym z siedemdziesięcioma pięcioma jasno świecącymi świeczkami. Tuż za nią – Lucille, w cieniu, tak jak zawsze. Zawsze doglądająca, nigdy niedoglądana.

Cóż, nadszedł czas, żeby pozwolić Lucille odejść.

Matka będzie musiała spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Odnalazła nić życia Bernedy… była idealnie przycięta.

A co z Caitlyn?

Atropos spojrzała na czerwono-czarną nić jej życia i westchnęła.

Na razie oszczędzi Caitlyn. Ale tylko na razie.

Nie na długo. Atropos jeszcze raz spojrzała na zdjęcie, na poszarpaną linę, której niczego niepodejrzewająca Caitlyn trzymała się tak kurczowo, jakby chodziło o jej życie. Cóż za zbieg okoliczności. Atropos dotknęła palcem nić życia Caitlyn… była tylko nieznacznie dłuższa od nici jej matki.

Dziecko na zdjęciu zdawało się do niej uśmiechać.

Głupia, głupia dziewczynka.

Rozdział 13

Gdzie pani była tej nocy, kiedy zmarł pani mąż?

Caitlyn machinalnie głaskała Oskara. Spodziewała się tego pytania, ale i tak wytrąciło ją z równowagi. Siedziała przy kuchennym stole, a naprzeciwko niej policjanci, Reed i Morrisette.

– Przecież mówiłam już, że wyszłam z domu – wyjaśniła. Chyba jednak źle zrobiła, godząc się na tę rozmowę. Kiedy zadzwonił Reed i zapytał, czy może przyjść, nie protestowała. Teraz pomyślała, że może powinna była domagać się obecności adwokata. – Miałam się spotkać z siostrą na nadbrzeżu w barze The Swamp, ale coś ją zatrzymało i spędziłam tam wieczór sama.

– Więc nie była pani tej nocy w domu swojego męża?

– To był kiedyś również mój dom – wyrwało się jej. Czuła, że ją podejrzewają. A dlaczego by nie? Czy nie jest zwykle tak, że zabójcą okazuje się ktoś z rodziny? – Proszę posłuchać – powiedziała. – Myślę, że powinnam zadzwonić do adwokata.

Policjantka o nastroszonych włosach wzruszyła ramionami.

– Skoro uważa pani, że potrzebuje adwokata… My tylko zadajemy pytania.

Caitlyn przeszły ciarki.

– Prawda jest taka, wydaje mi się, że już o tym wspominałam, że niezupełnie pamiętam, co robiłam tamtej nocy.

– Dlaczego?

Chciała opowiedzieć o swoich chwilowych utratach przytomności, zanikach pamięci, kłopotach z poczuciem czasu, ale bała się, że zabrzmi to podejrzanie. Rutynowani policjanci jej nie uwierzą.

– Czasami zdarza mi się wypić zbyt dużo – odpowiedziała.

– I tamtej nocy była pani tak pijana, że pani nie pamięta?

– Myślę, że powinnam skontaktować się z adwokatem. – Zepchnęła Oskara z kolan i wstała. Czas to skończyć.

Reed odsunął krzesło.

– Skoro potrzebuje pani adwokata…

– Niech pan mi powie, czy potrzebuję, detektywie. To pan zadaje tu pytania.

– My tylko próbujemy dowiedzieć się, co się stało. – Reed wykrzywił usta w grymasie, który miał uchodzić za uśmiech.

– W porządku. Ale w obecności mojego prawnika – powiedziała i podeszła do drzwi, Oskar pobiegł za nią, stukając pazurkami o podłogę.

– Pani Bandeaux, czy widziała pani swojego męża w dniu jego śmierci? – zapytała detektyw Morrisette.

Czy widziała? Boże, co miała im powiedzieć? Że nie jest pewna?

– O pomocy sąsiad zauważył na podjeździe pani samochód. Albo inny, bardzo podobny.

Zesztywniała. Serce zaczęło jej łomotać ze strachu. A więc była tam…

– Na miejscu oprócz krwi Bandeaux znaleźliśmy też inną krew.

– Inną? – Kolana się pod nią ugięły, a rany na nadgarstkach znów dały o sobie znać.

– 0 Rh+. Będziemy robić badanie DNA, więc potrzebujemy również próbki pani krwi.

– Myślicie, że zabiłam Josha.

– Chcemy po prostu zawęzić krąg podejrzanych. – Reed patrzył na nią zimnymi oczami, a ta Morrisette była bardziej ponura niż zwykle. Nie bawili się w dobrego i złego policjanta. Karty na stół, droga pani.

– Mój adwokat się z wami skontaktuje – powiedziała, gdy wychodzili. Zamknęła za nimi drzwi. Cała się trzęsła, pulsujący ból za okiem ciął mózg na kawałki. Ból taki jak ten, który zwykle poprzedzał chwilowe utraty świadomości siejące spustoszenie w jej pamięci.

Po raz pierwszy zorientowała się, że miewa zaniki pamięci, gdy była dzieckiem. Dochodziła wtedy do zdrowia po ciężkiej infekcji zatok. Miała sześć czy siedem lat, ale do dziś pamiętała to uczucie zaskoczenia: ocknęła się nagle na szkolnym boisku, było już zupełnie ciemno. Kiedy wreszcie wróciła do domu, nie potrafiła wytłumaczyć przerażonej i rozgniewanej matce, co się stało. Nikt nie wiedział, dlaczego nie wsiadła po szkole do autobusu, nawet Griffin, który widział ją ostatni i który zaproponował, żeby drogę do domu, prawie pięć kilometrów, pokonali pieszo.

Dziwne, że przypomniało jej się to właśnie teraz. Weszła po schodach, przeszła przez sypialnię do łazienki i zauważyła odbarwienie na dywanie. Co się, do diabła, stało tej nocy, kiedy zginął Josh? Skąd ta krew w jej pokoju… i skąd krew jej grupy w domu Josha?

To jeszcze nie dowód na to, że była w domu Josha. Mnóstwo ludzi ma grupę 0 Rh+. W tym większość członków jej rodziny. Jednak na nowo zdjął ją strach, przemożny i mroczny. Czy mogła… czy byłaby w stanie zabić męża?

Nawet tak nie myśl! Przytrzymała się umywalki i poczekała, aż atak paniki minie. Opanuj się. Zrób coś! Zacznij działać, na litość boską! W szafce łazienkowej znalazła buteleczkę z proszkami od bólu głowy, wzięła dwie tabletki, poszła do gabinetu, usiadła przy biurku i podniosła słuchawkę telefonu. Potrzebowała adwokata, i to szybko.

A co z alibi? Czy nie tego naprawdę potrzebujesz?

– Och, zamknij się – warknęła. Usiadła na fotelu przy biurku i szybko przejrzała pocztę elektroniczną. Żadnej wiadomości od Kelly ani od nikogo innego. Zastanawiając się jak skontaktować się z Kelly, wykręciła numer do biura Amandy. Ale było już późno i nikogo nie zastała.