– Cissy zawsze na nie stać i wygląda w nich doskonale! – Tim klasnął w dłonie. Nie zauważył, że wzmianka o osławionej Cissy ściągnęła na niego uwagę wszystkich.

– Nie uwierzycie, co wczoraj zrobiłem! Po prostu nie uwierzycie! Dziewczęta zatrzymały się w pół kroku. Chłopcy parsknęli śmiechem.

– Timie Kelly, ani słowa więcej, jeśli to jakieś świństwa! – zawołała któraś.

– A właśnie niech mówi! – odparła inna. – Nie, lepiej nie. – Billie ucięła dyskusję.

– I tak wam powiem. Zaciągnąłem się. Po prostu tam poszedłem i zrobiłem to. Nawet moi rodzice jeszcze o tym nie wiedzą – z dumą oznajmił Tim.

– O, nie! – Nagle Billie zatęskniła za czasami, gdy jako małe dzieci uganiali się na wrotkach po Elm Street i kupowali lemoniadę. Tim zaciągnął się jako pierwszy z ich paczki, ale sądząc po wyrazie twarzy innych, bynajmniej nie był osamotniony w swoim postanowieniu.

– Wyjeżdżam wkrótce po balu, kiedy tylko skończę osiemnaście lat – wyjaśniał. – Chcę w tym uczestniczyć. Wszyscy chcemy, prawda, chłopaki? Teraz to już tylko kwestia czasu. Napiszemy do was, a wy musicie obiecać, że nam odpiszecie. Musimy odpłacić Japońcom za Pearl Harbor.

– A college? – rzuciła głupio Billie, nadal zaskoczona. Nagle poczuła się bardzo dorosła, jednocześnie zaś tęskniła za beztroskim dzieciństwem.

– Tylko tyle masz do powiedzenia? Rany boskie! Rozmawiamy o wojnie, dziewczyno! O służbie krajowi! Będę walczył za Amerykę i za dziewczyny takie jak ty, Billie! Skoro japońcy tak załatwili Pearl Harbor, równie dobrze mogą nas wymordować we śnie. Wiadomo, jacy są przebiegli!

– Nie mam ochoty na kino. – Dotty ciężko opadła na niski murek otaczający posesję Cummingsów. Przerażała ją wizja żółtoskórych mężczyzn o zakrwawionych dłoniach, maszerujących przez Stany Zjednoczone.

– Hej, Dotty, co ci jest? – zadrwił Carl. – Boisz się Japońców? Co byś zrobiła, gdyby powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli nie pójdziesz z nimi do łóżka? No, co byś zrobiła, hę? – Z błyskiem w oczach czekał na odpowiedź swojej dziewczyny. Dotty nie miała szans. Ten dylemat zwykle się wyłaniał, gdy sączyli koktajle w lodziarni Brummera. Jeśli powie, że za nic nie przespałaby się z Japończykiem, Carl uzna, że jego życie nic ją nie obchodzi. Gdy zaklnie się, że zrobiłaby wszystko, by go ocalić, żachnie się i podda w wątpliwość jej morale. Tak czy owak, zawsze przegrywała. Rozterka widoczna na jej twarzy ułagodziła Carla.

– Nie martw się, Dotty. Żaden żółtek nie tknie cię palcem. Prędzej bym się zabił, niż do tego dopuścił. – Objął ją delikatnie.

– Chodźmy do portu – zaproponował Tim. – Popatrzymy na okręty. – Dziewczętom rozbłysły oczy. To dużo lepsze niż kłócić się z podekscytowanymi chłopakami. W stoczni chłopcy będą udawać mądrzejszych niż są i rozmawiać o okrętach, a one przyjrzą się oficerom w mundurach.

Chłopcy ruszyli przodem. Dziewczyny zbiły się w stadko.

– Czy macie róż albo szminkę?

– Tak, ale nie jest zbyt dobra, różowa albo koralowa. Niczego więcej nie udało mi się zwędzić z toaletki siostry.

– Wystarczy – uspokoiła Dotty. – Pomyślcie tylko, może poznamy prawdziwych marynarzy. Carl chyba przestanie uważać mnie za dzieciaka, kiedy zobaczy, że interesują się mną dorośli mężczyźni. – Grubo umalowała usta i policzki, przeglądając się w szybie samochodu.

Dziewczęta malowały się po kolei przy akompaniamencie gwizdów chłopaków. Potem ruszyli parami. Billie czuła się dziwnie, kiedy tak szła z ręką Tima na ramieniu. Jej świat rozpadał się na kawałki. Pożegnania to pierwszy krok w dorosłość. Miała sucho w ustach. Odruchowo oblizała wargi. Szminka była tłusta i lepka. Nigdy dotąd nie umalowała się tak mocno. Co powiedziałaby na to mama? I gdzie umyje twarz? Gdyby poszli do kina, jak planowali, zrobiłaby to w toalecie, ale teraz?

– Czy strażnicy nas nie przegonią? – zapytała.

– Powiemy, że Tim się zaciągnął, a my zrobimy to w poniedziałek rano – odparł Carl, nadrabiając miną.

Billie przerażał widok portu. To już nie kronika filmowa, lecz rzeczywistość. Niszczyciele, krążowniki, lotniskowce wyglądały potężnie i groźnie nawet z dużej odległości. Chłopcy wymieniali symbole, przerzucali się nazwami i typami okrętów. Billie nie miała na ten temat zielonego pojęcia. Rozpoznawała tylko lotniskowiec o charakterystycznym długim, płaskim pokładzie. Jak to możliwe, by samolot mógł z niego startować? Widziała to w kronice i podziwiała kunszt pilotów. Podobno lotniskowiec widziany z góry wygląda jak trumna. Przeszył ją dreszcz na samą myśl o tym.

– Jak się pani podobają? – zapytał głęboki, męski głos. Odwróciła się, by napotkać spojrzenie niewiarygodnie błękitnych oczu.

– Są przerażające, ale piękne – odparła szczerze. Przystojny. Wysoki. Piękny. Najzwyczajniej w świecie piękny. Mężczyzna, nie statek.

– Ja też je lubię, zwłaszcza lotniskowce. Mój ulubieniec to „Enterprise”. Przechodziłem na nim szkolenie. Moss Coleman – przedstawił się. – Podporucznik Moss Coleman. Miło mi, panno…?

– Billie. Billie Ames. Tak naprawdę mam na imię Willa, ale nikt mnie tak nie nazywa, nawet mama. – Czemu to mówi? Na pewno wyda mu się dziecinna i niedojrzała z plackami różu na policzkach. Była na siebie wściekła. On ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Za stary dla niej. Za stary na co? Przecież tylko rozmawiają. W jego pięknych oczach widziała radosne błyski. Na pewno bawi go swoim brakiem doświadczenia. Jego ciemne włosy pięknie kontrastowały z nieskazitelną bielą munduru. Był wręcz nieprzyzwoicie przystojny, jak zwykła mawiać babka. Ciemna opalenizna wskazywała, że na pewno nie spędził zimy w Filadelfii.

Również w jego głosie słychać było rozbawienie:

– A więc Billie. Willa pasuje do starej panny. Mieszka pani w Filadelfii?

Skinęła głową.

– Tak. Od urodzenia. Mieszkam na… niedaleko stąd – dokończyła, nagle onieśmielona.

Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Jest młoda, za młoda. Młodsza niż dziewczyny przesiadujące w klubie. Dwie spinki przytrzymywały popielato-blond włosy miękko okalające twarz. Spod regularnie sklepionych brwi patrzyły na niego bystre piwne oczy w oprawie długich rzęs. Miała gładką skórę, lekko zaróżowioną na policzkach. Pod warstwą szminki kryły się delikatnie zarysowane, pełne usta. Była taka słodka, kiedy skromnie spuszczała wzrok i mówiła ściszonym głosem. Poczuł się przy niej dżentelmenem. Gdyby zobaczyli ją jego kumple, nie miałaby szans. Byli jak zwierzęta, prości i dzicy, a fakt, że widziano ją z Mossem Colemanem, Pogromcą Dziewic, uczyniłby z niej upragniony łup. Gotów był się założyć, że jej matka nie wie, że tu jest, a tym bardziej, że zrobiła sobie makijaż. Uśmiechnął się pod nosem. Jest niewinna. Czytał to w jej twarzy. Dobra figura, silne kości. Stary Seth przede wszystkim na to zwróciłby uwagę. Nie daj wyginąć rodowi Colemanów, dbaj o krew, wszystkie te bzdury, które powtarzał wspominając o małżeństwie i dzieciach. Spojrzawszy na nią ponownie, Moss doszedł do wniosku, iż prawdopodobnie nie wie, skąd się biorą dzieci. Mógłby to zmienić w ciągu dwóch, najwyżej trzech dni.

Przyjaciele żartowali z jego uroku i prowadzili rejestr jego podbojów. Od przyjazdu do Filadelfii oczarował jedenaście dziewcząt. W tych niebezpiecznych czasach mężczyzna brał, co chciał, kiedy tylko mógł. Były chętne, a on się nie wahał. To proste. Ta dziewczyna nie była chętna. O takich jak ona mówiło się „przyzwoita”. Chociaż, zdaniem niektórych, właśnie „przyzwoite” są najlepsze w łóżku.

– A więc mieszka pani w pobliżu. Czy często przychodzi pani na nadbrzeże?

– Nie. Byłam tu tylko raz, z wycieczką klasową. Dzisiaj przyszłam z przyjaciółmi. Jeden kolega się zaciągnął, a pozostali zrobią to w poniedziałek. Właściwie powinniśmy być w kinie – wyrzuciła z siebie. Nerwowo rozglądała się za przyjaciółmi, jakby nieznajomy w nieskazitelnym mundurze zagrażał jej bezpieczeństwu.

Po raz pierwszy w życiu Moss poczuł się niepewnie. Obserwowała go, a on był pod jej wrażeniem W myślach zlustrował swój wygląd. W porządku: buty wyczyszczone do połysku, klamra u pasa wypolerowana, włosy starannie zaczesane, uśmiech jak z reklamy, opalenizna. Kanty u spodni ostre jak żyletki. Nie, z pewnością jej się podoba.

Wiedział, że powinien odejść. Nic tu po nim. Zamiast tego zapytał:

– Czy chciałaby pani obejrzeć lotniskowiec z bliska? Mogę panią przeprowadzić przez bramę.

Billie zmarszczyła brwi. Mama zawsze ostrzegała ją przed nieznajomymi.

– Tak. Bardzo chętnie.

Moss wziął ją pod rękę i podszedł do wartownika. Żołnierz zasalutował mu kiedy niedbale wydobył z kieszeni przepustkę. Billie tymczasem wpisywała się na listę. Uśmiechnął się, widząc, jak wpisuje adres – Elm Street 749. Poznałem już jeden z twoich sekretów, malutka, pomyślał.

Na nadbrzeżu przepychali się młodzi marynarze o twarzach rozjaśnionych uśmiechem albo zamyślonych i skupionych. Uwagi Mossa nie uszły zachwycone spojrzenia, jakimi obrzucano Billie. Mocniej przycisnął jej łokieć do boku. Niszczyciele i krążowniki tłoczyły się przy nadbrzeżu. Na pokładach uwijały się drobne figurki w białych koszulkach i niebieskich dżinsach, które szorowały, polerowały, pucowały każdy fragment statku. Wkrótce lśniące czystością okręty wyruszą do Europy z ładunkiem ludzi i maszyn.

– Dalej nie możemy iść. To wszystko są wspaniałe statki, ale moim domem jest pokład USS „Enterprise”. Nie ma nic piękniejszego niż moment, kiedy koła dotykają pokładu.

Oczy Billie zaokrągliły się z podziwu.

– Jest pan lotnikiem? Naprawdę pilotuje pan samolot i ląduje na malutkim pokładzie?

– Wcale nie takim malutkim, Billie. – Podobało mu się brzmienie jej imienia. – Latam, odkąd skończyłem czternaście lat, i zapewniam panią, że na lotniskowcu jest więcej miejsca niż na wyboistej drodze w Teksasie.

Uwielbienie w jej oczach sprawiło, że zawstydził się swoimi przechwałkami:

– Przyznaję, kilka razy miałem kłopoty przy lądowaniu, ale nigdy nie spadłem. To znaczy, nie stoczyłem się z samolotem z pokładu. Niektórzy piloci są doskonali. Jeden facet z moich koszar nigdy nie popełnił żadnego błędu.

– To niewiarygodne – szepnęła. – Od jak dawna jest pan w Filadelfii?

– Od miesiąca. Przenieśli mnie z San Diego. Stąd ta opalenizna. – W jego głosie słyszała nutę goryczy. – Właśnie tam powinienem teraz być i szykować się do wyjazdu na Pacyfik.

– A dlaczego pan nie jest?

– Przydzielono mnie admirałowi McCarterowi jako adiutanta. Zapewne niejeden chętnie by się ze mną zamienił, ale ja wolałbym latać. – Zadarł głowę do góry i śledził wzrokiem gołębia, jakby on także chciał rozwinąć skrzydła i wzbić się w powietrze. Billie milczała, wyczuwając jego smutek. Delikatnie pogładziła jego dłoń.

Moss zauważył współczujące spojrzenie piwnych oczu.

– Mój ojciec jest wpływowym człowiekiem – wyznał. Nigdy nikomu o tym nie mówił. – Jestem jedynakiem i nie podoba mu się moje latanie. To on załatwił mi przydział do Admiralicji.

Ponownie usłyszała gorycz w jego głosie.

– A nie mógłby pan poprosić o przeniesienie?

– Owszem, ale nie zrobię tego ojcu – wyjaśnił spokojnie. – Bardzo mu na mnie zależy, mam po nim przejąć interesy. Powinienem być wściekły, jednak nie jestem. Kocha mnie i boi się mnie stracić.

– Zdaje się wspomniał pan, że pochodzi z Teksasu? – To tłumaczyłoby południowy akcent.

– Tak, z Austin.

– A zatem jest pan kowbojem!

Roześmiał się. Był to przyjemny, niewymuszony dźwięk, jakby śmiech stanowił jego drugą naturę. Podobały jej się delikatne zmarszczki w kącikach jego oczu i dołeczek w silnie zarysowanym podbródku.

– Raczej nie. Teksańczycy nie jeżdżą konno, lecz latają. Prawie wszyscy moi znajomi mają samoloty, a jeśli ich nie posiadają, to wynajmują, tak jak wy tutaj w Filadelfii wynajmujecie taksówki.

Billie nie wyobrażała sobie, że można dokądś lecieć, a co dopiero posiadać własny samolot.

– Czy wszyscy Teksańczycy mają samoloty? – zapytała naiwnie.

– No, nie wszyscy, ale ci, których znam, mają. Niech się pani przyzna: jeszcze nigdy nie była pani w powietrzu, co?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Nie, i pewnie nigdy nie będę. Jak to jest?

Moss wziął ją za rękę i pociągnął ku stercie pustych skrzynek. Usiadł koło niej.

– Moja droga Billie, niedługo pożałuje pani, że zadała to pytanie. – Przez następną godzinę porucznik Moss Coleman opisywał Billie szczęście, jakie odczuwał, gdy koła odrywały się od podłoża. Opowiadał o swoich pierwszych lotach starym samolotem rolniczym i o tym, jak ojciec sprawił mu lanie, gdy się o tym dowiedział. Doprowadzał Billie do wybuchów śmiechu, głośnych okrzyków zdumienia, dreszczy strachu. Podsycał jej wyobraźnię. Zapragnęła choć raz oderwać się od ziemi.

– Niedaleko stąd jest małe lotnisko. Można tam wynająć maszynę. Billie, chciałbym zaprosić panią na taką wycieczkę, żeby przekonała się pani, iż wszystko, co mówię, jest szczerą prawdą.