Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy się obudził. Późne popołudnie. Był na siebie wściekły, że zasnął. Zmarnował bezcenny czas; powinien był cały czas wypatrywać statku. Popatrzył w dal, przetarł oczy, popatrzył ponownie. Niemożliwe, czyżby tam, daleko, zobaczył okręt? Słońce go oślepiało, w głowie mu się kręciło z głodu, strachu i pragnienia, a przecież mógłby przysiąc, że widzi jakiś statek. Wkrótce zobaczył go wyraźnie: potężny, najeżony działami niszczyciel. Płynął prosto na niego.

Moss położył się na brzuchu i wiosłował rękami, chcąc zmniejszyć dystans dzielący go od okrętu. Ratunek jest tuż-tuż. Wstał, z trudem utrzymywał równowagę, i wymachiwał białym podkoszulkiem. Krzyczał z radości, gdy niszczyciel zmienił nieco kurs. Płyną po niego! Wiosłował dalej, był coraz bliżej stalowego kolosa. Zrzucili sznurową drabinkę. Wspinał się na pokład, ku bezpieczeństwu. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Uśmiechnął się szeroko – nie ma to jak szczęście Colemanów! Podniósł głowę, chcąc powitać swoich wybawców, i przestał się uśmiechać. Przez burtę wychylały się dziesiątki twarzy. Twarzy Japończyków.

Rozdział dziewiętnasty

Marzec zawitał do Sunbridge z fanfarami, a opuszczał je chyłkiem, cichutko. Seth obserwował ciążę Billie okiem znawcy; teraz będzie chłopak, czuł to w kościach. Billie cieszyła się na kolejne dziecko. Nie miała mdłości i krwotoków, jak wtedy, gdy nosiła Maggie i Susan. Seth dostrzegł w niej spokój, którego dawniej nie było.

Również Agnes nie spuszczała córki z oczu. Choć Billie była dopiero w czwartym miesiącu, matka wmawiała sobie, że widzi niezawodne oznaki; Billie trzymała się prosto, jej brzuch nie był tak niski i okrągły jak z dziewczynkami. To na pewno chłopiec. Seth wyśmiewał się z niej i parskał, ale chętnie słuchał, gdy mu o tym mówiła.

Billie uśmiechała się pod nosem. Żadne z nich nie miało absolutnej pewności. Tylko ona wiedziała: Billie Coleman urodzi syna.

Zaledwie przed dwoma tygodniami przyznała się, że jest w ciąży. Tego samego dnia wysłała do Mossa list, informując o ich „małym wypadku”. Teraz Moss już wie, że dziecko jest w drodze i że jej zdaniem będzie to chłopiec.

Kiedy siadała za biurkiem, żeby napisać do niego kolejny list, spojrzała na kalendarz i, jak co dzień, skreśliła datę. Ostatni raz miała od Mossa wiadomość sześć tygodni i trzy dni temu. Nawet Seth nie dostał ani słowa. Martwiło ją to, ale nie była to sytuacja wyjątkowa. Czasami plik listów przychodził na raz. Moss jest cały i zdrowy; gdyby było inaczej, poczułaby to.

Zegarek wskazywał kwadrans po jedenastej, kiedy zapragnęła napić się ciepłego mleka. Przechodziła przez duży hol. Wtedy usłyszała dzwonek do drzwi.

– Telegram dla pani Mossowej Coleman. Proszę tutaj podpisać. – Doręczyciel miał smutną, współczującą minę. Telegram nadało Ministerstwo Wojny.

– Mamo! – krzyknęła.

To, co działo się później, zapamiętała w zwolnionym tempie: Agnes schodziła ze schodów, Seth z gabinetu. W rzeczywistości Agnes biegła na łeb, na szyję, a teść wyskoczył jak korek z butelki szampana.

Seth ciężko opadł na drewnianą ławę i patrzył na prostokąt żółtego papieru. Nie ruszał się.

– Mam to otworzyć, Seth? – zapytała spokojnie Agnes.

Nagle zrobił się z niego bezradny starzec. Dwie pary oczu śledziły ruchy Agnes, gdy zdecydowanie rozrywała kopertę.


Z ŻALEM INFORMUJEMY, ŻE PORUCZNIK MOSS COLEMAN ZOSTAŁ UZNANY ZA ZAGINIONEGO W AKCJI.


Zaginiony, nie zabity. Zaginiony. Zaginiony. Zaginiony. Billie czepiała się ostatniej nadziei.

– Tylko tyle – Agnes wsunęła kartkę w drżące ręce Setha. Wyprostowała się i szczelniej owinęła niebieskim szlafrokiem.

– Zaparzę kawy. Chodźcie ze mną do kuchni, oboje. Nie ma sensu histeryzować. Moss zaginął. Nie jest ranny, nie zabili go, tylko zaginął. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, nie wolno nam rozpaczać. Billie! Weź się w garść! Musisz myśleć o dziecku. Napijemy się kawy, zjemy ciasto i porozmawiamy we trójkę. A później pójdziemy spać. Nic więcej nie możemy zrobić.

– Japonce go mają. Torturują i…

– Ani słowa więcej, Seth – przerwała ostro Agnes. – Nie możesz denerwować Billie. Jest w ciąży, czyżbyś zapomniał? Nie życzę sobie takich rozmów. A ty, Billie, ty musisz wierzyć, że Moss żyje i że do ciebie wróci. Obiecał to, prawda? Ja mu ufam, dlaczego i wy nie możecie?

Billie skinęła głową i otarła łzy rękawem.

– Dobra, Aggie. Gdzie ta cholerna kawa, którą nam obiecałaś.

– Chwileczkę. Co mówiłam? Masz nie przeklinać w mojej obecności. Teraz jesteś zdenerwowany, ale nie waż się tego zrobić nigdy więcej. A kawa musi się zaparzyć. Jeszcze pięć minut. Nie mogę znaleźć ciasta, więc zjemy chleb kukurydziany z masłem i dżemem.

Billie widziała, jak matce drżą ręce. Jak zwykle starała się czymś zająć, byle nie myśleć. Ona i Seth będą jedli, gryźli i łykali. Kiedy Agnes im pozwoli, każde pójdzie do swojej sypialni i będą płakać jak dzieci. Seth za synem, Billie za mężem, Agnes za dostatnim życiem.

Żyli dalej; nie mieli innego wyjścia. Agnes ciągle wynajdowała im coś do roboty. Nie szczędziła ostrych słów. Byli jej posłuszni.

Dni Billie wypełniała opieka nad dziewczynkami i pisanie listów do Mossa, które ukrywała w szufladzie komody. Nieważne, że nie mogła ich wysłać, przynajmniej miała zajęcie. Nie wiadomo, dlaczego nie płakała. Nie miało to nic wspólnego z matką. Raczej z wiarą Mossa, że nic mu się nie może przytrafić. Rozpaczliwie czepiała się tej myśli. Na duchu podtrzymywały ją także listy od Thada Kingsleya. Przychodziły co tydzień. Absurdalne ploteczki wywoływały uśmiech na jej twarzy. Thad zawsze wspominał, że Moss na pewno czeka na spokojną chwilę, by bezpiecznie wrócić do domu.

Nigdy jej nie zastanowiło, jak to możliwe, że listy Thada przychodzą regularnie, co tydzień, bez opóźnienia. Walczył na tej samej wojnie co Moss, latał w tej samej eskadrze, służył na tym samym okręcie. Wystarczało, że do niej pisał.

Po miesiącu znała każdego pilota, wiedziała, jak nazywają się ich dziewczyny i z jakimi zwierzakami się wychowywali. Dowiedziała się, dlaczego samoloty latają i jak wygląda ich wnętrze. Thad zdradził jej, jak ma na drugie imię i jak Nowa Anglia wygląda jesienią. Na myśl o syropie klonowym z Vermont ciekła jej ślinka. Listy od Thada to liczne strony wypełnione drobnym pismem. Billie wzruszała jego troskliwość. Kiedyś mu się odwdzięczy, choć nic nie będzie w stanie dorównać nadziei, jaką w niej podtrzymywał.

Pewnego popołudnia Seth wpadł do domu z poszarzałą twarzą. Serce Billie przestało bić.

– Co się stało? Wiesz coś o Mossie? – zapytała przez ściśnięte gardło. Pokręcił głową i otarł łzy wierzchem dłoni.

– Nessie nie żyje.

– Twój koń? – zapytała głupio.

– Tak, mój koń. Właśnie przed chwilą… Muszę zadzwonić po weterynarza.

– Skoro… nie żyje, po co weterynarz?

– Bo tak! – warknął. – Bo tak.

Zachowywał się, jakby chodziło o człowieka, nie o konia. Billie nie mogła tego znieść.

Agnes skwitowała krótko: ona i Billie nie zrozumieją go, bo nie urodziły się i nie wychowały w Teksasie.

Jednak Billie rozumiała. W życiu Setha Nessie była ważniejsza niż jego żona. Po śmierci Jessiki nie uronił ani jednej łzy. Codziennie natomiast wędrował na grób klaczy i wracał z czerwonymi oczami. To także przeminie, powtarzała sobie Billie. Miała rację. Teraz Seth o nią dbał jak kwoka o kurczęta. Jej dziecko było jego ostatnią szansą. Nic więcej mu nie zostało. Niech mnie Bóg ma w swojej opiece, myślała nieraz Billie, jeśli to dziecko zrobi z nas wszystkich głupków.


* * *

Moss upadł na twardą, wilgotną podłogę. Morze było niespokojne tej nocy. W panującej w pomieszczeniu ciemności nic nie widział, ale z warkotu silnika i plusku fal za ścianą wywnioskował, że znajduje się poniżej poziomu wody. Otaczała go ciemność i zimno. Jego towarzyszami niedoli byli Amerykanie, kilku Australijczyków i szczur.

Zaraz po tym, jak go wyratowano, Japończycy zaczęli długie i bezlitosne przesłuchiwanie. Następnie przeniesiono go na ten statek. Mówiono, że płynie do Japonii. To było osiem dni temu – Moss liczył doby wkładając sznurowadła w dziurki, jedną dziennie. Raz na dobę żołnierz w mundurze, uzbrojony po zęby, przynosił im garnek wody i po garści ryżu na osobę.

Kiedy pilotował „Strażnika Teksasu”, wyobrażał sobie Japończyków jako roboty bez twarzy, pionki w rękach nieugiętego rządu, który chce zniszczyć Amerykę. Teraz wróg miał twarz; płaską, żółtą i groźną. Moss nienawidził ich, nie tylko władców, nie tylko narodu jako takiego, nienawidził każdego Japończyka.

Życie więźniów było jednym pasmem mroku, zimna i brudu. Marynarz, ranny pod Iwo Jima, zmarł przed dwoma dniami. Jego zwłoki poniewierały się w ciemności. Jeden z Australijczyków znał kilka słów po japońsku. Poinformował strażników o śmierci marynarza. Zamiast zabrać ciało, dali im o garść ryżu mniej, a kubek cennej wody wylali na podłogę. Australijczyk zerwał się na równe nogi i zaczął krzyczeć; w odpowiedzi dostał pałką w głowę. Po tym zajściu bardzo długo nikt się nie odzywał.

Godziny ciągnęły się bez końca, czas nie miał znaczenia, a jednak dzień w dzień, gdy podawano im skromny posiłek, Moss nawlekał sznurowadło. Prawy but był już gotów, teraz zajmował się lewym. Nie wiedział, czy dożyje dnia, w którym i ten zasznuruje do końca. Nie wiedział nawet, czy tego chce.


* * *

W pewien pochmurny ranek silniki umilkły. Wymęczeni, wygłodniali więźniowie wyszli na pokład, na świeże powietrze. Wtedy dopiero się zorientowali, że stanowili część dużo większej grupy. W sumie było około sześćdziesięciu jeńców. Podawano sobie z ust do ust wiadomość, że pognają ich do Muishi. Moss na próżno wytężał pamięć; lokalizacja tego miejsca wyleciała mu z głowy. Jak się okazało, był to kompleks kopalń węgla wśród wzgórz północnej Japonii.

Za życia zstąpili do piekieł. Bosych, półnagich więźniów pędzono do kopalni o świcie. Chwilami szli, chwilami pełzli długim na dwie mile chodnikiem, gdzie powietrze było stęchłe, a temperatura dużo niższa niż na zewnątrz. Wieczorem wychodzili na powierzchnię bliżsi śmierci niż życia.

W kopalni pracowało prawie czterystu mężczyzn. W pocie czoła wyrywali ziemi węgiel dla japońskich władców…

Jedzenie stało się obsesją. Skąpe garście ryżu, twardy chleb i wodnista zupa nie wystarczały, by utrzymać ich przy życiu.

Japończycy, choć bezlitośni i brutalni, respektowali religijne święta. I tak, gdy więźniowie opowiedzieli im, że zwyczajem zachodnim jest jeść i palić i czuwać przy zmarłym, uwierzono im. Od tego czasu strażnicy znosili miski ryżu, owoce i papierosy, ilekroć któryś z jeńców umarł.

Z czasem apetyty zmalały. Zabójcza praca znieczulała na ból, nadzieja była tylko nikłym wspomnieniem. Wszyscy jednak pamiętali dom, choć każdy z innego pochodził i do innego tęsknił.

Moss pragnął przeżyć. Chciał ponownie zobaczyć córeczki, uściskać żonę. Codziennie toczył ze sobą walkę. W końcu znalazł broń, która pomogła mu przetrwać: nienawiść. Nienawiść do wrogów, do Japońców.

Ci, którzy się poddawali, umierali najszybciej. Słuchali butnych opowieści strażników, że wojna potrwa sto lat. Z zewnątrz docierało do Muishi tak niewiele wiadomości, że czasami Moss także niemal w to wierzył. W takich chwilach był bliski załamania. Wtedy jednak przypominał sobie, że jest Colemanem. Colemanowie się nie poddają. Colemanowie są bardziej uparci niż osły i silniejsi niż byki. Był o tym przekonany. Marzył o dzieciach. Maggie. Susan. O synu, który się nie narodzi, jeśli on ulegnie rozpaczy…

Wraz z sierpniowymi upałami nadeszła zmiana. Coś się zaczęło dziać; więźniowie dostawali większe porcje jedzenia i wody. Nikogo nie karano, nie bito za to, że jest zbyt chory, by zejść do kopalni. Coś się działo.

Prezydent Harry Truman wyraził zgodę. Na Japonię spadły bomby atomowe. 14 sierpnia 1945 roku rząd japoński zgodził się na bezwarunkową kapitulację. Do Muishi, ukrytego na północy, ta wiadomość dotarła dopiero dwa tygodnie później.

Drugiego września Japonia oficjalnie się poddała na pokładzie USS „Missouri”. Zwycięstwo nad Japonią. Mossa i jego towarzyszy przetransportowano na australijski okręt, w objęcia zwycięzców.

Rankiem tego samego dnia, gdy jego ojca witali szalejący ze szczęścia Australijczycy, Riley Seth Coleman znalazł się w ramionach matki. Billie także odniosła zwycięstwo.

Fern Michaels

  • 1
  • 44
  • 45
  • 46
  • 47
  • 48
  • 50